W poprzednim poście pisałam, że Canzo jest ślicznym i klimatycznym miasteczkiem; jego najbliższa okolica to piękne, choć niezbyt wysokie góry, przedzielone zalesioną doliną, od przepływającego przez nią potoku zwaną Val Ravella. W zasadzie nie mam pojęcia dlaczego piszę o tym dopiero teraz, choć wiążą się z nią jedne z moich pierwszych wspomnień o wycieczkach w Prealpy, jakie tam zrobiłam, gdy przez kilka miesięcy mieszkałam w pobliskim Caslino d'Erba. Wówczas w wolnym czasie często chodziłam pieszo po okolicy, trafiłam też do Canzo i Gajum. Polubiłam to miasteczko i często tam wracałam, nawet kiedy zamieszkałam w nieco bardziej oddalonym Limbiate, skąd do Canzo miałam godzinę jazdy pociągiem. Pewnego razu odwiedziła mnie moja przyjaciółka Renata, mieszkająca na równinie nieopodal Monzy; bardzo chciałam żeby odetchnęła czystym, górskim powietrzem i zobaczyła moje ulubione miejsca, więc wspólnie wybrałyśmy się do Canzo a następnie poszłyśmy na długi spacer leśną mulatierą, wiodącą z Fonte di Gajum do schroniska Terz'Alpe.
Oczarowane urodą okolicy usiadłyśmy na pniach ściętych drzew leżących nieopodal obudowanego źródła, gapiąc się niczym dwie sroki na zielone stoki gór, które wtedy nie miały dla mnie żadnych nazw, były po prostu kilkoma anonimowymi wzniesieniami. Musiały minąć niemal dwa lata do chwili, kiedy zawarłam z nimi bliższą znajomość i mogłam je nazwać po imieniu: Monte Rai, Cornizzolo, Prasanto, Corni di Canzo...Co do tych ostatnich, nie było trudno dokonać ich identyfikacji; dwie skały przypominające kształtem rogi byka, (corni) można zobaczyć z wielu miejsc w obrębie Triangolo Lariano, jak również podczas wycieczek statkiem po jeziorze Como. W zasadzie skały są trzy zachodnia, centralna i wschodnia, jednak ta ostatnia z daleka jest bardzo mało widoczna, dlatego właśnie dwie pierwsze nadają górze tę charakterystyczną sylwetkę. Podczas tamtego spaceru chyba połknęłam górskiego bakcyla, bo na dobre zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym pójść dalej i wyżej, dotrzeć na szczyt, z którego mogłabym popatrzeć na otaczający mnie świat...
Co prawda, od początku mojego pobytu w tych stronach chodziłam na spacery w niższe partie gór, jednak to mnie nie zadowalało; w tamtej chwili, kiedy miałam je na wyciągniecie ręki, pragnienie wejścia na szczyt stało się moją idee fixe i w głębi ducha wiedziałam już, że nie spocznę, aż przybierze ono realny kształt. Ktoś mógłby zapytać, co stało na przeszkodzie realizacji tego zamierzenia i dlaczego wydawało mi się to takie trudne? Pierwszym powodem była moja niedostateczna znajomość regionu, włoskich realiów oraz języka. Oczywiście, nieźle sobie radziłam w wielu sprawach dnia codziennego, jednak daleko mi było do tego, aby czuć się pewnie i swobodnie w każdej nowej dla mnie sytuacji, tym bardziej, że w zasadzie nie miałam tam żadnego towarzystwa, na które mogłabym liczyć podczas takiej wycieczki. Brakowało mi też odwagi, żeby wypuszczać się na samotne wędrówki, w bądź co bądź obcym kraju, tym bardziej, że nawet w naszych polskich górach byłam zaledwie kilka razy i zawsze z inną osobą o większym doświadczeniu w tej mierze.
Dopiero kiedy znalazłam zatrudnienie innej placówce, moja sytuacja w tym względzie zmieniła się diametralnie. Ponieważ w nowym miejscu pracy spotkałam kilka osób nieźle zorientowanych w tym temacie, więc mogłam porozmawiać z kolegami, którzy chętnie odpowiadali na moje pytania i dzielili się swoimi doświadczeniami. Żałowałam jedynie, że jeden z najlepiej poinformowanych mówił nie tyle po włosku, co lokalnym dialektem a do tego niezbyt wyraźnie, więc choć zmuszałam mój umysł do niesamowitego wysiłku próbując analizować na bieżąco jego wypowiedzi, niewiele z nich rozumiałam, co mnie straszliwie stresowało. Na szczęście inny kolega rodowity Włoch obecny przy takiej rozmowie, powiedział mi na ucho, że czuje się równie niedoinformowany; to bardzo poprawiło mi humor i od tej chwili przestałam się czuć jak kompletna ignorantka. Miałam też to szczęście, że dogadałam się z jedną z koleżanek, która także miała ochotę na podobną wycieczkę; jedyną przeszkodą był grafik dyżurów, gdyż trudno nam było zsynchronizować nasze dni wolne od pracy. W ten sposób minęło kilka tygodni, aż pod koniec maja nadszedł ów upragniony dzień i wraz z Graziellą wsiadłam do pociągu jadącego w stronę Canzo. Pomaszerowałyśmy znaną mi drogą do Fonte di Gajum i dalej, wzdłuż potoku Ravella a następnie w stronę Terz'Alpe i Corni di Canzo. Szlak na szczyt nie jest trudny a ścieżka wygodna, więc mimo wysokości ponad 1000 m n.p.m. chodzą tam nawet rodziny z małymi dziećmi.
Spotkałyśmy jedną z nich, była to para Francuzów z trójką maluchów, dwoje starszych, wyglądających na jakieś cztery i sześć lat maszerowało na własnych nogach a najmłodsze, mające chyba około roku, ojciec niósł w nosidle na plecach. Szli bardzo wolno ale widać było, że mają w tym względzie praktykę i z pewnością nie jest to ich pierwsza wyprawa tego rodzaju. Szczerze mówiąc, nieco im zazdrościłam, ponieważ dla osoby, która tak jak ja całe życie mieszkała na nizinie, wspinanie się było dość trudne; miałam problem ze znalezieniem właściwego rytmu i wyregulowaniem oddechu, co powodowało, że szybko się męczyłam. Jednak mimo to dotarłyśmy na szczyt a widok, jaki się przed nami roztoczył, był naprawdę wart każdej fatygi! Poniżej miałyśmy zalesione północno - wschodnie zbocze góry, dalej leżała błękitna tafla jeziora Lecco a poza nią Alpy Bergamskie z Grigną i Grignettą na pierwszym planie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam ile miałam szczęścia, że podczas tej pierwszej wycieczki okolica pokazała mi się całej krasie a nie opatulona zasłoną wilgotnego powietrza, jak to miało miejsce wiele razy podczas moich następnych wypraw w góry. Tamtego dnia pogoda była wspaniała, powietrze przejrzyste a po niebie płynęły piękne, białe cumulusy. Niestety, był to czas, kiedy nawet nie myślałam o robieniu zdjęć, również Graziella nie wzięła ze sobą aparatu fotograficznego, więc ten widok pozostał jedynie odbitką w archiwum mojej pamięci...(Zdjęcie zamieszczone powyżej w przybliżeniu przedstawia panoramę, jaką wtedy oglądałyśmy, jednak zostało zrobione rok później, nieopodal Ghisallo). Poprzestałyśmy na przechadzce w pobliżu skalnych rogów wyrastających ze szczytu wzniesienia, bo choć można na nie wejść dzięki systemowi poręczy i łańcuchów, potrzebne jest do tego doświadczenie we wspinaczce oraz odpowiedni sprzęt a my nie dysponowałyśmy ani jednym ani drugim. Podczas drogi powrotnej, niebacznie zeszłam na chwilę ze ścieżki a po kilku krokach na moje nieszczęście natknęłam się na okazałego węża, pełzającego w trawie.
Wąż chyba też nie był zadowolony ze spotkania, ponieważ oboje uciekaliśmy z tego miejsca równie szybko z tą różnicą, że on nie wrzeszczał ze strachu, jak to było w moim przypadku. Nie miałam czasu, aby mu się przyjrzeć, prawdopodobnie był po prostu nieszkodliwym zaskrońcem, jednak dla mnie to nie miało znaczenia, gdyż wydał mi się gadem co najmniej na miarę tego, który w herbie Sforzów pożera Saracena. To był jedyny niemiły moment tej wycieczki, na szczęście niebawem dotarłyśmy do schroniska Terz'Alpe, gdzie zanim ruszyłyśmy w drogę powrotną do Canzo, mogłyśmy wzmocnić nadwątlone siły filiżanką espresso. Obydwie byłyśmy zadowolone z tej wyprawy a nawet umówiłyśmy się na następną. Tym razem celem naszej wycieczki miała być góra Capanna Mara, leżąca nieopodal Erby, co zresztą doszło do skutku kilka tygodni później. Na Corni di Canzo już nie wróciłam, ale kilkakrotnie odwiedzałam różne szlaki w obrębie Val Ravella, gdyż w moich oczach była ona skończenie piękna i nie znajdowałam w niej nic, co by mnie raziło. Choć jest to miejsce bardzo popularne i uczęszczane, w dni powszednie spotyka się tam jedynie pojedyncze osoby. Przy takich okazjach większość ludzi przystaje na chwilę, aby się pozdrowić i zamienić kila słów na temat pogody czy szlaku; inni ograniczają się jedynie do krótkiego "salve" okraszonego uśmiechem.
Nie ma w tym nic wymuszonego, jest to raczej spontaniczny odruch wędrowców, których łączy ta sama pasja. Bardzo szybko przyswoiłam sobie ten obyczaj i muszę powiedzieć, że był to jeden z powodów, dla których w lombardzkich górach czułam się dobrze i bezpiecznie, nawet wtedy, gdy zaczęłam chodzić w pojedynkę. Zresztą podobnie rzecz się miała w niewielkich miasteczkach i wioskach na pogórzu; idąc za przykładem miejscowych, kiedy w wąskiej uliczce spotykałam kogoś oko w oko, zamiast przejść obojętnie wymieniałam z nim kilka słów pozdrowienia co czasem zamieniało się w pogawędkę. To zawsze procentowało - nie tylko natychmiastową poprawą nastroju; często przy tej okazji dowiadywałam się istotnych szczegółów o okolicy, albo otrzymywałam różne użyteczne rady. Włosi są narodem gościnnym i z sercem na dłoni (przynajmniej ja ich tak postrzegałam) być może czasem jest to nieco powierzchowne, jednak w przelotnych, niezobowiązujących kontaktach bardzo miłe. Ale wróćmy do Val Ravella - jest to nie tylko miejsce bardzo piękne, oprócz tego ma ono do zaoferowania wiele walorów poznawczych a osobom wierzącym daje okazję do wzruszeń natury religijnej. Reasumując, jest w stanie zapewnić wędrowcowi zarówno coś dla ciała, serca, ducha i umysłu. Pisałam już o aspekcie turystycznym, w następnych akapitach spróbuję opisać pozostałe walory, począwszy od poznawczego.
Otóż ta okolica jest bardzo ciekawa pod względem geologicznym i można tu znaleźć wiele interesujących mezozoicznych formacji skalnych pochodzenia morskiego, zawierających przeróżne skamieniałości, miedzy innymi liczne odciski dwuskorupowego mięczaka Conchodon. Lodowce, które się przemieszczały przez te tereny, pozostawiły liczne głazy narzutowe i depozyty morenowe. To spowodowało, że dzięki staraniom lokalnej społeczności w dolinie stworzono Sentiero Geologico, czyli geologiczną ścieżkę dydaktyczną. Dzięki temu, idąc wyznaczonym szlakiem, można zobaczyć min. ogromy zielonkawy serpentyn, pstrokate granity i gnejsy. Przy poszczególnych głazach umieszczono tablice ze szczegółowymi a jednocześnie bardzo przystępnie podanymi informacjami. Poza tym w Gajum, gdzie ścieżka ma swój początek, jest jej dokładny opis wraz z oznaczeniami poszczególnych elementów, jakie można zobaczyć podczas wędrówki, natomiast w zabytkowym domostwie zwanym Prim'Alpe (lub Alpe Grasso) znajduje się centrum edukacji ekologicznej, więc Canzo i jego ścieżka jest obowiązkowym celem licznych, szkolnych wycieczek.
Sentiero dzieli się na dwie części, pierwsza kończy się nieopodal kaplicy San Miro, natomiast druga wiedzie dalej w góry, obok schroniska Terz'Alpe na wysokość ponad 1100 m, gdzie znajduje się Sasso Malascarpa, skała, która swoim wyglądem przypomina mur wzniesiony z gigantycznych głazów. Przejście całej ścieżki trwa 3- 4 godziny, więc jest to wycieczka na cały dzień. Ja niestety nie dotarłam do jej krańca, za to podczas moich wypraw na okoliczne szczyty kilkakrotnie przemierzałam różne jej etapy, więc przy okazji mogłam poszerzyć moją wiedzę w zakresie geologii i zaczęłam innym okiem patrzeć na otaczającą mnie przyrodę. Słyszałam też, że podobno Leonardo da Vinci malując swoją "Madonnę wśród skał" jako tło obrazu wykorzystał pejzaż Monte Cornizzolo, nie mam pojęcia, jakie miejsce konkretnie, jednak trudno się dziwić temu wyborowi, zważywszy na urodę okolicy. Leonardo, w czasach gdy mieszkał w Mediolanie dużo podróżował po Lombardii, więc nie wykluczone, że był także i w tych stronach...
Moim ulubionym punktem była Marmitta dei Giganti, czyli głęboka jama o żwirowym dnie, wypełniona krystalicznie czystą wodą o turkusowo -niebieskim kolorze. Podobne twory geologiczne nie są rzadkością na terenie Alp, gdzie czasami nazywane są też studniami diabła. Powstawały one, gdy woda spływająca z topniejących lodowców wprawiała kamienie i piasek ruch, te zaś obracając się drążyły zagłębienie w miękkiej skale. Większość z nich ma średnicę około metra i podobną głębokość, choć zdarzają się też dużo większe, mające od czterech do pięciu metrów średnicy, a głębokość nawet do sześciu. Marmitta w Val Ravella należy do tych mniejszych, ale mimo to, robi wrażenie dzięki czystości i barwie wody. Sentiero Geologico nosi imię Giorgio Achermanna, który był jej pomysłodawcą. Mimo, iż urodził się w Szwajcarii, został Włochem z wyboru, ożenił się z Włoszką i zamieszkał w niedalekiej Erbie, gdzie zmarł w 1995 roku.
Giorgio Achermann pracował jako dziennikarz a zamiłowania był ekologiem, dzięki niemu na terenie Brianzy powstała organizacja Gruppo Naturalistico della Brianza, prężna organizacja, składająca się z ludzi działających na rzecz środowiska naturalnego. Achermann dobrze się zasłużył swojej przybranej ojczyźnie w zakresie ochrony środowiska, niestrudzenie pracując na rzecz podniesienia świadomości społecznej w dziedzinie ekologii. Muszę powiedzieć, iż bardzo mi zaimponował swymi działaniami, tym bardziej, że zaciekle (choć niestety nieskutecznie) walczył z projektem wzniesienia wieży przekaźnikowej na Monte Rai straszydła, o którym pisałam w poprzednim poście. Podczas moich krótszych i dłuższych spacerów na terenie Val Ravella, miałam okazję wędrować zarówno ścieżką w dolinie prowadzącą wzdłuż potoku, jak i wyżej położoną mulatierą, wiodącą przez las.
Ta mulatiera zaczyna się w Gajum a kończy na wysokości 800 m n.p.m. przy Terz'Alpe. Bardzo lubiłam chodzić tym szlakiem ponieważ po drodze mijałam pięknie położone Prim'Alpe ( lub Alpe Grasso) później dochodziłam do miejsca, gdzie można zobaczyć ruiny Second' Alpe (inaczej zwane Alpe Betulli lub Alpe del Sole, ze względu na wyjątkowo korzystne położenie na nasłonecznionym stoku ) domostwa, które ma swoją fascynującą historię, o czym napiszę nieco dalej, w związku z duchowym aspektem wędrówki w obrębie doliny. Tuż obok mijałam kapliczkę poświęconą San Miro a nieopodal jeszcze jedną, malutką i dość skromną. Ta mniejsza ma swoją ciekawą historię - otóż wznieśli ją członkowie grupy Rovers Scout z Medy, którzy umieścili w niej wizerunek San Girolamo i napis wyryty na marmurowej tabliczce, który głosi:
Wysoko ponad ziemią my Rovers Scout wznieśliśmy tę kapliczkę ku czci naszego patrona San Girolamo oraz dla upamiętnienia naszego brata Felice. Klan Rovers Scout z Medy 16.10.1949
Zadumałam się nad tą tabliczką i nad tym, kim byli ci chłopcy z niedalekiej, lecz leżącej na równinie Medy, złączeni braterską przysięgą skautów i kim był Felice? Dlaczego odszedł tak wcześnie? Rovers Scout, czyli starsi skauci zwani we Włoszech Wędrowcami, mieli zwykle od 17 do 21 lat, co z pewnością nie jest wiekiem do umierania... Czy zmarł z powodu choroby, może zginął na froncie a może w jakimś tragicznym wypadku? Jednak najbardziej wzruszyło mnie to, że kapliczka była odnowiona i bardzo zadbana. Stały tam kwiaty oraz znicze, również jej otoczenie było uporządkowane, więc widać było, iż są osoby, które nadal pamiętają o tym miejscu i poświęcają mu swój czas...***
Podczas moich górskich wypraw niejednokrotnie się zdarzało, że przystawałam zachwycona i z trudem mi przychodziło rozstanie z jakimś fragmentem pejzażu. Natomiast w obrębie Val Ravella podobało mi się wszystko; idąc mulatierą wiodącą do Terz'Alpe mogłam do woli popatrzeć z góry na tę piękną, zalesioną dolinę, gdzie na wprost miałam Monte Prasanto, Monte Rai i Monte Cornizzolo.
W poprzednim poście wspominałam, że ze zbocza tej ostatniej wyrasta ogromna skała zwana Ceppo d'Angua; kiedy przechodziłam nieopodal, wręcz przytłaczała mnie swoim ogromem, jednak nie budziło to we mnie uczucia lęku, raczej wielki podziw dla tego tworu przyrody. Jej nazwa nawiązuje do legend o fantastycznych, wodnych istotach, zwanych "angue" lub "aguane" i zapewne ma związek z przepływającym u jej stóp potokiem Ravella. Równie podobał mi się nasłoneczniony las na przeciwległym zboczu, ciągnący się wokół mulatiery; jest tam dużo drzew iglastych, więc ziemię zawsze pokrywa gruba warstwa brązowych szpilek, można tam też znaleźć wielkie, sosnowe szyszki, niejednokrotnie mające długość przekraczającą trzydzieści centymetrów. Mulatiera kończy się przy Terz'Alpe, gdzie wędrowiec musi dokonać wyboru: może iść dalej, w wyższe partie gór, albo zawrócić i wejść na tę część ścieżki geologicznej, która zmierza do Fonte di Gajum i San Miro. Po przejściu na drugą stronę potoku znajdziemy się w miejscu, skąd jeden szlak prowadzi w dół do Canzo a drugi w górę, do sanktuarium.
Ten drugi wariant (jak to pisałam na wstępie) ma aspekt duchowy, gdyż jest związany z człowiekiem, który w tym miejscu spędził większą część swego życia a po śmierci został uznany za świętego. Nazywał się on Miro Paredi i przyszedł na świat w domostwie dziś znanym jako Second' Alpe (dlatego też wzniesiono tam kaplicę jego imienia, o której wspominałam powyżej). Jak pisałam, do naszych czasów z tych zabudowań pozostały jedynie ruiny; na szczęście w porę zostały zabezpieczone i oczyszczone z zarastającej je roślinności; zadbano także o ustawienie tablic poglądowych, dzięki czemu możemy zobaczyć z jakich pomieszczeń składało się obejście i jakie pełniło funkcje. Legenda mówi, że małżonkowie Paredi mieli około sześćdziesiątki, kiedy ich dziecko przyszło na świat, nic więc dziwnego, że uznano to za cud co znalazło odbicie w imieniu, jakie mu nadano. Nie ma zgody jeśli chodzi o rok jego urodzenia, jedne źródła podają 1306, zaś inne 1336 r. Tak, czy inaczej, Miro już jako dziecko został oddany pod opiekę bogobojnego pustelnika a kiedy dorósł, poszedł w jego ślady. Majątek odziedziczony po rodzicach oddał ubogim a sam wiódł życie eremity w grocie po drugiej stronie strumienia, leżącej niemal na wprost jego rodzinnego domu. San Miro poprzez swe modły kilkakrotnie miał sprawić, że po okresach posuchy spadały deszcze, co ratowało ludzi przed utratą plonów i śmiercią głodową.
Z tego powodu jest on nazywany "Santo della pioggia" czyli "Świętym od deszczu". Przypisuje mu się modlitwę, którą w 1975 roku powtórzył papież Paweł VI, kiedy to długotrwała susza trapiła wiele rejonów na całym świecie. San Miro pod koniec życia powędrował do Onno, skąd w cudowny sposób przeprawił się na drugi brzeg jeziora. Ponieważ nie miał pieniędzy, przewoźnik nie chciał go zabrać na swoją łódź; wtedy pielgrzym miał rzucić na wodę swój płaszcz, na którym pokonał wodne odmęty. (Jest tu zadziwiająca zbieżność z tym, czego miał dokonać San Giulio, o którym pisałam tutaj.) Następnie kontynuował swą wędrówkę po wschodnim brzegu jeziora, aż dotarł do Sorico, miejscowości leżącej na jego północnym krańcu, gdzie niebawem zmarł. W połowie XVII wieku nieopodal groty gdzie spędził większą część swego życia, wzniesiono małe sanktuarium i domek, dający schronienie braciom zakonnym sprawującym tam posługę kapłańską. Z biegiem czasu cały obiekt uległ częściowej destrukcji, mimo to dotrwał do czasów, kiedy znaleźli się ludzie, którzy w 1994 roku podjęli prace renowacyjne, co upamiętniono wyryciem ich imion na niewielkim kamieniu wmurowanym w północną ścianę kościoła. Również dom mieszkalny wyremontowano, dzięki czemu dziś służy on pielgrzymom oraz osobom szukającym miejsca odosobnienia, gdzie można oddać się rozmyślaniom i modlitwie. Wysoko, w skalnej ścianie na wprost kościółka, znajduje się ciasna i ciemna jama z figurką Madonny; to wejście do groty, gdzie mieszkał San Miro.
Poniżej jest obudowane źródło, o którym wieść gminna głosi, że trysnęło ze skały dzięki modlitwie świętego a jego woda ma moc uzdrawiania niektórych chorób. Po prawej stronie sanktuarium, na zboczu Monte Cornizzolo, leżą wielkie, obłe głazy a pomiędzy nimi sączy się strużka wody zmierzająca do potoku Ravella. Zaczęłam się po nich wspinać niczym po monumentalnych schodach a kiedy znalazłam się na zboczu powyżej kościoła, znów zachwycił mnie widok, jaki roztaczał się z tego miejsca. Głazy stawały się coraz większe a droga coraz trudniejsza, więc dalsze wspinanie się po nieoznaczonym szlaku nie miało sensu. Zeszłam w dół i ruszyłam w stronę Canzo; po drodze minęłam jeszcze jedną kapliczkę poświęconą San Miro, tym razem wzniesioną na skale wyrastającej nieopodal drogi. Przez jakiś czas szłam wzdłuż strumienia, w jego łożysku płynęło niewiele wody, więc wielu wędrowców, którzy przechodzili tą drogą przede mną, układało jeden na drugim płaskie kamienie, ustawiając niewielkie kopczyki, które Włosi nazywają "ometti". Podobny zwyczaj może się komuś wydawać śmieszny i bezużyteczny, jednak od czasów, kiedy wniosłam mój pierwszy kamień na szczyt Monte Mottarone i dołożyłam go do do tych, które położyli inni, będący tam przede mną, ja również nigdy nie omieszkałam ustawiać podobnych kopczyków, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że padną ofiarą pierwszej niepogody.
Nie wykluczone, że ta czynność może się wydać bezsensowna, jednak dla mnie zawsze była wyrazem łączności, zarówno z miejscem, w jakim się znalazłam, jak i podobnymi do mnie przechodniami. Być może, u jej podstaw leży chęć zostawienia po sobie śladu na przebytej drodze, podobna do tej, która innych ludzi skłania do rycia napisów na drzewach lub ścianach, jednak zdecydowanie bardziej subtelna i pozbawiona elementu destrukcji a do tego dająca przyrodzie szansę na przywrócenie pierwotnego porządku. Jak zwykle podczas moich wycieczek w te strony, idąc wzdłuż potoku Ravella dotarłam do Gajum, gdzie zatrzymałam się na krótki odpoczynek. Lubiłam siadywać pod rozłożystymi drzewami nieopodal źródła, by słuchać szumu potoku płynącego w głębokim jarze. Kiedy zmęczona, lecz szczęśliwa wracałam do Canzo i zagłębiałam się w jego urocze zaułki, po wielokroć przystawałam, żeby jeszcze raz popatrzeć na piękny widok gór dominujących nad miasteczkiem jaki zostawiałam za sobą i na zawsze utrwalić go w mojej pamięci...
***
Tu pragnę zamieścić dopisek - dziś, 21 sierpnia 2023 roku, zupełnie przypadkowo trafiłam w internecie na długą listę włoskich skautów, którzy odeszli z tego świata. Postanowiłam ją przejrzeć w nadziei, że znajdę na niej jakąś wzmiankę o Felice.
Jak się okazało, mój trud został nagrodzony, gdyż z listy dowiedziałam się, że zmarły skaut nosił nazwisko Frigerio, dość popularne w Lombardii a przyczyną jego zgonu było utonięcie. Rzeczą, która mnie uderzyła, były dane na temat śmierci innych osób z listy, gdyż przy wielu nazwiskach były dość szczegółowe informacje - i tak kilka osób zginęło w różnego rodzaju wypadkach, podczas zamachów bombowych i trzęsień ziemi. Inni umarli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych, było też kilku takich, którzy zostali misjonarzami w Kongo, gdzie zostali zabici przez rebeliantów. Ciekawostką jest też to, że na tej liście jest kilka polskich nazwisk.
Więcej zdjęć z Val Ravella można zobaczyć w albumie >
Taka zupełnie inna w Twojej opowieści i obiektywie ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za odwiedziny, Lombardia ma wiele uroczych zakątków i ciekawych zabytków, ale Pre-Alpy to według mnie obok jezior jeden z jej największych walorów.
UsuńJestem z tych turystów co to zamało zawsze czasu. Zwiedzamy, siadamy, delektujemy się i dojrzewam aby wybrac się na "przysłowiowy szlak". Takie piękne miejsca pokazujesz, źe choć takie myśli już dawno się pojawiły to teraz widzę konieczność..
OdpowiedzUsuńJestem z tych turystów co to zamało zawsze czasu. Zwiedzamy, siadamy, delektujemy się i dojrzewam aby wybrac się na "przysłowiowy szlak". Takie piękne miejsca pokazujesz, źe choć takie myśli już dawno się pojawiły to teraz widzę konieczność..
OdpowiedzUsuńPre-Alpy są naprawdę prześliczne zwłaszcza wczesną wiosną i jesienią kiedy wilgotność powietrza jest mniejsza, więc można podziwiać widoki. Ja bardzo bym się cieszyła gdyby ktoś ruszył w moje ślady i moglibyśmy porównać wrażenia! Co prawda zwróciło się do mnie kilka osób, które planowały taką podróż (z tego co wiem, wszyscy wrócili zadowoleni) ale żadna z nich nie pisze bloga... Serdecznie pozdrawiam!
UsuńPiękna relacja oraz zdjęcia, uwielbiam takie klimaty :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ojej, a ja przegapiłem i dopiero teraz zebrało mi się przeczytanie i obejrzenie posta :)
OdpowiedzUsuńPrzepiękny wpis okraszony świetnymi ujęciami :)
Pozdrawiam :)
Świetny blog. Szkoda że dopiero teraz tutaj trafiłam. Na pewno będę tutaj częstszym gościem.
OdpowiedzUsuńTak samo uważam że bardzo dużo ciekawych artykułów jest na tym blogu.W przyszłości więcej na pewno tu poczytam.
OdpowiedzUsuń