W zasadzie o tej górze powinnam chyba napisać "Monte Bianco", gdyż byłam na jej zboczu leżącym po włoskiej stronie a właśnie tak ją nazywają Włosi. Jednak w Polsce na dobre przyjęła się francuska nazwa, więc pozostanę przy pierwszej, bliższej nam wersji. Chyba jestem też winna słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu tego posta a konkretnie użytego przeze mnie słowa "poddasze". To taki żartobliwy zwrot, ponieważ w odniesieniu do Mont Blanc często używa się określenia "dach Europy"; jednak ja nie postawiłam nogi na jej szczycie ( 4807 m n.p.m.) a jedynie w miejscu zwanym Punta Helbronner leżącym dużo niżej, na wysokości zaledwie 3462 m, więc w najlepszym razie mogę mówić o mojej wizycie na poddaszu...
O Mont Blanc po raz pierwszy usłyszałam jako małe dziecko i swoim zwyczajem zaczęłam się domagać większej ilości szczegółów. Mama powiedziała mi, iż to najwyższa góra w Europie, tak ogromna, że jej szczyt ginie w chmurach. Dowiedziałam się też, że ta nazwa oznacza "Białą Górę" ponieważ na jej zboczach leży wieczny śnieg. Byłam wtedy kilkuletnim brzdącem a moja znikoma znajomość świata miała swoje źródło w książeczkach dla dzieci, więc natychmiast wyobraziłam sobie coś na kształt szklanej góry z bajki o śpiącej królewnie. Co więcej, to bajkowe wyobrażenie przetrwało w mojej świadomości w zasadzie do niedawna, do chwili, kiedy kilka lat temu, już podczas pobytu we Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam ją w całej okazałości na zdjęciu zrobionym "z lotu ptaka" i przekonałam się, że jej kształt jest dość przysadzisty i w niczym nie przypomina np. wyniosłego, szpiczastego szczytu Matterhornu.
Kiedy byłam w szkole średniej, omawialiśmy "Kordiana" oraz scenę, w której główny bohater wygłasza swój pamiętny monolog na szczycie Mont Blanc. Sądziłam wtedy, iż jest jest to po prostu romantyczna "licentia poetica" która kazała poecie umieścić swego bohatera właśnie w tym miejscu. Oczywiście, niejednokrotnie słyszałam o alpinistach wspinających się na nią z narażeniem życia, widziałam też jakieś zdjęcia z takich wypraw, lecz to jedynie potwierdzało moje domniemania o jej niedosiężności. Dlatego też bardzo mnie zdziwił i zaskoczył rozziew między jej rzeczywistym kształtem i tym w mojej imaginacji, kiedy zobaczyłam zdjęcie tego ogromnego masywu, nie mającego nic wspólnego z bajkowym szczytem. Wtedy zrodził się w mojej głowie pomysł, aby na własne oczy zobaczyć tę górę, tym bardziej, że pomiędzy Mediolanem i leżącym u jej podnóża Courmayeur jest bezpośrednia komunikacja autobusowa. Co prawda, było to dość problematyczne ze względów logistycznych, gdyż musiałam jechać pierwszym rannym pociągiem do Mediolanu, następnie czekała mnie jeszcze jazda metrem na dworzec Lampugnano skąd odchodził autobus a wszystkie połączenia były "na styk". Niestety, pierwsza wyprawa spaliła na panewce z tych właśnie powodów, więc po upływie kilku tygodni ponowiłam próbę.
Tym razem wszystko poszło po mojej myśli i jeszcze przed wschodem słońca wyjechałam z Mediolanu w stronę Aosty. Dwu i półgodzinna jazda przysporzyła mi wiele wrażeń, ponieważ jechaliśmy drogą wśród coraz wyższych wzniesień. W pewnej chwili, pomiędzy ich zielonymi zboczami, na tle błękitnego nieba zobaczyłam wielki, kopulasty szczyt, pokryty śniegiem. Tak mnie to ucieszyło, że chwyciłam telefon komórkowy i natychmiast zadzwoniłam do Marty, żeby się z nią podzielić tą radosną informacją.Kiedy autobus dotarł na miejsce i wysiadłam na centralnym placu Courmayeur, nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary tego miasteczka, będącego jednym z renomowanych ośrodków narciarskich, w którym przewija się mnóstwo ludzi. W zasadzie turyści przybywają przez cały rok, gdyż oprócz tras zjazdowych w okolicy są też liczne ścieżki trekkingowe oraz możliwość uprawiania wspinaczki, lecz oczywistą koleją rzeczy, szczyt sezonu przypada właśnie na miesiące zimowe. W istocie, mimo niewielkiego centrum Courmayeur zajmuje znaczny obszar, jednak zabudowania są dość luźno rozrzucone, więc nasze mocno zagęszczone Zakopane w porównaniu z nim to prawdziwa metropolia.
Jeszcze bardziej byłam zaskoczona tym, że Masyw Mont Blanc jest z miasteczka mało widoczny, gdyż częściowo przesłania go Mont Chetif, spore wzniesienie, leżące w centrum miejscowości. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałam do Biura Informacji Turystycznej, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób mogę zrealizować swoje zamierzenie. Tam mi powiedziano, że jest to okres, kiedy kolejka linowa w Courmayeur jest w konserwacji (był przełom września i października) natomiast w sąsiedniej miejscowości La Palud znajdę czynną kolejkę, którą nie tylko można wjechać na stoki góry, lecz również przemieścić się na francuską stronę, do Chamonix. W związku z tym, wsiadłam do lokalnego autobusu i po kilku minutach byłam u celu. Nie miałam najmniejszego problemu ze znalezieniem stacji kolejki, gdyż jej budynek góruje wysokością nad miasteczkiem a do tego na jego dachu umieszczono wielkie, czerwone litery, składające się na napis "Funivie Monte Bianco". Co prawda, cena przejazdu w wersji "tam i z powrotem" nie należy do niskich, ale doszłam do wniosku, że nie jest to sytuacja, kiedy należało by oszczędzać, w obliczu bądź co bądź, jedynej w swoim rodzaju okazji pójścia w ślady Kordiana...Natomiast ominął mnie problem z oparciem się chęci wykupienia dość drogiego biletu do Chamonix. Jak się okazało, kursy kolejki na francuską stronę zostały zawieszone ze względu na warunki pogodowe (chodziło chyba o oblodzenie trakcji) i najdalszym punktem, do którego można dojechać jest ostatnia stacja po stronie włoskiej, Punta Helbronner. Nie będę ukrywać, że perspektywa wjazdu kolejką linową na taką wysokość była dla mnie naprawdę ekscytująca, mimo iż wcześniej wielokrotnie korzystałam z tego środka lokomocji i raczej nie budzi on we mnie lęku. Do kabiny wsiadam w dość licznym, międzynarodowym towarzystwie; mimo tłoku udało mi się zająć miejsce przy oknie, dogodne do fotografowania. Kolejka w stronę szczytu jedzie etapami, w związku z tym, trzeba się dwukrotnie przesiadać - po raz pierwszy na stacji Pavillon du Mont Frety i ponownie, na wysokości schroniska Torino. Widoki, które mogłam oglądać w czasie wznoszenia się kabiny były wprost trudne do opisania. Nie wiedziałam, czy patrzeć na panoramę doliny, którą właśnie pozostawiliśmy za sobą i otaczające ją łańcuchy gór, czy na niemal pionowe stoki po prawej stronie, gdzie po zboczach spływały w dół liczne, nitkowate potoczki o spienionej wodzie, czy też na lewo, gdzie pośród skalnych grani widać było ogromny jęzor lodowca Brenva.
Dwa pierwsze etapy jazdy kolejką trwają 10 i 8 minut, natomiast trzeci jedynie 2, lecz cała ta 20 minutowa podróż niesie wprost niezapomniane przeżycia. Kiedy się patrzy na ogromne, poszarpane skały wyłaniające się z wiecznych śniegów, czy prawie pionowe stoki, do których przyczepione są pylony kolejki, sprawiające wrażenie stojących nie pionowo lecz ukośnie, nie sposób nie podziwiać zarówno kunsztu inżynierskiego, jak i fizycznego wysiłku ludzi, którzy zrealizowali ów projekt.
Kiedy wagonik kolejki przybył do celu, wyszliśmy na rozległy, drewniany taras widokowy, skąd można popatrzeć na okolicę. Przez chwilę czułam ucisk w skroniach i mrowienie w całym ciele; po chwili te objawy ustąpiły, jednak przez cały czas pobytu na górze z powodu znacznej wysokości towarzyszyło mi uczucie lekkiego oszołomienia. Panowało dość przenikliwe zimno, więc ciepła kurtka, którą miałam w plecaku, okazała się bardzo przydatna, tym bardziej, że nadciągnęła wielka chmura i szczelnie otuliła cały wierzchołek.
Zredukowało to widoczność do minimum, więc aby nie tracić czasu poszłam obejrzeć nieduże, lecz bardzo interesujące muzeum minerałów. Można tam zobaczyć wielkie kryształy kamieni szlachetnych i półszlachetnych, jakie spotyka się w tym rejonie. Kiedy na zewnątrz ponownie nieco się przejaśniło wyszłam na taras, ale o ile po prawej stronie widać było niebieskie niebo, to z lewej, w okolicy szczytu, w dalszym ciągu utrzymywały się chmury. Na szczęście pomiędzy nimi co jakiś czas ukazywał się dość odległy, biały wierzchołek, po którego widoku tak wiele sobie obiecywałam. Byłam nieco zawiedziona, gdyż spodziewałam się, że będę mogła przyjrzeć mu się z bliska bez większych przeszkód, ale jak mi powiedział operator kolejki, pogoda w tym rejonie często płata podobne figle. Mimo to, miałam co podziwiać, gdyż jest tam wspaniały widok na szpiczastą, pojedynczą skałę zwaną Zębem Giganta i Lodowiec Giganta leżący w niecce poniżej tarasu. Bardzo mnie zaskoczył widok dużych, czarnych ptaków, które podczas jazdy kolejką widziałam w locie, natomiast tu zobaczyłam je ponownie, chodzące po śniegu. Były to wieszczki, wiedziałam, że można je spotkać w górach ale nie sądziłam, że bywają na tak znacznej wysokości, i tak niesprzyjającym środowisku...Szczerze mówiąc, żałowałam, że nie mogę jechać na francuską stronę, co pozwoliłoby mi na podziwianie Lodowca Giganta w całej okazałości. Operator powiedział mi, że w tym (bardzo trudnym konstrukcyjnie) fragmencie trakcji zastosowano specyficzne rozwiązania techniczne, które jednak niosą pewne ograniczenia, więc ze względu na bezpieczeństwo podróżnych zawiesza się kursy, jeśli warunki nie są wystarczająco dobre. Na Chamonix mogłam jedynie popatrzeć z daleka, gdyż chwilami, w miarę jak wiatr przemieszczał chmury, widać je było w dole, okryte mglistym oparem. Pomimo to, byłam ogromnie usatysfakcjonowana wycieczką, gdyż sam fakt, że dane mi było znaleźć się w tym miejscu, sprawił mi nieopisaną frajdę. Pobyt na górze nie jest w żaden sposób ograniczony, można tam spędzić dowolną ilość czasu, lecz ponieważ miałam zamiar obejrzeć rezerwat roślinności alpejskiej, znajdujący się na wysokości stacji Pavillon uznałam, że nadszedł moment, aby udać się w podróż powrotną.
Podczas jazdy w dół skupiłam się na widoku doliny i otaczających ją wzniesień. Był on po prostu nieziemski, gdyż lekkie zachmurzenie sprawiało, że słońce niczym sceniczny reflektor oświetlało jedynie niektóre fragmenty pejzażu,. Górskie łańcuchy przybrały już płową, jesienną barwę i zajmowały całą przestrzeń, ciągnąc się aż po horyzont. Wprost trudno było uwierzyć, że jednak gdzieś się kończą a dalej jest równina Padu i zielono - błękitna Lombardia, gdzie nadal jest niemal letnia pogoda ...U stóp Mont Blanc widać było dolinę Val Veny i strumień Dora a nieco bliżej Val Ferret z nitką drogi i maleńkimi punkcikami, pod którymi można było jedynie domyślać się ludzkich siedzib. Ten majestatyczny widok, oszałamiający swoim ogromem sprawił, że pomyślałam o wszystkich ludziach jacy wspinali się na te strome zbocza używając jedynie siły własnych mięśni a także o budowniczych kolejki, dzięki którym te widoki mogą podziwiać również inni, nie mogący marzyć o takim wyczynie.
Tak jak zamierzałam, wysiadłam na pierwszej stacyjce, aby pochodzić po stoku i obejrzeć ogród botaniczny z alpejskimi roślinami rosnącymi w swoim naturalnym środowisku. Co prawda, z racji pory roku większość z nich przeszła już w stan uśpienia, ale te, które pozostały, nadrabiały wspaniałymi kolorami, we wszystkich odcieniach żółci, brązu i czerwieni. Zauważyłam wiele poprzewracanych tabliczek z nazwami roślin i właśnie się zastanawiałam kim są wandale, którzy dokonali tego dzieła zniszczenia, kiedy zorientowałam się po pozostałościach przemiany materii, że prawdopodobnie ci niszczyciele to stworzenia nie dwu- ale czteronożne, bez żadnych względów dla ludzkich wysiłków przychodzące tam, aby żerować. Wśród skał znalazłam malutki staw o białawej wodzie, gdzie niczym w lustrze odbijały się poszarpane skały. Dość długo spacerowałam wąskimi ścieżynkami, bo trudno mi było rozstać się z tym bajecznym pejzażem, jaki rozciągał się przede mną. Trochę żałowałam, że kupiłam bilet powrotny na całą trasę a przede wszystkim, że nie wzięłam ze sobą mojego kijka z którym zwykle chodziłam w góry, gdyż mogłabym zejść na piechotę do La Palud, korzystając z jednej z trzech ścieżek wiodących w dół. Jednak o ile mogłabym się pogodzić z niepotrzebnym wydatkiem na niewykorzystany bilet, to schodzenie bez kijka, w pojedynkę, po wąskich, kamienistych i dość stromych ścieżkach, nie wydawało mi się rozsądne, więc ponownie wsiadłam do wagonika, aby zjechać do wioski. W miarę jak pokonywaliśmy kolejne metry trasy wiodącej w dół, ogarniał mnie coraz większy żal, że opuszczam to miejsce, tak odmienne od wszystkiego, co widziałam dotychczas. Jednak mimo tego żalu, moja wysokogórska przygoda skończyła się nieodwołalnie, więc musiałam zjechać do La Palud a następnie pomaszerować do Courmayeur.
Po drodze zwróciłam uwagę na przepiękne kwiaty, zdobiące przydomowe ogródki i miejskie kwietniki. Nie tylko uwodziły oczy swoimi kolorami, ale zadziwiały niezwykle bujną wegetacją, zaskakującą w tym dość ostrym klimacie, gdzie wieczory i noce są bardzo chłodne.
Resztę czasu, jaki mi pozostał do odjazdu, spędziłam na zwiedzaniu miasteczka. Co prawda, mówienie o zwiedzaniu w tym wypadku jest mocno na wyrost, gdyż ścisłe centrum to zaledwie kilka niewielkich uliczek a jedyne bardziej okazałe budowle (oprócz kilku niezbyt ładnych, klockowatych hoteli) to kościół i piękny, stylowy budynek Stowarzyszenia Przewodników Alpejskich. Stoją one przy niewielkim placyku z ławkami i kwietnikami, pełniącym też rolę tarasu widokowego, gdyż leży on nieco wyżej niż centralny plac miasteczka i daje możliwość podziwiania okolicznych gór. Na placyku znajduje się piękny pomnik, poświęcony ludziom zmarłym w górach a w szczególności przewodnikom alpejskim, którzy stracili życie podczas niesienia pomocy potrzebującym. Jest on niezmiernie wymowny, ma formę nagrobka z krzyżem, na nim leży porzucona peleryna, czekan oraz drabina a przy nich spoczywa wierny pies, który już się nie doczeka powrotu swego pana... Późnym popołudniem, kiedy wsiadałam do powrotnego autobusu jadącego w stronę Mediolanu miałam wrażenie, że minęło o wiele więcej czasu od chwili, gdy rankiem stałam w tym samym miejscu.
Chociaż w Courmayeur spędziłam zaledwie jeden dzień, tyle się wydarzyło w ciągu tych kilkunastu godzin, zobaczyłam tyle niezwykłych rzeczy, że wrażeń wystarczyło by mi na o wiele dłuższy pobyt. Kiedy autobus ruszył, przesiadłam się na tylne siedzenie, żeby po raz ostatni popatrzeć na ośnieżony szczyt najwyższej góry w Europie...
Więcej zdjęć z wycieczki do Courmayeur i na Mont Blanc można zobaczyć w albumie>
Pięknie napisane.
OdpowiedzUsuńOglądnęłam wszystkie zdjęcia, szybko, muszę do nich wrócić i zobaczyć jeszcze raz, żeby zasmakować tej wyprawy.
Śliczne to miasteczko, ślicznie położone, mogę sobie wyobrazić jak wygląda w sezonie narciarskim...
Też sądzę że w zimowej szacie miasteczko musi wyglądać wprost bajecznie. Parę razy robiłam "pdchody" do zimowego wypadu, ale nauczona doświadczeniem próbowałam upolować słoneczna pogodę, Jednak jak na złość kiedy dysponowałam wolnym czasem pogoda była marna i tak na pierwszej wycieczce się skończyło, a szkoda!
UsuńI jak tu nie kochać gór??! :)Jesteś bardzo bogatym człowiekiem, Sukienko! Tyle zobaczyłaś, poznałaś... To wszystko jest w Tobie, jest Twoje! BBM
OdpowiedzUsuńDzięki Babciu! Z tym bogactwem masz rację, swego czasu miałam współlokatorkę, która nie mogła się nadziwić mojej pasji i ciągle mi tłumaczyła, że przyjechałyśmy do Włoch zarabiać a nie wytracać pieniądze na fanaberie. Co do mnie, to co widziałam, nie ma ceny!
UsuńRozmarzyłem się, czytając Twój piękny opis tej wycieczki. W tym przypadku żadne zdjęcia, nawet tak dobre jak Twoje, nie są w stanie oddać tej głębi krajobrazu. Ale od czego wyobraźnia. Chodząc po górach jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to wyglądało w rzeczywistości. Wspaniale przedstawiłaś swoje przeżycia z tej wycieczki, masz dar do pisania i doboru właściwych określeń. Dziękuję za tę wyprawę i życzę Ci w nowym Roku równie udanych eskapad.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Wiesiu, zdjęcia istotnie nie oddają ani przestrzeni ani majestatu tej góry, duża ich część była robiona przez szybę kabiny, do tego dość brudną, no i te "łażące" chmury też nie pomagały, naocznie z pewnością jest piękniej. Cieszę się że tam pojechałam ale tak naprawdę to mnie kręcą takie wycieczki jak Twoja na Rohacze i Wołowiec. Takie góry uwielbiam, przypominają mi włoskie Pre- Alpy. Pozdrawiam serdecznie i wzajemnie, życzę udanych wypadów!
UsuńTy byłaś chyba już wszędzie. Można odlecieć przy tych widokach i opisie.Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńChciałabym ci ja być wszędzie...Miło mi że opis Ci się podobał bo co do widoków to cóż, nie da się ukryć, są...Pozdrawiam!
UsuńRobi wrażenie, ja znam tylko z daleka i to z francuskiej strony znad jeziora Annecy ;)
OdpowiedzUsuńFaktycznie, robi...ciekawa jestem czy z francuskiej strony dobrze widać całą górę?
UsuńJeśli chodzi o samą Mont Blanc i Twoje wspomnienia z dzieciństwa, to zawsze mnie to zdumiewało, jak los potrafi nas zaskoczyć (najczęściej z naszym udziałem, choć nie zawsze). Takie spełnione marzenia, dotknięcie czegoś, co wydawało się nieosiągalne, dotarcie do miejsca/osoby o jakiej się słyszało od dzieciństwa jest fantastyczne.
OdpowiedzUsuńDla mnie podobnym doświadczeniem było zamieszkanie w Londynie.
W Londynie? Ja? Powtarzała sobie bez przerwy. Kiedyś nie można było swobodnie wyjechać z Polski, a później tak wiele rzeczy stało się możliwych :) (a Londyn trochę rozczarował po latach, ale to inna para kaloszy.
Zdjęcia są piękne. Wspaniale, że udało Ci się zorganizować tę wycieczkę, bo wspomnienia są na całe życie.
Naprawdę przepiękny zakątek świata.
Zdjęcie z białą wieżyczką przypomna mi trochę krajobraz bawarski (co pewnie jest logiczne, bo w sumie te rejony nie leżą od siebie tak znowu daleko), a dokładnie zdjęcie z widokówki, którą kiedyś dostałam od kogoś (wtedy) bardzo ważnego ...
Ej, jak jeden obraz może przywołać falę wspomnień!
To jest piękne kiedy nasze wspomnienia uruchamiają w innych skojarzenia i wspomnienia czasem nawet bardzo odległe...Ja też nieraz myślę o czasach mojego dzieciństwa i o pewnych nazwach które wtedy były dla mnie odrębnymi i tajemniczymi bytami a które po latach nieoczekiwanie dla mnie samej przybrały realny kształt. Było więc Portofino o którym niedawno pisałam, Mont Blanc i Żelazna Korona Longobardów z Monzy której poświęciłam wpis na bloxie...Czasem rzeczywistość jest piękniejsza niż nasze wyobrażenia, czasem jak było z Twoim z Londynem, okazuje się nieco inna, ale to jest wspaniałe kiedy życie daje nam taki prezent!
Usuń