Jednym z najdawniejszych wspomnień, jakie kojarzą mi się pejzażem Brianzy, jest widok Monte Cornizzolo, niezbyt wysokiego wzniesienia, leżącego na południowym skraju Triangolo Lariano.
Jechałam wówczas pociągiem relacji Mediolan - Canzo-Asso, gdzie w małej miejscowości u podnóża Prealp, miałam podjąć moją pierwszą pracę na terenie Lombardii. Wtedy też zobaczyłam tę okolicę, która na przeciąg długich dziesięciu lat stała się moim miejscem do życia i w pewnym sensie moją małą, tymczasową ojczyzną. Jednak ta odległa przyszłość była jeszcze zakryta przed moimi oczami, za to patrząc przez okno pociągu, mogłam bez umiaru chłonąć obcy mi pejzaż i z zainteresowaniem spoglądać na tablice z nazwami kolejnych stacji.
Dziwiło mnie to, że niejednokrotnie były one dwuczłonowe, dopiero po pewnym czasie dowiedziałam się, że są to po prostu nazwy sąsiadujących ze sobą miejscowości, czasami położonych po dwóch stronach torów i na pierwszy rzut oka tworzących jeden organizm. Podróż trwała dość długo, pociąg zatrzymywał się często a kolejne miasteczka nie porażały urodą. Dopiero kiedy minęliśmy Seveso, okolica nabrała charakteru i wdzięku. Zabudowa, dotychczas ciągnąca się niemal nieprzerwanie i jedynie od czasu do czasu nieco rzednąca, stała się bardziej zwarta a granice miejscowości bardziej wyraźne. Za oknem coraz częściej ukazywały się zielone połacie pól i łąk, co pozwalało mojemu spojrzeniu biec dalej; dzięki temu mogłam dostrzec rozległe przestrzenie Brianzy i łańcuch gór zamykających horyzont.
Kiedy pociąg pokonywał odcinek drogi pomiędzy Arosio i Inverigo, po raz pierwszy ujrzałam charakterystyczną sylwetkę Mone Cornizzolo z rozpłatanym zboczem, gdzie pośród lasów porastających jej stoki, widać było wnętrze góry zbudowane z biało - różowego granitu. Ponieważ ten granit był poprzecinany poprzecznymi liniami zieleni z daleka wyglądało to niczym ogromy tort, z którego odkrojono solidny kawałek. Zorientowałam się, że był to teren kamieniołomu, gdzie warstwami wydobywano materiał, tworząc stopnie w ścianie wyrobiska. Gdy na stałe zamieszkałam w Lombardii, po pewnym czasie przywykłam do tego widoku, który mimo to, zawsze mnie frapował i niezmiennie kojarzył się z tortem. W przyszłości krążąc po okolicy, miałam okazję zobaczyć również zachodnią grań góry, wznoszącą się łagodnym łukiem w stronę szczytu. Mogłam wtedy dostrzec ścieżkę biegnącą po trawiastym zboczu, znajdującym się ponad linią lasu, leżącego u jej podnóża.
Tu muszę podzielić się fascynacją podobnymi widokami, które nieodmiennie sprawiały, że ogarniała mnie nieprzeparta chęć pójścia takim szlakiem; temu uczuciu zawsze towarzyszyła myśl, że wraz z kolejnymi pokonanymi metrami będzie mi dane zobaczyć wciąż więcej i więcej, że otworzą się przede mną pejzaże i przestrzenie, jakie jedynie przeczuwałam stojąc na dole... To pragnienie było motorem moich wypraw, pozwoliło mi zwalczyć początkowy lęk przed samotnymi wędrówkami i poprawić moją kondycję fizyczną. Dzięki temu pokonałam wiele moich ograniczeń, zyskałam wiarę w siebie i własne siły a także wewnętrzne przekonanie, iż jedynie ode mnie zależy, jakie wyzwania podejmę i czy wyjdę z nich zwycięsko. Dziesięć lat spędzonych w Lombardii było dla mnie okazją do wielu pięknych wycieczek, jednak zawsze miałam więcej planów, niż czasu dla ich realizacji, więc głównym problemem było dla mnie nie "gdzie", ale "kiedy" i "jak". Pytanie o to kiedy, miało też jeszcze jeden aspekt - pogodowy.
Pomijając dni, kiedy padało, albo zanosiło się na burzę, więc o wędrówce w góry nie mogło być mowy, trzeba było też zwrócić uwagę na afę, czyli obezwładniający upał połączony z wilgotnym powietrzem, gdyż powoduje to niebezpieczną dla zdrowia duchotę, mogącą skutkować niedotlenieniem i również nie sprzyja podobnym wyprawom, zwłaszcza jeśli w planie mamy robienie zdjęć. Na Monte Cornizzolo wybierałam się długo, ponieważ mając ją niemal w zasięgu ręki sądziłam, że kiedyś, kiedy nie będę mała czasu, czy ochoty na odleglejszą wyprawę, przyjdzie i na nią kolej, dlatego ten pomysł wciąż odkładałam na później. Dopiero podczas ostatniego włoskiego lata zdecydowałam, że teraz, albo nigdy. Mój pobyt nieuchronnie zbliżał się do końca a ja wciąż miałam w pamięci wspaniały widok, kiedy to poprzedniego roku zobaczyłam ją podczas lotu samolotem, w sąsiedztwie masywu Corni di Canzo, gdzie wiele lat wcześniej po raz pierwszy miałam okazję podziwiać piękno Prealp.
Lato tamtego roku nie rozpieszczało pogodą, także dzień, jaki przeznaczyłam na tę wycieczkę nie zapowiadał się dobrze, ranek był mglisty i słońce ledwie prześwitywało przez mleczne zasłony wilgoci. Mimo wszystko, miałam jednak nadzieję, że w ciągu dnia widoczność się poprawi, chociaż doświadczenie mi podpowiadało, że to jest to raczej nadzieja złudna. Kiedy dotarłam pociągiem do Erby, welon mgły nadal spowijał wszystko wokoło. Ponieważ nie chciałam zmieniać planu, nie bacząc na to, odważnie wsiadłam do autobusu jadącego do Eupilio, wioski leżącej u podnóża Monte Cornizzolo, na wysokości 383 m n.p.m.
Góra ta ma wysokość 1241 metrów, więc przewyższenie, jakie miałam do pokonania, wynosiło ponad 800 m, wiedziałam też, że od szczytu dzieli mnie mniej więcej siedem kilometrów i że prawdopodobnie przynajmniej na tyle samo muszę szacować drogę powrotną (miałam zamiar wracać innym szlakiem). Szybko znalazłam się na obrzeżach Eupilio, gdzie zatrzymałam się nieopodal małego kościółka. Najpierw zobaczyłam tam coś, co wyglądało na polowy ołtarz i chyba nim było w istocie a tuż obok, na ścianie niewielkiego, wiejskiego budynku, znalazłam pamiątkową tablicę ze zdjęciami dwóch mężczyzn. Napis, jaki na niej umieszczono, mówił o dwóch partyzantach, rozstrzelanych w tym miejscu przez nazistów. Ta wojenna historia wzbudziła moje zainteresowanie, więc po powrocie do domu przeszukałam internet i znalazłam na ten temat kilka informacji, z których wynikało, że pamięć tych poległych nadal jest otoczona szacunkiem miejscowej społeczności i przywoływana podczas lokalnych uroczystości patriotycznych, zaś w miejscu ich śmierci ludzie spotykają się celem wspólnej modlitwy (do tego służył ten polowy ołtarz).
Po wyjściu poza granice miasteczka, ruszyłam przed siebie asfaltową drogą prowadzącą w pobliże szczytu, gdzie znajduje się schronisko SEC "Marisa Consigliere" a także teren działania lokalnego Aeroklubu, prowadzącego szkółkę lotniarską. W weekendy można tu spotykać również wielu rowerzystów, którzy na tej trasie skutecznie szlifują kondycję, ponieważ z racji sporego nachylenia i wielu ostrych zakrętów uchodzi ona za jedną z trudniejszych, jednak w dzień powszedni jest tu naprawdę spokojnie i wręcz bezludnie.
Asfaltowa droga prowadziła mnie przez las, aż w pewnym momencie doszłam do na pozór opuszczonych zabudowań, gdzie napotkałam stado kóz. Bardzo lubię obserwować kozy, gdyż są to sympatyczne stworzenia, skłonne do różnych figlarnych zachowań. Także i tym razem miałam okazję popatrzeć na kózki, które naśladując koty wdrapały się na wielką stertę drewna, gdzie wylegiwały się w malowniczych pozach. Drugie kozie stado napotkałam, kiedy z drogi jezdnej zboczyłam na leśną ścieżkę. Szczerze mówiąc, nieco się wystraszyłam, gdyż zwierzaki niczym szalone pędziły przez zarośla, robiąc przy tym sporo hałasu. Ponieważ były poza zasięgiem mojego wzroku, obawiałam się, że mogą to być dziki lub wataha bezpańskich psów, więc ścierpła mi skóra na myśl o takim niebezpiecznym spotkaniu.
Kiedy ujrzałam kozy, humor od razu mi się poprawił; tym bardziej, że zwierzęta nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi i spokojnie zajęły się skubaniem trawy na niewielkiej polance. Po chwilowym postoju przewodnik stada zameczał rozkazująco i wszystkie, jak jeden mąż, rzuciły się galopem w krzaki. Poza kozami i ptakami, po drodze na szczyt nie napotkałam żadnego żywego stworzenia, szczęśliwie ominęło mnie także nieprzyjemne spotkanie z gzami, które na Monte Cornizzolo podobno potrafią mocno dać się we znaki, do tego stopnia, że ta góra ma z ich powodu złą sławę. Pod tym względem miałam fart, za to pogoda kompletnie mnie zawiodła, wilgotnemu powietrzu daleko było do przejrzystości, sylwetki okolicznych gór były mocno rozmyte a dalsze szczyty leżące po drugiej stronie Jeziora Lecco, zaledwie majaczyły w głębi. Cała okolica parowała w ogromnym upale, więc również widok Brianzy z jej uroczymi jeziorami Annone i Pusiano z pewnością wiele tracił z powodu niesprzyjającej aury.
Choć oczekiwałam czegoś innego, musiałam się z tym pogodzić, bo gdybym chciała czekać na lepsze warunki, ta wyprawa (oraz wiele innych) być może nigdy nie doszłaby do skutku. Jak już niejednokrotnie wspominałam, podczas upalnego lata dobra widoczność w Lombardii to rzadkość a ja, mając w miesiącu jedynie kilka wolnych dni, musiałam się kontentować tym, co przyniosła pogoda, albo zostać w domu, na co oczywiście nie miałam najmniejszej ochoty. Oprócz słabej widoczności spotkała mnie jeszcze inna, niezbyt miła niespodzianka; otóż miałam zamiar wejść na szczyt górską ścieżką widoczną z dołu na zachodnim zboczu i sądziłam, że bez trudu znajdę miejsce, w którym się ona zaczyna, więc nie przyłożyłam się należycie do czytania opisu szlaku w internecie. Początkowo wędrowałam po asfaltowej drodze prowadzącej do schroniska; tym sposobem wyszłam poza linię lasu, aż znalazłam się na wysokości, gdzie zaczynają się górskie pastwiska i znalazłam tam punkt orientacyjny, jakim jest wielki, ponad stuletni buk.
Tu gdzieś powinna zaczynać się owa ścieżka tak dobre widoczna z dołu, zastanawiałam się, czy powinnam jej szukać w prawo, czy też w lewo od drzewa, lecz ani rusz nie mogłam sobie tego przypomnieć, więc na chybił trafił poszłam w prawo. Niestety, była to zła decyzja, gdyż wejścia na ścieżkę nie znalazłam. Przeszłam już około kilometra po asfalcie, kiedy za kolejną serpentyną, w oddali, nieco po lewej stronie, ujrzałam szczyt góry, co niezbicie świadczyło o tym, iż pomyliłam drogę. W tej sytuacji mogłam wrócić w pobliże starego buka i na nowo rozpocząć poszukiwania, albo pokornie maszerować dalej w stronę schroniska. Uważam, że chodzenie w góry asfaltową drogą to coś, co kompletnie mija się z celem, ale w tym wypadku poddałam się ze względu na stratę czasu, jaka mi groziła, gdybym znowu zaczęła błądzić po zboczu, tym bardziej, że musiałam myśleć o znacznie dłuższej drodze powrotnej. Byłam z tego powodu zła na siebie niczym osa i w tym momencie nawet jadowite gzy nie miałyby przy mnie żadnych szans. Mimo wszystko, poszłam dalej przed siebie i w niedługim czasie dotarłam w pobliże schroniska wzniesionego przez SEC (Societa Escursionisti Civatesi). Przez chwilę pokręciłam się po okolicy, obejrzałam niewielką kapliczkę oraz zabytkowy kamienny krzyż, leżący nieopodal, miałam też okazję popatrzeć z góry na romański kompleks świątynny San Pietro al Monte, gdzie byłam rok wcześniej, o czym pisałam tutaj.
Teraz pozostało mi jedynie wejść na wierzchołek góry, co też uczyniłam, tym razem idąc po dobrze ubitej gruntowej ścieżce. Okazało się, że na tej wysokości słońce świeci dość ostro, lecz za to o wiele łatwiej się oddycha, gdyż opary wilgoci pozostały poniżej. Na szczycie wzniesiono duży, metalowy krzyż, będący także odgromnikiem, posadowiony na okazałym, cementowym cokole, na którym umieszczono pamiątkową tablicę. Pod tym symbolem kultu zastałam stadko złożone z kilku owiec; przez chwilę obserwowałam je z zaciekawieniem z powodu ich dość zaskakującego zachowania.
Otóż trzy owieczki chyba próbowały szukać odrobiny schronienia przed upałem, więc jedna z nich stanęła w cieniu postumentu a dwie inne schowały głowy pod jej brzuchem. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, ale byłam pełna uznania dla sprytu tych zwierząt.
Ze szczytu mogłam popatrzeć na zachodnie zbocze, gdzie zobaczyłam stuletni buk i ścieżkę, której początku nie mogłam znaleźć oraz okoliczne góry: Capanna Mara, długi grzbiet pasma Monte Bolettone, ciągnący się aż do Como, Monte Barzaghino, Monte Scioscia i kilka pomniejszych pagórków. Daleko w dole widziałam miasteczko Canzo, gdzie miałam zamiar zakończyć moją wędrówkę a nieopodal Corni di Canzo; za nimi, w gęstych oparach wilgoci, zaledwie mogłam się domyślać zarysów obu Grigni. Na zachodzie dostrzegłam białą nitkę drogi prowadzącej na Monte Rai, gdzie na szczycie ustawiono potężną wieżę antenową. Monte Rai to ciekawe miejsce, na jej zboczu znajdują się formacje skalne, które chętnie bym zobaczyła, nie mówiąc o panoramie okolicy, jaka się stamtąd roztacza, więc przez chwilę rozważałam zmianę planu.
Jednak po chwili zastanowienia zrezygnowałam tego z pomysłu; co prawda z Monte Rai także można dojść do Canzo, ale moja i tak długa droga powrotna wydłużyłaby się jeszcze bardziej a poza tym mam ogromną awersję do wszelkich anten oraz przekaźników; źle się czuję w ich pobliżu i z reguły unikam, jak przysłowiowego ognia. Na ścieżkę do Canzo trafiłam bez trudu, więc ochoczo ruszyłam w dół, aż doszłam do ogromnej skały wyrastającej ze zbocza, zwanej Ceppo dell'Angua. Ponieważ wcześniej kilkakrotnie byłam w dolinie u podnóża Monte Cornizzolo, nie raz miałam okazję podziwiać tę fascynującą formację przypominającą głowę cukru. Tym razem, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu mogłam popatrzeć na nią z drugiej strony i po raz kolejny zadziwiła mnie jej wielkość; choć byłam dość blisko, drzewa rosnące na niej wydawały się maleńkie, niczym krzaczki.
Cale północne zbocze Monte Cornizzolo jest porośnięte mieszanym lasem z przewagą drzew liściastych, więc szło mi się bardzo przyjemnie, chociaż stroma i kamienista ścieżka wymagała ciągłej uwagi. O tym, że było naprawdę niebezpiecznie, przekonałam się, kiedy mój wierny kijek kilkakrotnie uchronił mnie przed przyspieszonym zjazdem na tylnej części ciała. Niebawem doszłam do koryta malowniczego strumienia Ravella, gdzie latem ciurka niezbyt szeroka strużka wody, lecz jego szerokość i wygładzone kamienie w łożysku, świadczą o tym, że kiedy zacznie padać deszcz, ta strużka zamieni się w wielokrotnie szerszą, rwąca rzekę. Przeszłam przez strumień po prowizorycznej przeprawie ułożonej z dużych, płaskich kamieni i wyszłam na ładną, brukowaną drogę, będącą częścią geologicznej ścieżki dydaktycznej. Ta zaprowadziła mnie do miejsca zwanego Fonte di Gajum, gdzie oprócz polany ze stołami i ławami piknikowymi oraz restauracji z zapleczem hotelowym, znajduje się źródło, od którego to miejsce wzięło swą nazwę.
Ponieważ miałam zamiar w miarę szybko dotrzeć na dworzec w Canzo, po krótkim odpoczynku i napełnieniu butelki źródlaną wodą ruszyłam w dalszą drogę. Canzo-Asso jest dobrze skomunikowane z Mediolanem, jeździ tu lokalny pociąg, który zatrzymuje się w Boviso - Masciago, skąd do domu, gdzie mieszkałam, miałam pięć minut drogi. Canzo, choć ma niezbyt wielu mieszkańców, jest dość rozległe; to śliczne, malownicze miasteczko, pełne zieleni z licznymi, ładnymi willami i domkami ukrytymi w zadbanych ogrodach. Oprócz tego, posiada bardzo ładne centrum historyczne z wieloma domami liczącymi sobie ponad sto lat. Te domostwa w większości przeszły gruntowną restrukturyzację, więc ich mieszkańcy mogą korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, jednak z przyjemnością zauważyłam, że w bramach prowadzących na podwórka pozostawiono zabytkowe, drewniane odrzwia. Bardzo lubiłam Canzo, bywałam tam dość często i szczerze mówiąc, nieco zazdrościłam jego mieszkańcom. Swego czasu, nawet zastanawiałam się, czy nie podjąć pracy w tamtejszym RSA, czyli domu opieki dla osób starszych i przewlekle chorych.
Powstrzymała mnie świadomość tego, że po ciepłych miesiącach nadchodzą jesienno - zimowe szarugi i krótkie dni, kiedy sytuacja zmienia się radykalnie i życie w takim miejscu staje się dość monotonne a z Canzo do większych miejscowości jest dość daleko. Jednak tym razem mogłam się cieszyć latem i jego urokami, co prawda zrobiłam wiele kilometrów, ale byłam bardzo zadowolona z tej wycieczki. Miałam satysfakcję, że wreszcie doprowadziłam do skutku dawno powzięty zamysł i choć pomyliłam drogę, to po raz kolejny mogłam popatrzeć ze szczytu na okolicę a do tego porównać dwa odmienne światy, czyli południowe i północne zbocze góry.
Pomiędzy Monte Cornizzolo, Monte Rai i masywem Corni di Canzo rozciąga się przepiękna dolina Val Ravella, warta tego, aby jej poświęcić odrębną notatkę, dlatego też niebawem jeszcze raz wrócimy w te strony.
Więcej zdjęć z tej wycieczki można obejrzeć w albumie>
Niesamowite widoki. Piękna wycieczka i wspaniały opis.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Góry zawsze fascynują, szkoda ze zdjęcia nie oddają rzeczywistości, bo na żywo nawet ta mgiełka miała wiele uroku. Również pozdrawiam!
UsuńNajszlachetniejsze pobudki Tobą kierowały tj. poznanie. No i te źródełka - niezbędne w Alpach, także w tych Alpach Robaczkowych - jak je nazywam.
OdpowiedzUsuńCiekawe określenie na Pre-Alpy czy to dlatego że przy tych prawdziwych są małe jak robaczki? To fakt, że wielkością nie grzeszą, ale dla mnie były w sam raz, ze względu na kondycję oraz czas, jaki mogłam poświęcić na wycieczkę.
UsuńTak mawiał mój ulubiony ksiądz do owieczek: "co u was robaczki?"
OdpowiedzUsuńDrugą nazwą przeze mnie stosowaną są Alpy Ziołowe. Robaczki nawiązują - ironicznie - do ich rzekomej podrzędności (nazwa Prealpy jest sama w sobie stygmatyzująca). Zioła do odczuć, to określenie nasunęło mi się już pierwszego dnia pobytu w Alpach Kotyjskich :) Znajome tymianki, dziurawce i takie swojskie ciepło, leczniczy spokój jaki można łatwo znaleźć w tych "gorszych" Alpach. Żałuję, że nie miałem okazji wgłębić się w nie pieszo. Na szczęście zaliczyłem kilka magicznych noclegów w namiocie.
Symbolem takich Alp jest dla mnie francuska Col du Pas de Lauzun - mikra przełęcz o wysokości 504 m a zapewniająca mnóstwo wrażeń wizualnych i zapachowych oraz brak wrażeń dźwiękowych (cisza i spokój).
Widok z góry na tą krainę jest niesamowity, jak z bajki. Ciekawy post. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAch te Włochy. Już nie mogę się doczekać momentu, kiedy tam będę:)
OdpowiedzUsuńJak na razie podróżuję razem z Tobą i bardzo mi się to podoba:)
Pozdrawiam:)
Pospacerowałam z Tobą...świetna relacja. Bardzo lubię te Twoje opowieści :)
OdpowiedzUsuńSuper opowiadasz. Gratuluję pasji i wiedzy.
OdpowiedzUsuńJak zawsze świetna fotorelacja, widoki cudowne, niezapomniane no i te figlarne kozy, pewnie bym je także polubiła :)
OdpowiedzUsuń