środa, 16 stycznia 2013

Lombardia, Triangoloro Lariano. Monte San Primo, czyli schody do nieba.



Lombardzkie lato niejednokrotnie łączy się z iście afrykańskimi upałami. Oprócz wysokiej temperatury oscylującej wokół 35 stopni w cieniu, we znaki daje się wysoka wilgotność powietrza, sprawiająca, że ilość tlenu w powietrzu gwałtownie maleje. Na domiar złego, natychmiast po wyjściu spod chłodnego prysznica człowiek czuje się równie spocony, jak poprzednio. W takim okresie bardziej niż zwykle odczuwa się skutki smogu, "zwyczajowo" zalegającego nad całą Równiną Padańską, nic więc dziwnego, że każdy kto żyw, ucieka z miasta w okolice, gdzie klimat jest nieco łaskawszy i można oddychać pełną piersią, powietrzem o nieco lepszej jakości.


Osobiście bardzo źle wspominam moje pierwsze lato w Lombardii; niejednokrotnie miałam wrażenie, że lada moment zemdleję, okropny ból rozsadzał mi głowę a nogi miałam ciężkie niczym z ołowiu... Jednak szczęśliwie przetrwałam ów okres a po pewnym czasie przywykłam do tego, że ubranie przykleja się do spoconego ciała i co chwilę muszę przecierać zaparowane okulary słoneczne. Więcej powiem, wytłumaczyłam sobie, że to po prostu naturalna a do tego darmowa sauna a poza tym nie tylko ja cierpię z tego powodu; nauczyłam się poruszać nieco wolniej, oddychać głębiej a przede wszystkim traktować wszystko z dystansem. Moi gospodarze zwykle wyjeżdżali w tym czasie na Sardynię lub nad Morze Jońskie, zostawiając mi pod opieką cały dom, dwa koty i psa. Ponieważ w tym czasie pracowałam jedynie na nocnych dyżurach, więc w  tygodniu miałam zazwyczaj kilka dni wolnych, które mogłam przeznaczyć na to, co lubiłam najbardziej, czyli zwiedzanie okolicy.


Chociaż nigdy nie stroniłam od atrakcji, jakie zapewnia Mediolan i inne okoliczne miasta, to naturalną koleją rzeczy w letnich miesiącach bardziej mnie ciągnęło nad jeziora oraz w góry, gdzie soczysta zieleń dawała złudzenie chłodu. Od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki na Monte San Primo, będące najwyższym (1680 m n.p.m.) wzniesieniem w trójkątnym obszarze pomiędzy odnogami jeziora Lario (powszechnie znanym jako Como, mimo iż tę nazwę nosi jedynie jego zachodnia odnoga). Monte San Primo ma kształt wydłużonego grzbietu, leżącego w osi wschód-zachód. Południowy, trawiasty stok spływa na płaskowyż Piano del Tivano, natomiast północny, stromy i skalisty, jest porośnięty lasem. 


Tu rozciąga się drugi płaskowyż - Piano Rancio a u podnóża góry znajduje się piękna, zalesiona, dolina stanowiąca park krajobrazowy zwany Parco San Primo. (Włoska nazwa "parco" obejmuje zarówno parki miejskie, jak i inne tereny zielone, gdzie obowiązują różne rygory mające na celu ich ochronę). Chociaż od dawna nosiłam się z zamiarem wycieczki w tamte strony, trudno mi było zsynchronizować mój wolny czas z odpowiednią pogodą, gdyż jak już niejednokrotnie pisałam, przejrzyste powietrze zapewniające dobrą widoczność latem, to w Lombardii prawdziwa rzadkość. 


Pogoda miała w tym wypadku znaczenie fundamentalne, gdyż ze szczytu tej góry można podziwiać w całej pełni wspaniałą panoramę północnej części jeziora i alpejskich szczytów. Kiedy pracowałam w Domach Opieki w Saronno i Muggio z okien widziałam znajome sylwetki - Monte Generoso, obie Grigne, Resegone, Monte Bolettone, Monte San Primo i wiele innych. Kochałam ten widok, jednak najczęściej horyzont skrywały opary foschii, więc na ogół mogłam się ich jedynie domyślać... Dość rzadko widoczność poprawiała się na tyle, że było je widać w całej okazałości, jednak sporadyczne była ona po prostu doskonała; światło i cień modelowały zielono-aksamitne stoki a ja  miałam wrażenie, że wystarczy, abym wyciągnęła rękę i będę mogła ich dotknąć... 


W takich chwilach miałam ochotę rzucić wszystko, żeby natychmiast wyruszyć na jeden z górskich szlaków. Byłam naprawdę niepocieszona, jeśli w tym czasie miałam zaplanowane dyżury, gdyż taka fantastyczna pogoda nigdy nie trwa dłużej niż cztery, pięć dni. 
W zasadzie chodzenie po górach zawsze dawało mi ogromną satysfakcję, zdecydowanie jednak była ona większa przy dobrej widoczności. Nie bez znaczenia jest też to, o czym już pisałam, iż  w okresie dużej wilgotności powietrza pot leje się z człowieka strumieniami i zmęczenie bardziej daje się we znaki, do tego trzeba ze sobą zabierać sporo płynów do picia, żeby zapobiec odwodnieniu.


Jednak pewnego razu tak się szczęśliwie złożyło, że po dłuższym okresie, kiedy ciągle padał deszcz, zaczęły wiać silne wiatry i pogoda zrobiła się wprost idealna na taką wyprawę. 
Na dodatek w grafiku miałam właśnie zaplanowany dzień wolny, więc jak to miałam we zwyczaju, poprzedniego wieczora przygotowałam mój wycieczkowy ekwipunek. Nazajutrz, bardzo wczesnym rankiem wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku Asso. Stąd lokalnym autobusem udałam się w stronę Bellagio, do niewielkiego skupiska domków, leżących u podnóża góry na terenie Parco San Primo. Na miejscu znalazłam się w dość licznym towarzystwie, bowiem tego dnia przyjechało tam wiele osób, aby odpocząć na świeżym powietrzu, poopalać się i zjeść smakowity obiad w schronisku albo w jednej z malowniczych restauracji.

Część z nich, tak jak ja, zapewne zaplanowała  wędrówkę po okolicznych górach, jednak sądząc po strojach, była to zdecydowanie mniejsza grupa. Po przybyciu na miejsce, niezwłocznie ruszyłam w stronę schroniska "Martina", gdzie zaczyna się ścieżka wiodąca na szczyt. Leży ono na wysokości około 1000 metrów, więc kiedy się tam znalazłam, oczarował mnie widok, jaki roztoczył się przede mną. Zielone stoki wzniesień wokół doliny, szafirowe jezioro i wspaniała panorama Alp na horyzoncie, były widoczne, jak na dłoni. Wprost nie mogłam się doczekać momentu, kiedy stanę na szczycie i zobaczę to wszystko w całej okazałości. Dało mi to dodatkowy impuls, więc raźno zaczęłam się wspinać po nieco błotnistej ścieżce pomiędzy drzewami. I tu mój niezawodny kijek okazał się rzeczywiście niezbędny, gdyż ścieżka ze śliskiej i błotnistej dość szybko zmieniła się w kamienistą. Spore odłamki skał tworzyły swego rodzaju stopnie; niektóre z nich były dość wysokie dla osoby o moim wzroście, niejednokrotnie ich krawędź była nieomal na wysokości moich kolan. Mimo to, szło mi się bardzo dobrze. Ponieważ zbocze jest strome, te kamieniste "schody do nieba" są prawdziwym dobrodziejstwem natury. 


Do pokonania miałam około 600 m przewyższenia, lecz sprzyjało mi rześkie powietrze i cień, który dawał liściasty, niezbyt gęsty las. Ani się obejrzałam, kiedy weszłam na ostatni odcinek ścieżki, gdzie w prześwitach pomiędzy drzewami mogłam już zobaczyć szczyt i błękitne niebo ponad nim. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i znalazłam się u celu. Widok był oszałamiający! Na wprost widziałam półwysep Bellagio i miejsce, w którym jezioro dzieli się na trzy części. W głębi majaczyły góry w okolicy Chiavenny; poza nimi przestrzeń zamykał niebotyczny łańcuch Alp, gdzie mogłam dostrzec biały rąbek Berniny. Z prawej strony miałam Monte Legnone i majestatyczne Grigne a z lewej Monte Generoso, wspaniałą Monte Rosa i szpiczasty Matterhorn. 

Nieco bliżej, pomiędzy zielonymi kopcami Prealp, widać było szafirowe fragmenty jezior Lugano, Varese i Maggiore.
Od strony południowej, za niecką Pian del Tivano, wznosił się łańcuch Monte Palanzone i Monte Bolettone, Corni di Canzo i Cornizzolo. Jeszcze dalej leżała Dolina Padu, zatopiona w rozedrganej, błękitnej poświacie. Słońce stało wysoko, więc nad całą powierzchnią lombardzkiej równiny unosił się leciutki opar foschii przesyconej światłem. Gdzieś tam był Mediolan i Limbiate a nieco bliżej Erba i pagórki Brianzy... Trudno mi było oderwać oczy od tej wspaniałej panoramy roztaczającej się wokół. Jak zwykle, zrobiłam ogromną ilość zdjęć i z żalem ruszyłam w drogę powrotną. Co ciekawe, chyba tylko ja przyszłam na szczyt od strony Parco San Primo. Po drodze nie spotkałam nikogo, mimo to na górze było dość sporo osób, co wskazywało na to, że przyszły one od strony Piano del Tivano lub Colmy di Sormano, miejsca gdzie kończy się sławny etap wyścigu "Giro d"Italia" popularnie nazywany "Muro di Sormano". Ta droga na szczyt to dość szeroka i wygodna ścieżka, nie sprawiająca większych problemów, lecz ja nie chciałabym być w ich skórze jeśli zechcą  schodzić do schroniska po "schodach" co może się skończyć przykrym bólem kolan. 


Być może, część z nich miała w planie przejście  "ścieżki nr 1" pięknego szlaku łączącego Como i Bellagio, którą na rowerze bez problemu można pokonać w ciągu jednego dnia. Ci, którzy wybierają wariant pieszy, na ogół po zejściu z Monte Palanzone zatrzymują się na noc w schronisku. Mój plan nie był tak ambitny, choćby z racji trzech wygłodniałych zwierzaczków czekających w Lmbiate, aż wrócę i napełnię ich miseczki. Pogratulowałam też sobie pomysłu przejścia od strony północnej, bo teraz idąc wygodną ścieżką, mogłam nie tylko odpocząć, ale również do woli delektować się widokiem otwartej przestrzeni, bez konieczności patrzenia pod nogi. Pogoda była wspaniała, wiał lekki, orzeźwiający wiatr; dzięki niemu dość wysoka temperatura nie dawała mi się we znaki, choć słońce paliło naprawdę mocno. 


Kiedy pokonałam długi odcinek drogi prowadzący wzdłuż grzbietu, doszłam do miejsca, gdzie  należało skręcić i zejść w dół, w stronę Piano Rancio. Tu, na szczycie Monte Ponciv, zobaczyłam  jakiś przekaźnik a tuż obok, dziwne monstrum, którego w pierwszej chwili nie mogłam z niczym skojarzyć.  W tym momencie nieco poniosła mnie fantazja, bo jedyne co mi przyszło do głowy, to maszyny w kształcie wieży, w których przemieszczali się Obcy z "Wojny Światów". Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że może za chwilę usłyszę żałosne "Uaaa", niczym bohater książki błądzący w porannej, londyńskiej mgle...

Jednak nic takiego się nie wydarzyło i po przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłam monstrum z drugiej strony; okazało się, że to po prostu najniewinniejsza w świecie część mobilnego wyciągu narciarskiego.
Uspokojona poszłam dalej, kiedy w połowie drogi natknęłam się na stado krów. Trochę mnie zbił z tropu ich widok, ponieważ w dzieciństwie pod wpływem przestróg mojej mamy, zakodowało mi się w pamięci, że są to stworzenia niebezpieczne.
Na szczęście pasły się spokojnie i ani im było w głowie szarżować w moją stronę, więc w nagrodę za dobre sprawowanie zrobiłam im kilka zdjęć.
Gdy skontrolowałam czas, okazało się, że niestety - ostatni bezpośredni autobus z Parco San Primo do Asso, odjedzie beze mnie...Gdybym nie marudziła po drodze podczas robienia zdjęć i snucia fantazji rodem z science fiction, za chwilę pojechałabym w stronę domu, tymczasem czekało mnie jeszcze siedem kilometrów marszu do Magreglio, gdzie był następny przystanek i więcej autobusów odjeżdżających w stronę Asso. Miałam jednak szczęście w tym nieszczęściu, na parkingu w dolinie natknęłam się na sympatyczną, francuską rodzinę, która właśnie odjeżdżała w stronę Piano Rancio. Bez problemu zrobili mi miejsce w samochodzie, dzięki czemu do przejścia pozostała mi jedynie połowa trasy.


Nie narzekałam, bo asfaltowa droga w dół prowadziła przez las porastający zbocze; pomiędzy drzewami znowu mogłam popatrzeć na prawą odnogę jeziora zwaną Lecco i wspaniałe, majestatyczne sylwetki obu Grigni. Mimo to, kiedy dotarłam do przystanku z ulgą zdjęłam plecak i usiadłam na ławce. To był wspaniały dzień i piękna wycieczka, lecz pięć godzin marszu zrobiło swoje... 

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia zdjęć w  albumie w Zdjęciach Google >

środa, 9 stycznia 2013

Lombardia. Prealpy, Mote Grona.



Chyba nigdy nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy płynęłam statkiem po jeziorze Como, bo widok otaczających je gór był wtedy dla mnie czymś zupełnie nowym i niezwykłym. Pamiętam, jak patrzyłam na ich strome, zielone stoki schodzące na skraj wody, na trawiaste i skalne wierzchołki... Wtedy te góry wydawały mi się  odległe i nieosiągalne, myślałam też o tym, jak by to było pięknie stanąć na szczycie i z tej wysokości popatrzeć na otaczający świat. Chociaż przez niemal całe moje dotychczasowe życie w Polsce mieszkałam na Mazurach, to jednak sporadycznie zdarzyło mi się chodzić po górach (co prawda, najczęściej w większej grupie z przewodnikiem) i bardzo mi się to podobało.


Jednak tu byłam sama, do tego w miejscach, których nie znałam, więc sądziłam, że to jedynie pobożne życzenie i raczej na zawsze zostanie ono w sferze marzeń. Mimo wszystko, stało się inaczej a dziś jestem najlepszym dowodem na to, że jeśli naprawdę się czegoś pragnie i ma odwagę po to sięgnąć, to nasze marzenia mogą się spełnić. Bowiem tak się jakoś stało, że ja, samotna w obcym kraju, kobieta w średnim wieku i bez szczególnego doświadczenia w tej materii, znalazłam się w miejscach, gdzie jak sądziłam, nie będzie mi dane postawić stopy. W dużej mierze zawdzięczam to sympatycznym ludziom, których poznałam podczas mojego kilkuletniego pobytu we Włoszech.  Wielu z nich, widząc mój zapał i determinację aby zobaczyć jak najwięcej, starało się mi dopomóc, oczywiście każdy na miarę swoich możliwości. 


Muszę też przyznać, że miałam w tym względzie duży fart. Nie policzę wszystkich osób, które zawodowego obowiązku lub zwykłej ludzkiej życzliwości, dzieliły się ze mną swą wiedzą oraz doświadczeniem, udzielając mi cennych wskazówek, ostrzegając przed trudnościami do pokonania i ucząc obserwowania zjawisk zapowiadających nagłe załamanie pogody. Mój największy skarb - książkę, zawierającą opisy górskich szlaków wraz z ich dokładną charakterystyką, stopniem trudności i wszystkimi potrzebnymi detalami, otrzymałam w prezencie od pewnej pary miłych ludzi, którzy przez przypadek dowiedzieli się o mojej pasji. Dzięki tej książce mogłam planować wycieczki, nie narażając się z góry na porażkę z powodu źle obliczonego czasu lub ze względu na stopień trudności przerastający moje doświadczenie. Przez cały ten okres nigdy też nie napytałam sobie biedy ponieważ wybrałam szlak zbyt niebezpieczny dla osoby wędrującej w pojedynkę.



Prealpy nie są zbyt wysokimi górami ( najwyższe szczyty mają nieco ponad 2000 m n.p.m.) mimo to, na turystę czyha tu wiele pułapek, począwszy od żmij kryjących się w trawie a skończywszy na piaszczystych, czy kamienistych osuwiskach lub śliskich ścieżkach, których tu nie brakuje z racji dużej ilości zacienionych, porośniętych liściastym lasem wąwozów i licznych strumieni. Zbocza gór są bardzo strome; co roku giną  ludzie, którzy nie zachowali ostrożności i zeszli ze ścieżki a czasem  zrobili tylko jeden fałszywy krok... Szczególnie dużo wypadków zdarza się w okresie, gdy pojawiają się grzyby i zaczyna zbiór kasztanów. Jednak giną nie tylko zbieracze, zdarza się to również wytrawnym turystom, których zgubiła rutyna lub mieli swój zły dzień. Wielokrotnie widziałam małe kapliczki, krzyżyki i kamienie z pamiątkowymi napisami, postawione przez rodzinę lub przyjaciół tych, którzy odeszli z tego świata wprost z górskiego szlaku. Jednak ta piękna okolica ma nieprzeparty urok i ktoś, kto go raz zakosztował, zawsze będzie pragnął powrotu... Jedną z gór, które  mnie oczarowały podczas mojego pierwszego rejsu po Jeziorze Como, była Monte Grona. Wznosi się ona ponad Menaggio, po prawej stronie miasta. Jest pierwszym szczytem z górskiego pasma, jakie ciągnie się się od Menaggio na północny zachód w stronę szwajcarskiej granicy. Ma ona bardzo charakterystyczną sylwetkę, jej dość łagodne zbocza w dolnej części są porośnięte lasem w wyższych partiach prezentuje bardziej strome, trawiaste stoki a zwieńczenie stanowi skalisty szczyt otoczony licznymi pylonami, zwanymi tutaj "guglie".



Z pewnej odległości na jej zboczach widać kilka wiosek, do których można dojechać autobusem, to właśnie tam mają swój początek górskie ścieżki. Szlaków jest kilka, o różnym stopniu trudności. Ponieważ (jak już wspominałam) moje wędrówki z reguły odbywałam w pojedynkę, zgodnie z nakazem rozsądku wybrałam dłuższą, ale łatwiejszą ścieżkę. Lokalny autobus górską serpentyną dowiózł mnie do wioski Breglia, gdzie tuż przy przystanku można obejrzeć sarkofag z czasów rzymskich, przypadkiem wykopany podczas robót ziemnych. Po krótkim postoju w wiosce wyruszyłam jedną ze ścieżek, które prowadzą do schroniska Menaggio, wzniesionego u podnóża skalistego szczytu. Początkowo wśród sosen, następnie  brzozowych zagajników a później  jałowców i wrzosów, szłam wyżej i wyżej a przede mną roztaczał się coraz szerszy widok na jezioro Como i okoliczne wzniesienia. Mimo ładnej, słonecznej pogody, w powietrzu unosiła się opalizująca mgiełka. Widziana z góry tworzyła subtelne warstwy prześwietlone słońcem, układające się w przestrzeni niczym welony z muślinu, spowijające pejzaż. Po przejściu sporego odcinka szlaku wiodącego stromym, trawiastym zboczem i dojściu do schroniska, czekała mnie jeszcze niezbyt długa wspinaczka na szczyt. Kiedy tam dotarłam, znalazłam się w miejscu skąd widać dwa jeziora - Como i Lugano.


Zatopione w złocistej poświacie, wyglądały wprost nieziemsko pięknie. Zapewne lepsza widoczność pozwoliłaby na dostrzeżenie większej ilości detali, lecz mimo to, nie byłam rozczarowana widokiem, jaki się przede mną roztoczył. Rozproszone światło, szum wiatru wśród skalnych pylonów i przestrzeń dookoła, sprawiały niesamowite wrażenie. Miałam ogromną ochotę zostać tam dłużej lub powędrować wzdłuż trawiastego grzbietu pasterskim szlakiem. Niestety, konieczność przystosowania się do rozkładu jazdy lokalnego środka transportu, zmusiła mnie do zejścia na  dół. Z reguły unikam schodzenia tą samą ścieżką, którą wchodziłam na górę, tak też było i tym razem. Ta druga droga w niektórych miejscach była tak stroma i kamienista, że przypominała łożysko górskiego potoku.


Po drodze spotkałam dwie młode Niemki, które szły pod górę do schroniska i wyglądały na mocno zdrożone, więc w duchu pogratulowałam sobie pomysłu wejścia szlakiem wiodącym przez trawiasty stok. Kiedy dotarłam do wioski, okazało się, że mam jeszcze trochę czasu do planowanego odjazdu autobusu, więc skorzystałam z okazji aby dokładniej obejrzeć miejscowy kościół i tzw. lavatoio, czyli ujęcie źródlanej wody wyposażone w duży, kamienny basen, gdzie niegdyś miejscowe kobiety robiły pranie. Niestety, zabrakło mi czasu żeby zobaczyć sanktuarium widoczne na niewielkim wzgórzu, wznoszącym się ponad brzegiem jeziora. Prowadzi tam osobny szlak, którym można obejść szczyt tego wzniesienia, co podobno pozwala na podziwianie wspaniałego widoku na jezioro Como. W moim przewodniku znalazłam też informację, że samo sanktuarium również jest bardzo interesującym miejscem, więc postanowiłam, że moja pierwsza wizyta w wiosce Breglia nie będzie ostatnią a o konsekwencjach tej decyzji napiszę w jednym przyszłych z postów.

P.S. Na obu zdjęciach w trzecim kolażu, gdzie widać fragment ścieżki i skały, ktoś uważny na tle nieba dostrzeże na nich coś, co z daleka przypomina niewielki słupek. W rzeczywistości jest to spora, ponad metrowa figura Madonny, co daje wyobrażenie o skali pylonów.

Więcej zdjęć>


niedziela, 6 stycznia 2013

Lombardia. Menaggio i jego okolice.



Menaggio jest jedną z większych miejscowości na lewym brzegu jeziora Como. Centralny punkt miasta to śliczny placyk o nieregularnym kształcie, otwarty na jezioro. Jego przedłużeniem jest bulwar, jeden z najładniejszych, jakie widziałam w tej okolicy. Są tu piękne fontanny, zadbane drzewa oraz mnóstwo kwiatów a od jeziora oddziela go misterna balustrada z kutego żelaza. Spacerując po bulwarze można do woli cieszyć oczy widokiem przepięknego pejzażu, gdyż Menaggio leży mniej więcej w połowie długości jeziora, w miejscu, gdzie stykają się jego trzy rozgałęzienia.


Patrząc przed siebie, na wprost widzimy cypel półwyspu Bellagio a nieco dalej, po drugiej stronie jeziora, pełne wdzięku miasteczko Varenna i stoki gór należące do pasma Valsassina, wznoszące się na wysokość ponad 2ooo m n.p.m. Zawsze ze szczególną przyjemnością zwracałam oczy w kierunku szczytu Monte Legnone, gdyż fascynował mnie jego trochę dziwaczny kształt z wyraźnymi krawędziami, niczym lekko przekrzywiony, zdeformowany ostrosłup. 


Jest to wysoka góra, więc czasem się zdarza, że nawet w lecie  jest przyprószona śniegiem a przy ładnej pogodzie wspaniale się uwidacznia na tle błękitnego nieba. Jednak najczęściej powietrze w tej okolicy jest nieco ciężkie i wilgotne, co sprawia, że lekki opar spowija jezioro i góry swoim delikatnym welonem a okoliczne szczyty wyglądają  niczym gromada duchów. Taka pogoda jest nieco przytłaczająca i odbiera energię, lecz jeśli chodzi o wrażenia estetyczne zapewnia ich nie mniej niż słoneczna aura i doskonała widoczność. Co prawda, czasami (choć rzadko) zdarza się, że przez cały dzień nad jeziorem pozostaje gęsty tuman mgły a wtedy widoczność jest ograniczona do minimum i nie ma mowy o podziwianiu panoramy jeziora.

Od wiosny do jesieni w Menaggio jest zawsze wielu turystów i podobnie, jak we wszystkich miejscowościach w tej okolicy, na ulicach często słyszy się język angielski lub niemiecki. Przybysze mają do dyspozycji stare, luksusowe hotele, lecz nie brakuje też mniejszych hotelików, pensjonatów, pokoi do wynajęcia i campingów. Miasto z jednej strony przylega do jeziora, zaś z drugiej wspina się na niewielkie wzniesienie, gdzie do dziś znajdują się pozostałości średniowiecznej zabudowy. Z jego dolnej części prowadzi w górę uliczka mająca kształt schodów o płaskich stopniach, których jest ich około setki. To bardzo malownicze miejsce i można tam zobaczyć wiele pięknych, starych domów. W jednym z nich, o murach pokrytych kaskadami winobluszczu, urodził się błogosławiony Gabriel Malagrida, jezuita i misjonarz. Bardzo polubiłam Menaggio i jego zakątki, gdyż jest tam wiele miejsc, które zapadły mi w pamięć i serce. Jedno z nich, to niewielki, neogotycki kościółek pod wezwaniem świętej Marty, zapewne po części dlatego, że to patronka mojej córki, lecz również ze względu na jego śliczną fasadę, białą, ozdobioną subtelnymi detalami i ornamentami wykonanymi z terakoty. Jego fronton zdobi piękna rozeta i portal z freskiem przedstawiającym Madonnę z Dzieciątkiem.

Całość jest tak wysmakowana i ma tak doskonałe proporcje, że nie sposób przejść obojętnie bez zwrócenia uwagi na tę niewielką świątynię. W Menaggio byłam wielokrotnie, ponieważ był to jeden z moich punktów wypadowych w okoliczne góry i do niedalekiego Lugano, przygranicznego miasta w szwajcarskim kantonie Ticino a przede wszystkim, do mojego ukochanego zakątka, Valsoldy nad jeziorem Lugano. Jak już pisałam, część miasta leży nieco wyżej, na przełęczy pomiędzy dwiema górami. Po prawej stronie znajduje się Monte Grona, ze swoim skalistym poszarpanym szczytem, po lewej zaś Monte Nava, której stoki oddzielają Menaggio od pobliskiego Griante. Kiedyś późnym popołudniem, podczas gdy płynęłam promem z Bellagio do Menaggio, na stoku Monte Nava zobaczyłam pośród drzew wysoko ponad miastem coś, co swoim kształtem przypominało kościół. W pierwszej chwili sądziłam, że to złudzenie wywołane przez oślepiające słońce chowające się właśnie za okolicznymi wzniesieniami, jednak zaintrygował mnie ten widok, więc zaczęłam przepytywać mieszkańców i wertować mapy. W ten sposób dowiedziałam się, że to Crocetta, jeden z punktów widokowych, które w języku włoskim nazywa się  "belvedere" czyli po prostu "piękny widok". 

Aby tam dotrzeć, najlepiej część drogi pokonać autobusem i wysiąść na przystanku w przylegającej do Menaggio miejscowości Croce. Dalej wiedzie wijąca się asfaltowa serpentyna, biegnąca pośród uroczych domków i tarasowych ogrodów. Wraz z ostatnimi zabudowaniami kończy się asfalt a dalej prowadzi jedynie ścieżka biegnąca w górę pośród kasztanowego lasu. Po jej prawej stronie widać długie, doskonale zachowane okopy i podziemne przejścia oraz betonowe schrony i stanowiska strzelnicze. Niegdyś należały one do Linii Cadorna, sieci umocnień zbudowanych w przededniu Wielkiej Wojny dla obrony północnej części kraju. Na skraju urwiska stoi okazały, również betonowy krzyż, od którego pochodzi nazwa tego miejsca. Nieopodal jest nieduża polana, gdzie na pomoście ponad okopami wzniesiono niewielką kaplicę, poświęconą pamięci żołnierzy poległych na wszystkich frontach świata. Ta kaplica, jak wiele innych obiektów tego rodzaju, powstała z inicjatywy Klubu Alpejskiego i jest otoczona opieką jego członków. Dość długo chodziłam wokoło, podziwiając urodę tego miejsca oraz inwencję architekta. Niezwykły jest nie tylko pomysł postawienia kaplicy ponad okopem, dzięki czemu można pod nią przejść na drugą stronę, na sam skraj urwiska. Ciekawe jest też to, że dłuższe ściany budynku są otwarte "na przestrzał" a w otworach umieszczono ażurowe kraty, więc stojąc za  kaplicą w powstałym prześwicie widzimy nie tylko jej wnętrze, ale również jezioro i otaczające je góry.


Crocetta znajduje się na wysokości ok. 400 m ponad poziomem jeziora, co sprawia, że można stąd ogarnąć wzrokiem jego całą północną część, przy dobrej pogodzie widać również szczyty Valchiavenny a nawet odległą Berninę. Jezioro Como oglądane z tej dość znacznej wysokości, niczym lustro odbija błękit nieba i nabiera niesamowitego koloru głębokiego szafiru. Jak zwykle podczas moich wędrówek z pasją oddałam się fotografowaniu, jednak żadne zdjęcie nie jest w stanie przekazać istoty piękna tego pejzażu, jego głębi, blasku, zapachu kasztanowych lasów i ogromu przestrzeni...
Nieopodal Crocetty jest też inny kościółek związany z tradycją alpejską - Madonna di Paullo. Został zbudowany przez miejscową ludność ku czci Madonny, do której modlili się jeńcy wojenni pochodzący z tej okolicy, prosząc o szczęśliwy powrót do domu.


Podczas moich wędrówek niejednokrotnie napotykałam w górach kościółki i kapliczki, wzniesione z dala od ludzkich siedzib, na dość znacznej wysokości. Mimo tego oddalenia są one bardzo zadbane i nadal stanowią miejsce obrządku religijnego, zwłaszcza podczas większych świąt kościelnych a szczególnie w dniu święta patrona danej miejscowości (w Menaggio jest to święty Stefan). Wierni udają się wówczas na zbiorową pielgrzymkę do tych odległych świątyń, aby wspólnie uczestniczyć w uroczystej mszy. Święta patronackie we Włoszech oprócz charakteru religijnego, mają też ścisły związek z lokalną kulturą. Z reguły jest to kilkudniowy festyn z różnymi atrakcjami; przy tej okazji można wysłuchać koncertu muzyki tradycyjnej, obejrzeć sztukę wystawioną przez amatorskie koło teatralne, pokaz ginących rzemiosł, wystawę prac miejscowych twórców lub pobuszować na jarmarku wśród straganów z lokalnymi produktami, czy na targu staroci.


środa, 2 stycznia 2013

Okrągły rok.

Zastanawiałam się, czy wzorem innych, zaprzyjaźnionych blogerów powinnam dokonać ubiegłorocznej retrospekcji, gdyż w zasadzie ten rok nie przyniósł mi nic nadzwyczajnego. Nie odbyłam żadnej egzotycznej podróży a moje zajęcia były wręcz banalne. Zamknięty "włoski" etap życia ograniczyłam  do szufladkowania wspomnień i pisania tego bloga, gdyż nie chciałabym, aby niepamięć zatarła to, co tam przeżyłam. Jednak mimo wszystko, miniony rok był  dla mnie okresem szczególnym, ponieważ po wielu latach, po raz pierwszy spędziłam go nieprzerwanie w domu, od pierwszego dnia stycznia, aż do ostatniego grudnia. W zasadzie ten istotny czas zaczął się  dla mnie kilka tygodni wcześniej, pod koniec listopada 2011 roku, kiedy skończyłam pracę we Włoszech i wróciłam do domu, (mam nadzieję, że tym razem jest to powrót definitywny). Mój aparat fotograficzny obecnie jest w użyciu o wiele rzadziej, chociaż oczywiście nadal zdarzają się okoliczności warte uwiecznienia. Kilka dni temu zrobiłam przegląd nowszych zdjęć i wyszła mi z tego swego rodzaju kronika, obrazująca zajęcia, jakim teraz się oddaję. Dołączyłam do nich również dwa zrobione tuż po powrocie do domu, w grudniu 2011 roku.

Przedstawiają one nasze remontowe zmagania, gdyż zaraz po moim przyjeździe do Polski, tuż przed Bożym Narodzeniem, wspólnie z Martą orzekłyśmy, że przyszedł czas na odświeżenie mieszkania. Ponieważ okazało się, że w pokojach tynki nie trzymają się zbyt mocno, groziła nam ich całkowita renowacja. Byłyśmy przerażone, nie tylko wizją pana majstra, który na dłuższy czas zagnieździ się w naszym domu, lecz przede wszystkim wszechobecnym pyłem, jaki zwykle powstaje podczas wygładzania szpachlowanych ścian. Jesteśmy kobietami przyzwyczajonymi do radzenia sobie z problemami i nie zbywa nam na odwadze, więc postanowiłyśmy, że usuniemy stare tynki, zamiast nowych  położymy raufazę a później pomalujemy całość na jasne kolory.
   

Usuwanie  starych tynków było nadzwyczaj pracochłonne i niestety, również generowało dużą ilość pyłu. Jednak w ciągu kilku tygodni zdołałyśmy własnoręcznie, bez niczyjej pomocy, uporać się z remontem czterech pokoi, przedpokoju, łazienki i sanitariatu. Jedynie kuchnię, która wyglądała stosunkowo dobrze, postanowiłyśmy zostawić sobie na później. Nie potrafię opisać naszej satysfakcji, kiedy wszystko zostało posprzątane, nadeszły święta a my mogłyśmy je spędzić patrząc na efekty naszych poczynań...Oprócz  morderczej pracy podczas remontu, tej zimy były też  spacery po  ośnieżonym, sosnowym lesie, czego tak bardzo mi brakowało we Włoszech. Później przyszła wiosna, której nie mogłam się doczekać, bo marzyło mi się jak najszybsze rozpoczęcie prac w moim niedawno nabytym ogródku działkowym. Na szczęście, w ciągu ubiegłego lata Marta dopilnowała remontu altany i budowy tarasu, więc pozostało mi porządkowanie roślin pozostałych po poprzednich właścicielach i wprowadzenie w życie różnych koniecznych zmian. Przez cały sezon pracowałam bardzo ciężko, choć oczywiście były też chwile relaksu, kiedy wraz z Martą mogłyśmy przyrządzić coś w naszym kominku do grilla i posiedzieć  na  tarasie,  mając przed oczami piękny widok na zieleń otaczającą nasze miasto.
                                                                                                     
Kiedy wiosna była w całej pełni, przyjechała do nas moja wnuczka Maja. Krzątała się wśród kwitnących kwiatów z grabiami, lub konewką a ten widok przypominał mi analogiczny okres mojego życia, gdy jeździłam z wizytą do babci i jej małego domku otoczonego ogrodem. W związku z ogrodniczymi zajęciami nie miałam okazji na żadne dłuższe podróże, jednak  wczesną wiosną wybrałyśmy się wraz z Martą w krótkie odwiedziny do Jakuba  (to mój syn, tata Mai) i jego rodziny a przy okazji postanowiłyśmy zrobić sobie spacer po gdańskiej starówce, którą zawsze bardzo lubiłam. Zaowocował on sporą ilością zdjęć malowniczych, kolorowych kamienic i Kościoła Mariackiego. Gdańska starówka, architektonicznie zupełnie odmienna od tego, co przez lata oglądałam we Włoszech, ma dla mnie ogromy urok, chyba właśnie dzięki tej odmienności a ponieważ nie widziałam jej od dawna, nieomal miałam wrażenie, że widzę ją po raz pierwszy. Każda kraina i jej pejzaż rządzi się swoimi prawami i byłabym w dużym kłopocie, gdybym miała wybierać pomiędzy urokami Italii i Polski. Jednak kiedy jechałyśmy w stronę Gdańska, pośród rozległych pól, gdzie złociły się łany rzepaku, pomyślałam, że trudno o piękniejszy widok...
                                                                                                                                    
Równie niezapomnianych wrażeń dostarczył mi spacer brzegiem morza z Gdyni do Orłowa, gdyż wybrzeże Bałtyku ze swoimi białymi plażami zawsze było dla mnie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Szkoda tylko, że nie wszyscy doceniają to piękno i wiele osób zostawia tam różne śmiecie, co sprawia bardzo przykre wrażenie. Za to kiedy dotarłyśmy do Orłowa i zobaczyłam żółto-zielone kutry, miałam wrażenie, czas się zatrzymał, gdyż były dokładnie takie same, jak te, które pamiętam z obrazka w moim szkolnym elementarzu. W czasie wakacji znowu przyjechała do nas Majeczka i postanowiłyśmy, że jako Mazurka półkrwi ( jej mama urodziła się w Pucku a tata w Ostródzie) powinna zobaczyć skansen w Olsztynku, który jest wspaniałym przykładem dawnej, wiejskiej zabudowy. Zawsze bardzo lubiłam to miejsce, świetnie je pamiętałam z moich szkolnych wycieczek i tych późniejszych, kiedy bywałam tam z moimi dziećmi, Martą i Kubą. Po lecie przyszła jesień i miałam wiele okazji aby fotografować jej zmieniające się kolory oraz opadające liście a później wszystko zszarzało i nadeszła następna zima...I tak od zimy, do zimy, od jednej świątecznej choinki, do drugiej, minął mi ten rok, na moich ukochanych Mazurach, gdzie z okna mogę zobaczyć niepowtarzalne wschody słońca i niespotkane gdzie indziej chmury, wśród zwykłych zajęć i małych, codziennych radości. Mogłam patrzeć na naszą kotkę Santanę, jak śpi z łebkiem opartym o książkę (chyba podobnie, jak niektórzy uczniowie jest zwolenniczką zdobywania wiedzy w trakcie snu ) na jej figle i śmieszne, kocie pozy.

Pamiętam, jak fotografowałam Majeczkę, która jedząc czekoladowe lody, niechcący ucharakteryzowała się na  "kota w butach" albo kiedy prowadziła dialog z psem w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie widziałyśmy jedyny w swoim rodzaju zachód słońca...Tej jesieni, w zamkowej galerii odbyła się wystawa plastyczna ostródzkich twórców a ponieważ były tam również prace Marty, więc oczywiście zdjęć zrobionych z tej okazji absolutnie nie mogło zabraknąć w tegorocznym albumie.

A jaki będzie ten przyszłoroczny?
Mam nadzieję, że w tym roku będę miała  okazję powędrować po Polsce, marzą mi się wyprawy do miejsc, których nie miałam okazji widzieć a także do tych, gdzie byłam już kiedyś a teraz chciałabym zobaczyć ponownie. Ten rok, może nieco monotonny był mi potrzebny, aby odpocząć psychicznie i przestawić moje życie na inne tory. Myślę, że po tym okresie relaksu, chyba naszedł moment, aby ponownie rozwinąć skrzydła  i zacząć następny etap życia.  Do tej pory nigdy nie robiłam żadnych noworocznych postanowień, jednak tym razem powzięłam kilka zamierzeń. Czas pokaże, czy uda mi się je zrealizować...

Zapraszam wszystkich do obejrzenia mojej kroniki z ubiegłego roku >

sobota, 29 grudnia 2012

Valle d'Aosta. Mont Blanc, czyli z wizytą na poddaszu Europy.



W zasadzie o tej górze powinnam chyba napisać "Monte Bianco", gdyż byłam na jej zboczu leżącym po włoskiej stronie a właśnie tak ją nazywają Włosi. Jednak w Polsce na dobre przyjęła się francuska nazwa, więc pozostanę przy pierwszej, bliższej nam wersji. Chyba jestem też winna słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu tego posta a konkretnie użytego przeze mnie słowa "poddasze". To taki żartobliwy zwrot, ponieważ w odniesieniu do Mont Blanc często używa się określenia "dach Europy"; jednak ja nie postawiłam nogi na jej szczycie ( 4807 m n.p.m.) a jedynie w miejscu zwanym Punta Helbronner leżącym dużo niżej, na wysokości zaledwie 3462 m, więc w najlepszym razie mogę mówić o mojej wizycie na poddaszu...

O Mont Blanc po raz pierwszy usłyszałam jako małe dziecko i swoim zwyczajem zaczęłam się domagać większej ilości szczegółów. Mama powiedziała mi, iż to najwyższa góra w Europie, tak ogromna, że jej szczyt ginie w chmurach. Dowiedziałam się też, że ta nazwa oznacza "Białą Górę" ponieważ na jej zboczach leży wieczny śnieg. Byłam wtedy kilkuletnim brzdącem a moja znikoma znajomość świata miała swoje źródło w książeczkach dla dzieci, więc natychmiast wyobraziłam sobie coś na kształt szklanej góry z bajki o śpiącej królewnie. Co więcej, to bajkowe wyobrażenie przetrwało w mojej świadomości w zasadzie do niedawna, do chwili, kiedy kilka lat temu, już podczas pobytu we Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam ją w całej okazałości na zdjęciu zrobionym "z lotu ptaka" i przekonałam się, że jej kształt jest dość przysadzisty i w niczym nie przypomina np. wyniosłego, szpiczastego szczytu Matterhornu.
Kiedy byłam w szkole średniej, omawialiśmy "Kordiana" oraz scenę, w której główny bohater wygłasza swój pamiętny monolog na szczycie Mont Blanc. Sądziłam wtedy, iż jest jest to po prostu romantyczna "licentia poetica" która kazała poecie umieścić swego bohatera właśnie w tym miejscu. Oczywiście, niejednokrotnie słyszałam o alpinistach wspinających się na nią z narażeniem życia,  widziałam też jakieś zdjęcia z takich wypraw, lecz to jedynie potwierdzało moje domniemania o jej niedosiężności. Dlatego też bardzo mnie zdziwił i zaskoczył rozziew między jej rzeczywistym kształtem i tym w  mojej imaginacji, kiedy zobaczyłam zdjęcie tego ogromnego masywu, nie mającego nic wspólnego z bajkowym szczytem. Wtedy zrodził się w mojej głowie pomysł, aby na własne oczy zobaczyć tę górę, tym bardziej, że pomiędzy Mediolanem i leżącym u jej podnóża Courmayeur jest bezpośrednia komunikacja autobusowa. Co prawda, było to dość problematyczne ze względów logistycznych, gdyż musiałam jechać pierwszym rannym pociągiem do Mediolanu, następnie czekała mnie jeszcze jazda metrem na dworzec Lampugnano skąd odchodził autobus a wszystkie połączenia były "na styk". Niestety, pierwsza wyprawa spaliła na panewce z tych właśnie powodów, więc po upływie kilku tygodni ponowiłam próbę. 

Tym razem wszystko poszło po mojej myśli i jeszcze przed wschodem słońca wyjechałam z Mediolanu w stronę Aosty. Dwu i półgodzinna jazda przysporzyła mi wiele wrażeń, ponieważ jechaliśmy drogą wśród coraz wyższych wzniesień. W pewnej chwili, pomiędzy ich zielonymi zboczami, na tle błękitnego nieba zobaczyłam wielki, kopulasty szczyt, pokryty śniegiem. Tak mnie to ucieszyło, że chwyciłam telefon komórkowy i natychmiast zadzwoniłam do Marty, żeby się z nią podzielić tą radosną informacją.Kiedy autobus dotarł na miejsce i wysiadłam na centralnym placu Courmayeur, nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary tego miasteczka, będącego jednym z renomowanych ośrodków narciarskich, w którym przewija się mnóstwo ludzi. W zasadzie turyści przybywają przez cały rok, gdyż oprócz tras zjazdowych w okolicy są też liczne  ścieżki trekkingowe oraz możliwość uprawiania wspinaczki, lecz oczywistą koleją rzeczy, szczyt sezonu przypada właśnie na miesiące zimowe. W istocie, mimo niewielkiego centrum Courmayeur zajmuje znaczny obszar, jednak zabudowania są dość luźno rozrzucone, więc nasze mocno zagęszczone Zakopane w porównaniu z nim to prawdziwa metropolia. 

Jeszcze bardziej byłam zaskoczona tym, że Masyw Mont Blanc jest z miasteczka mało widoczny, gdyż częściowo przesłania go Mont Chetif, spore wzniesienie, leżące w centrum miejscowości. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałam do Biura Informacji Turystycznej, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób mogę zrealizować swoje zamierzenie. Tam mi powiedziano, że jest to okres, kiedy kolejka linowa w Courmayeur jest w konserwacji (był  przełom września i października) natomiast w sąsiedniej miejscowości La Palud znajdę czynną kolejkę, którą nie tylko można wjechać na stoki góry, lecz również przemieścić się na francuską stronę, do Chamonix. W związku z tym, wsiadłam do lokalnego autobusu  i po kilku minutach byłam u celu. Nie miałam najmniejszego problemu ze znalezieniem stacji kolejki, gdyż jej budynek góruje wysokością nad miasteczkiem a do tego na jego dachu umieszczono wielkie, czerwone litery, składające się na napis "Funivie Monte Bianco". Co prawda, cena przejazdu w wersji "tam i z powrotem" nie należy do niskich, ale doszłam do wniosku, że nie jest to sytuacja, kiedy należało by oszczędzać, w obliczu bądź co bądź, jedynej w swoim rodzaju okazji pójścia w ślady Kordiana...Natomiast ominął mnie problem z oparciem się chęci wykupienia dość drogiego biletu do Chamonix. Jak się okazało, kursy kolejki na francuską stronę zostały zawieszone ze względu na warunki pogodowe (chodziło chyba o oblodzenie trakcji) i najdalszym punktem, do którego można dojechać jest ostatnia stacja po stronie włoskiej, Punta Helbronner. Nie będę ukrywać, że perspektywa wjazdu kolejką linową na taką wysokość była dla mnie naprawdę ekscytująca, mimo iż wcześniej wielokrotnie korzystałam z tego środka lokomocji i raczej nie budzi on we mnie lęku. Do kabiny wsiadam w dość licznym, międzynarodowym towarzystwie; mimo tłoku udało mi się zająć miejsce przy oknie, dogodne do fotografowania. Kolejka w stronę szczytu jedzie etapami, w związku z tym, trzeba się dwukrotnie przesiadać - po raz pierwszy na stacji Pavillon du Mont Frety i ponownie, na wysokości schroniska Torino. Widoki, które mogłam oglądać w czasie wznoszenia się kabiny były wprost trudne do opisania. Nie wiedziałam, czy patrzeć na panoramę doliny, którą właśnie pozostawiliśmy za sobą i otaczające ją łańcuchy gór, czy na niemal pionowe stoki po prawej stronie, gdzie po zboczach spływały w dół liczne, nitkowate potoczki o spienionej wodzie, czy też na lewo, gdzie pośród skalnych grani widać było ogromny jęzor lodowca Brenva.


Dwa pierwsze etapy jazdy kolejką trwają 10 i 8 minut, natomiast trzeci jedynie 2, lecz cała ta 20 minutowa podróż niesie wprost niezapomniane przeżycia. Kiedy się patrzy na ogromne, poszarpane skały wyłaniające się z wiecznych śniegów, czy prawie pionowe stoki, do których przyczepione są pylony kolejki, sprawiające wrażenie stojących nie pionowo lecz ukośnie, nie sposób nie podziwiać zarówno kunsztu inżynierskiego, jak i fizycznego wysiłku ludzi, którzy zrealizowali ów projekt.

Kiedy wagonik kolejki przybył do celu, wyszliśmy na rozległy, drewniany taras widokowy, skąd można popatrzeć na okolicę. Przez chwilę czułam ucisk w skroniach i mrowienie w całym ciele; po chwili te objawy ustąpiły, jednak przez cały czas pobytu na górze z powodu znacznej wysokości towarzyszyło mi uczucie lekkiego oszołomienia. Panowało dość przenikliwe zimno, więc ciepła kurtka, którą miałam w plecaku, okazała się bardzo przydatna, tym bardziej, że nadciągnęła wielka chmura i szczelnie otuliła cały wierzchołek.
Zredukowało to widoczność do minimum, więc aby nie tracić czasu poszłam obejrzeć nieduże, lecz bardzo interesujące muzeum minerałów. Można tam zobaczyć wielkie kryształy kamieni szlachetnych i półszlachetnych, jakie spotyka się w tym rejonie. Kiedy na zewnątrz ponownie nieco się przejaśniło wyszłam na taras, ale o ile po prawej stronie widać było niebieskie niebo, to z lewej, w okolicy szczytu, w dalszym ciągu utrzymywały się chmury. Na szczęście pomiędzy nimi co jakiś czas ukazywał się dość odległy, biały wierzchołek, po którego widoku tak wiele sobie obiecywałam. Byłam nieco zawiedziona, gdyż spodziewałam się, że będę mogła przyjrzeć mu się z bliska bez większych przeszkód, ale jak mi powiedział operator kolejki, pogoda w tym rejonie często płata podobne figle. Mimo to, miałam co podziwiać, gdyż jest tam wspaniały widok na szpiczastą, pojedynczą skałę zwaną Zębem Giganta i Lodowiec Giganta leżący w niecce poniżej tarasu. Bardzo mnie zaskoczył widok dużych, czarnych ptaków, które podczas jazdy kolejką widziałam w locie, natomiast tu zobaczyłam je ponownie, chodzące po śniegu. Były to wieszczki, wiedziałam, że można je spotkać w górach ale nie sądziłam, że bywają na tak znacznej wysokości, i tak niesprzyjającym środowisku...Szczerze mówiąc, żałowałam, że nie mogę jechać na francuską stronę, co pozwoliłoby mi na podziwianie Lodowca Giganta w całej okazałości. Operator powiedział mi, że w tym (bardzo trudnym konstrukcyjnie) fragmencie trakcji zastosowano specyficzne rozwiązania techniczne, które jednak niosą pewne ograniczenia, więc ze względu na bezpieczeństwo podróżnych zawiesza się kursy, jeśli warunki nie są wystarczająco dobre. Na Chamonix mogłam jedynie popatrzeć z daleka, gdyż chwilami, w miarę jak wiatr przemieszczał chmury, widać je było w dole, okryte mglistym oparem. Pomimo to, byłam ogromnie usatysfakcjonowana  wycieczką, gdyż sam fakt, że dane mi było znaleźć się w tym miejscu, sprawił mi nieopisaną frajdę. Pobyt na górze nie jest w żaden sposób ograniczony,  można tam spędzić dowolną ilość czasu, lecz ponieważ miałam zamiar obejrzeć rezerwat roślinności alpejskiej, znajdujący się na wysokości stacji Pavillon uznałam, że nadszedł moment, aby udać się w podróż powrotną.
Podczas jazdy w dół skupiłam się na widoku doliny i otaczających ją wzniesień. Był on po prostu nieziemski, gdyż lekkie zachmurzenie sprawiało, że słońce niczym sceniczny reflektor oświetlało jedynie niektóre fragmenty pejzażu,. Górskie łańcuchy przybrały już płową, jesienną barwę i zajmowały całą przestrzeń, ciągnąc się aż po horyzont. Wprost trudno było uwierzyć, że jednak gdzieś się kończą a dalej jest równina Padu i zielono - błękitna Lombardia, gdzie nadal jest niemal letnia pogoda ...U stóp Mont Blanc widać było dolinę Val Veny i strumień Dora a nieco bliżej Val Ferret z nitką drogi i maleńkimi punkcikami, pod którymi można było jedynie domyślać się ludzkich siedzib. Ten majestatyczny widok, oszałamiający swoim ogromem sprawił, że pomyślałam o wszystkich ludziach jacy wspinali się na te strome zbocza używając jedynie siły własnych mięśni a także o budowniczych kolejki, dzięki którym te widoki mogą podziwiać również inni, nie mogący marzyć o takim wyczynie.
Tak jak zamierzałam, wysiadłam na pierwszej stacyjce, aby pochodzić po stoku i obejrzeć ogród botaniczny z alpejskimi roślinami rosnącymi w swoim naturalnym środowisku. Co prawda, z racji pory roku większość z nich przeszła już w stan uśpienia, ale te, które pozostały, nadrabiały wspaniałymi kolorami, we wszystkich odcieniach żółci, brązu i czerwieni. Zauważyłam wiele poprzewracanych tabliczek z nazwami roślin i właśnie się zastanawiałam kim są wandale, którzy dokonali tego dzieła zniszczenia, kiedy zorientowałam się po pozostałościach przemiany materii,  że prawdopodobnie ci niszczyciele to stworzenia nie dwu- ale czteronożne, bez żadnych względów dla ludzkich wysiłków przychodzące tam, aby żerować. Wśród skał znalazłam malutki staw o białawej wodzie, gdzie niczym w lustrze odbijały się poszarpane skały. Dość długo spacerowałam wąskimi ścieżynkami, bo trudno mi było rozstać się z tym bajecznym pejzażem, jaki rozciągał się przede mną. Trochę żałowałam, że kupiłam bilet powrotny na całą trasę a przede wszystkim, że nie wzięłam ze sobą mojego kijka z którym zwykle chodziłam w góry, gdyż mogłabym zejść na piechotę do La Palud, korzystając z jednej z trzech ścieżek wiodących w dół. Jednak o ile mogłabym się pogodzić z niepotrzebnym wydatkiem na niewykorzystany bilet, to schodzenie bez kijka, w pojedynkę, po wąskich, kamienistych i dość stromych ścieżkach, nie wydawało mi się rozsądne, więc ponownie wsiadłam do wagonika, aby zjechać do wioski. W miarę jak pokonywaliśmy kolejne metry trasy wiodącej w dół, ogarniał mnie coraz większy żal, że opuszczam to miejsce, tak odmienne od wszystkiego, co widziałam dotychczas. Jednak mimo tego żalu, moja wysokogórska przygoda skończyła się nieodwołalnie, więc musiałam zjechać do La Palud a następnie pomaszerować do Courmayeur.


Po drodze zwróciłam uwagę na przepiękne kwiaty, zdobiące przydomowe ogródki i miejskie kwietniki. Nie tylko uwodziły oczy swoimi kolorami, ale zadziwiały niezwykle bujną wegetacją, zaskakującą w tym dość ostrym klimacie, gdzie wieczory i noce są bardzo chłodne.
Resztę czasu, jaki mi pozostał do odjazdu, spędziłam na zwiedzaniu miasteczka. Co prawda, mówienie o zwiedzaniu w tym wypadku jest mocno na wyrost, gdyż ścisłe centrum to  zaledwie kilka niewielkich uliczek a jedyne bardziej okazałe budowle (oprócz kilku niezbyt ładnych, klockowatych hoteli) to kościół i piękny, stylowy budynek Stowarzyszenia Przewodników Alpejskich. Stoją one przy niewielkim placyku z ławkami i kwietnikami, pełniącym też rolę tarasu widokowego, gdyż leży on nieco wyżej niż centralny plac miasteczka i daje możliwość podziwiania okolicznych gór. Na placyku znajduje się piękny pomnik, poświęcony ludziom  zmarłym w górach a w szczególności przewodnikom alpejskim, którzy stracili życie podczas niesienia pomocy potrzebującym. Jest on niezmiernie wymowny, ma formę nagrobka z krzyżem, na nim leży porzucona peleryna, czekan oraz drabina a przy nich spoczywa wierny pies, który już się nie doczeka powrotu swego pana... Późnym popołudniem, kiedy wsiadałam do powrotnego autobusu jadącego w stronę Mediolanu miałam wrażenie, że minęło o wiele więcej czasu od chwili, gdy rankiem stałam w tym samym miejscu.


Chociaż w Courmayeur spędziłam zaledwie jeden dzień, tyle się wydarzyło w ciągu tych kilkunastu godzin, zobaczyłam tyle niezwykłych rzeczy, że wrażeń wystarczyło by mi na o wiele dłuższy pobyt. Kiedy autobus ruszył, przesiadłam się na  tylne siedzenie, żeby po raz ostatni  popatrzeć na ośnieżony szczyt najwyższej góry w Europie...



Więcej zdjęć z wycieczki do Courmayeur i na Mont Blanc można zobaczyć w albumie>