Obejrzenie Opactwa San Fruttuoso (patrz poprzedni post) i krótki odpoczynek zajęły mi około dwóch godzin. Na straganie z pamiątkami dokonałam też pewnego zakupu, który przyniósł mi dużo radości, mimo swoich niewielkich rozmiarów i niewygórowanej ceny. Sprawiłam sobie bowiem kolejną, pamiątkową kuchenną ściereczkę z kolorowym nadrukiem. Takie ściereczki są we Włoszech bardzo popularne a nadruki to z reguły fragment mapy regionu z obrazkami przedstawiającymi lokalne atrakcje, specjały gastronomiczne i ludowe kostiumy. Są one bardzo kolorowe i okrutnie kiczowate, ale ja mam do nich ogromny sentyment... Stylistyka wygląda na dość odległą w czasie i przypomina nieco drukowane makatki, które często widziało się w polskich kuchniach za czasów mojego dzieciństwa. W ciągu kilku lat stworzyłam sobie małą kolekcję takich ściereczek, nieco później wzbogaciła ją Marta, przywożąc z wycieczki do Londynu dwie następne, jedną z mapą londyńskiego metra a drugą z sylwetkami londyńskich kościołów. Ta którą zakupiłam tym razem, przedstawiła oczywiście Ligurię i jej atrakcje, w tym opactwo San Fruttuoso.
Poniżej zamieszczam mapę turystyczną półwyspu Portofino, gdzie widać jak liczne są piesze szlaki w tej malowniczej okolicy. W rzeczywistości jest ich więcej, gdyż są tam jeszcze różne "dzikie" ścieżki, których nie ma na mapie.
Ponieważ powrót do domu planowałam na późne popołudnie, musiałam podjąć decyzję, co zrobić z resztą czasu. Już przed wyjazdem myślałam o tym, że mogłabym przejść na piechotę do leżącego niedaleko Portofino. Portofino i Capodimonte leżą w niewielkich zatoczkach malowniczego, górzystego półwyspu, który porasta tzw. macchia mediterranea, dość niska i wiecznie zielona roślinność poprzetykana parasolowatymi piniami. Przed wyjazdem nieco poczytałam w internecie na temat szlaków w tej okolicy i obejrzałam mapkę. Wynikało z niej, iż cały teren pomiędzy Portofino, Camogli, Santa Margerita Ligure i Capodimonte jest pokryty gęstą siatką ścieżek. Niestety, nie znalazłam żadnego opisu, który dawałby pojęcie o ich charakterystyce, lecz miałam nadzieję, że przynajmniej jedna z nich przypomina dobrze mi znane, alpejskie mulatiery. Ponieważ przyplątało mi się jakieś przewlekłe zapalenie ścięgien w lewej stopie, nie nastawiałam się na bardziej forsowne marsze; pomyślałam jednak, że gdyby na miejscu okazało się, iż istotnie znajdę szlak nie zapowiadający większych problemów, to z przejściem kilku kilometrów powinnam sobie poradzić. Rozpaskudzona lombardzkim porządkiem, nie wpadłam na pomysł, aby przed wyjazdem wydrukować mapkę z internetu. Spodziewałam się, że na miejscu będzie pod dostatkiem wyczerpujących informacji, gdyż bądź co bądź jest to bardzo uczęszczane miejsce, gdzie przewija się mnóstwo turystów. Niestety, w opactwie żadnej mapy nie zauważyłam, nie mówiąc o braku ulotek z mapką okolicy, jakie w Lombardii spotyka się w większości obiektów tego typu. Doszłam do wniosku, że zapewne znajdę jakąś wskazówkę w miejscu, gdzie zaczyna się szlak. Ścieżkę prowadzącą z opactwa na okoliczne wzgórza znalazłam bez trudu, kierując się wskazówkami jednej z mieszkanek Capodimonte. Dowiedziałam się, że drogi do Portofino są dwie: jedna z nich początkowo biegnie dość nisko, na wysokości mniej więcej 100 m n.p.m. i druga, prowadząca na szczyt wzniesienia, która nieco później schodzi w dół, gdzie obydwie łączą się i wspólnie tworzą szlak docierający do Portofino.
Początkowy odcinek był dokładnie taki, jak się spodziewałam. Dobrze ubita ścieżka biegła zakosami w górę, niestety, tu też nigdzie nie było mapy, były jednak strzałki i napisy wykonane czerwoną farbą, co jednoznacznie mówiło o tym że jest to właściwa droga. Ze względu na nie najlepszą kondycję postanowiłam wybrać łatwiejszą z nich, czyli tę wiodącą niżej, jednak choć rozglądałam się uważnie, przeoczyłam rozwidlenie, gdzie powinnam skręcić w prawo i poszłam w górę, aż ścieżka doprowadziła mnie do niewielkiej, agroturystycznej restauracji. Postanowiłam, że tu zasięgnę języka i podejmę decyzję co do dalszej drogi. Przede mną było spore wzgórze ( około 500 m n.p.m.) oddzielające opactwo od Portofino. Szczerze mówiąc, mimo mojego zamiłowania do włóczęgi w tym momencie nie miałam najmniejszej ochoty, aby się tam wdrapywać.
Po pierwsze - mój poziom energii po kilkumiesięcznym maratonie nocnych dyżurów był równy zeru a po drugie - było bardzo ciepło, co w połączeniu z morskim powietrzem po lombardzkim zimnie i wilgoci było dla mnie prawdziwym szokiem, nie licząc problemów ze ścięgnami, które ostrym bólem dawały o sobie znać przy bardziej forsownym chodzeniu. Obok restauracji znalazłam mapę, niestety, ząb czasu lub jakiś wandal spowodował w niej dość sporo ubytków, więc poprosiłam właścicielkę lokalu o niezbędne wskazówki. Kobieta stwierdziła, że powinnam kierować się oznaczeniem w postaci jednej lub dwóch czerwonych kropek, gdyż obydwa szlaki zaprowadzą mnie do celu. Nie bardzo mi się chciało schodzić ponownie w dół by wrócić statkiem do Camogli, więc mimo wszystkich wątpliwości postanowiłam kontynuować wędrówkę. Poszłam jeszcze kawałek w górę, aż do rozwidlenia ścieżek.
Spotkałam tam jakiegoś piechura, który doradził mi, abym poszła w górę szlakiem z jedną kropką. Powiedział też, że jeśli z tego miejsca zejdę w dół, to co prawda dotrę do drogi prowadzącej niżej, lecz i tak (choć nieco później) nie uniknę wdrapywania się na wzgórze. Ponieważ odniosłam wrażenie, iż ów pan dobrze zna te strony, poszłam za jego radą i powędrowałam szlakiem czerwonej kropki. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu... Byłam już niedaleko szczytu, kiedy ścieżka, do tej pory dość wygodna, stała się błotnista i stroma. Przecinały ją jakieś wyrwy, było też mnóstwo połamanych gałęzi, pamiątek po zimowych ulewach. Ponieważ wyjeżdżając nie nastawiałam się na bardziej forsowne przechadzki, nie wzięłam ze sobą kijka, ani butów do trekkingu. Gdyby nie zapewnienia moich informatorek, że ścieżka jest wygodna a moje długie skórzane trzewiki na dość grubym protektorze w zupełności odpowiadają warunkom, nigdy bym się nie porwała na ten spacer. Na szczęście udało mi się przebyć bez szwanku także ten odcinek i niebawem znalazłam się na szczycie wzgórza. Tu humor zdecydowanie mi się poprawił, gdyż miałam przed sobą częściowo otwartą przestrzeń, więc mogłam wreszcie popatrzeć na otaczający mnie pejzaż. A pejzaż wybrzeża liguryjskiego jest naprawdę przepiękny! Spokojna tafla morza, widziana z góry w blasku wysoko stojącego słońca, wyglądała niczym srebrno - niebieskie lustro. Zadziwiły mnie różne kwiatki, niektóre zupełnie mi nieznane, kwitnące mimo (teoretycznie) panującej zimy. Wokół mnie ciągnęły się zielone pasma skalistych wzgórz spowite delikatną mgiełką, porośnięte dość niską roślinnością. Z tego zimozielonego poszycia gdzieniegdzie wystrzelały wysokie pinie, więc miałam okazję oddać się jednemu z moich ulubionych zajęć, jakim jest zbieranie piniowych szyszek. Zawsze uwielbiałam szyszki, kasztany i żołędzie, za ich kształty i kolory we wszystkich odcieniach brązu. Tę pasję zaszczepiła mi moja mama; pamiętam z pierwszych lat mego życia, jak je wspólnie zbierałyśmy, aby robić z nich śmieszne ludziki... Pamiętam też, że na łące obok domu zrywałyśmy kwitnące trawy i polne kwiaty do wazonu. Chyba właśnie te piękne wspomnienia z dzieciństwa spowodowały moje zamiłowanie do suszonych bukietów i wiklinowych koszy pełnych szyszek... Kiedy wracałam z Włoch do mojego domu w Polsce w bagażu prawie zawsze miałam jakieś pudło z tymi małymi cudami natury, zebranymi w trakcie moich wędrówek. Także i tym razem nie mogłam się oprzeć pragnieniu podniesienia kilku dorodnych szyszek pinii. Niestety, te najpiękniejsze były poza moim zasięgiem, leżały bowiem na zboczu z dala od ścieżki, więc musiałam się zadowolić nieco mniejszymi okazami. Na tym etapie drogi natknęłam się na dziwny obiekt niemal metrowej długości, mający kształt tablicy o zaokrąglonym szczycie, którego przeznaczenia nie potrafiłam odgadnąć.
Choć przyjrzałam mu się dość dokładnie, nie wiedziałam, czy został wykuty w jakimś miękkim kamieniu, czy też wylano tu coś, co przypominało beton, jednak z całą pewnością nim nie było. Po pierwsze, miało jasny, kremowo-beżowy kolor a po drugie, wyglądem przypominało raczej piaskowiec lub gips. Do tego na jego powierzchni ktoś wyrył dziwne znaki, które mi się kojarzyły z czymś, co już kiedyś widziałam, ale ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć w jakich to było okolicznościach...
Było to bardzo intrygujące, gdyby znajdowało się bliżej ludzkich siedzib pomyślałabym, że to jakaś mistyfikacja zrobiona dla żartu, ale do najbliższej osady był jeszcze spory kawałek drogi wąskimi, górskimi ścieżkami, więc trudno było przypuszczać, że komuś chciałoby się aż tak fatygować. Cały czas kołatała mi się po głowie myśl, że coś takiego widziałam kiedyś na rysunku lub zdjęciu w jakiejś książce, ale do dziś nie przypomniałam sobie, gdzie i kiedy...Ścieżka znów zrobiła się dość szeroka i wygodna, więc raźno maszerowałam przed siebie.
Na tym etapie prowadziła po grani wzgórza, więc po lewej ręce miałam urwisty jar schodzący do morza a po jego drugiej stronie na zboczu widziałam niewielkie domki, porozrzucane wśród gajów oliwnych i ogrodów. Z mapy pamiętałam, że to Prato i Olmi, osady należące do Gminy Portofino. Sądziłam, iż ten etap drogi nie nastręczy mi szczególnych problemów, niestety, okazało się, że byłam w grubym błędzie! Doszłam bowiem do prawdziwej plątaniny ścieżek i wybetonowanych alejek, na domiar złego, nigdzie nie widziałam kropkowych oznaczeń a jedynie nazwy ulic, choć te przełazy w żadnym razie nie zasługiwały na to miano. Tu znowu dał mi się we znaki brak mapy. Kilkakrotnie wchodziłam w uliczkę, sądząc że to ta właściwa, lecz za każdym razem urywała się ona na jednej z posesji albo ni stąd ni zowąd zamykała ją furtka lub brama. Co gorsza, nie widziałam żywego ducha, więc nie było mowy o zasięgnięciu języka. Wreszcie po dłuższym błądzeniu, przy jednej z furtek zobaczyłam dwóch turystów.
Od nich się dowiedziałam, że mimo tych zapór są to w dalszym ciągu drogi publiczne, więc bez obawy można z nich korzystać. Ponieważ straciłam mnóstwo czasu i energii na krążenie po okolicy, ogarnęła mnie w tym momencie prawdziwa wściekłość. Nie miałam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, czy to jakieś dziwne lokalne prawo własności i co właściwie kryje się za tym obyczajem zagradzania drogi? Po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji; w Lombardii i Piemoncie również zdarza się, że chociaż ścieżki, tzw. mulatiery często przecinają prywatne tereny a właściciel po obu stronach ogradza swoją ziemię murem lub płotem (czasem przerzuca ponad dróżką mostek czy kładkę dla swojej wygody) to droga jest otwarta i każdy ma do niej swobodny dostęp. Idąc w dół ścieżką wskazaną mi przez moich wybawicieli, znów doszłam do bramy, którą musiałam sforsować, aby iść dalej, co dopełniło miary mojego wzburzenia. Brama, zbita z drewnianych bali i uzupełniona siatką, nie dość, że wyglądała na wyjątkowo ciężką, to na dodatek nie trzymała się na zawiasach, lecz na jednym kawałku niedbale zawiązanego drutu. Zastanawiałam się, jak tędy przeszli panowie, których przed chwilą spotkałam. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie jeden ją podtrzymywał a drugi otwierał (opcja niewykonalna w pojedynkę). Na dodatek, tuż za tym nieszczęsnym urządzeniem, było znaczne obniżenie terenu, coś na kształt stopnia. Nie miałam pojęcia, jak sforsować tę przeszkodę bez skręcania karku lub nogi, więc postanowiłam, że będę trzymać się słupka i spróbuję odchylić nieco bramę, na tyle, abym mogła się przecisnąć pomiędzy nimi. Kiedy próbowałam wykonać ten manewr, ledwie przytwierdzona brama urwała się i padła z hukiem. Nawet nie myślałam o próbie jej podnoszenia i stawiania na miejsce, bo i tak zważywszy na jej wielkość i ciężar przerastało to moje fizyczne możliwości. Mściwie pomyślałam sobie, że to słuszna kara dla pozbawionego wyobraźni osobnika, który ją skonstruował i postawił. W tej chwili moja pierwsza droga z Santa Margerita Ligure do Portofino (która jak mi się wtedy wydawało nie miała końca) wydała mi się przysłowiową "kaszką z mlekiem"...
Kiedy dotarłam do placyku w Portofino, nad zatoką kładły się już długie cienie. Słońce zaczynało się chować za zachodni półwysep, sprawiając, że wzniesiony tam kościół San Giorgio i Castello Brown tonęły w jego pomarańczowym blasku. Pełne słońca były jeszcze wyższe partie wschodniego półwyspu, lecz port i stojące wokół domki pociemniały i zszarzały. Miasteczko wyglądało zupełnie inaczej niż podczas letniego dnia, kiedy byłam tam po raz pierwszy. Większość barów i restauracji była zamknięta; w części domów z pokojami do wynajęcia trwały prace remontowe, lecz mimo to, po nabrzeżu przechadzało się sporo osób. Myślę, że podobnie jak ja, przybyły tam, aby w ciszy i spokoju nacieszyć się urodą miasteczka, rzecz zupełnie niemożliwa w pełni wiosenno - letniego sezonu.
Miałam wielką ochotę popatrzeć na Portofino z wysokości zamkowego wzgórza, ale brakowało mi siły na dalsze spacery. Postanowiłam, że zanim zacznie się inwazja turystów przyjadę tu ponownie, aby odetchnąć jego atmosferą. Mimo iż były to pierwsze dni lutego w Ligurii pachniało wiosną, w donicach i na kwietnikach widać było zimozielone krzewy i kwiaty odporne na niespodziewane, nocne przymrozki a w jednym z ogrodów zobaczyłam kwitnącą mimozę. Po zimowej aurze Lombardii był to zupełnie inny świat!
P.S. Zupełnie niedawno, już podczas pobytu w Polsce, dowiedziałam się, że bariery i furtki na ścieżkach mają stanowić zaporę dla dzikiej zwierzyny a zawłaszcza dzików. Szkoda jedynie, że w tak popularnym regionie wypoczynkowym nikomu nie przyszło do głowy, aby zadbać o jakąkolwiek informację na ten temat a owe bramy skonstruować w sposób pozwalający pojedynczej osobie na ich sforsowanie. Sądzę też, że zważywszy iż jest to rejon wybitnie turystyczny i prowadzą tamtędy liczne szlaki piesze, należałoby porządnie oznaczyć drogę zejścia do Portofino i zadbać o możliwość przemieszczania się bez popadania w tarapaty.
Więcej zdjęć z półwyspu >
Chciałam tu dodać pewną uwagę dla osób oglądających zdjęcia morza, które robią wrażenie wykonanych wieczorem. W rzeczywistości było to wczesne popołudnie, fotografowałam je pod słońce stojące jeszcze bardzo wysoko i zupełnie niechcący udało mi się uzyskać efekt, który o ile się nie mylę, w kinematografii nosi nazwę "nocy amerykańskiej".
Też mam słabość do takich trochę kiczowatych pamiątek :) Przypominają mi się malowane w bajecznie kolorowe wzory owoców miseczki, dzbanuszki, amforki wokół których krążyłyśmy z koleżanką na południu Włoch; te papryczki, oliwki, cytrynki tak kusiły, że nie obyło się bez zakupu. Robienie ludzików z kasztanów i żołędzi to także jedno z moich najmilszych wspomnień z dzieciństwa, bo poprzedzały je wspólne z tatą spacery do lasu. Przywożenie suszu z podróży przydarzyło mi się w tym roku po raz pierwszy (bukiet lawendy), ale myślę, że nie ostatni. Amerykańska noc na zdjęciach wygląda przepięknie. Ach podziwiam twoją pasję wędrowania.
OdpowiedzUsuńKupowanie "głupostojów" to moja pasja, mam ich sporo (może kiedyś zrobię o nich wpis, bo każdy ma swoją historię).
UsuńAndrzej Osęka pisał kiedyś o "oswajaniu" kiczu, ja sobie oswoiłam te scierki, bardzo lubię na nie patrzeć, w kuchni na relingu zawsze wisi jedna z nich jako element dekoracyjny. Piękne są też takie dobre wspomnienia z dzieciństwa.
Jakie piękne zdjęcia zrobiłaś, jak ze snu, nie mogę się napatrzeć.
OdpowiedzUsuńJa też na każdej wycieczce kupuję jakiś drobiazg za pare groszy. Nie ważne czy to kicz czy nie. Do dziś mam góralski kubek z przed 30 lat kupiony na Krupówkach, kiedy byliśmy na Tylkowych Kominach, Mam drewnianego grzybka z Gór Stołowych,z Wambierzyc, od lat służy mi do cerowania. Teraz we Włoszech to samo. Piję kawę z kubka kupionego w Lucernie a spodeczek mam z Tulonu, cukierki kładę na maleńkim talerzyku ze szkła Murano a długopisy upycham do kubka z Genewy. Pozgrawiam Cię Sukiennko. Alina.
Alinko, mam nadzieję że tymi zdjęciami zachęciłam Cię do wizyty w Ligurii i za dwa, trzy miesiące pójdziesz w moje ślady. Miłe sa takie pamiąteczki, to w końcu świadkowie naszego życia...Pozdrawiam serdecznie!
UsuńWpis w sam raz na jesień. Ale kusisz:)
OdpowiedzUsuńMiło zobaczyć takie widoczki kiedy za oknem szaruga...Też z przyjemnością do nich wracam.
UsuńElu, czy dobrze kojarzę, że pisałaś już o tej wycieczce na bloxie?
OdpowiedzUsuńJak najbardziej, dobrze kojarzysz, pomału likwiduję bloxa, więc zgodnie z zapowiedzią oprócz nowych postów przenoszę tu stare wpisy nieco je poprawiając przy okazji ( co mam nadzieję, wyjdzie im na dobre). Swoją drogą, zważywszy że minęło nieco czasu muszę powiedzieć że masz masz Ewuniu pamięć, szkoda słów! Ja sama nie raz nie pamiętam o czym pisałam...
UsuńZnaczy, nie jest jeszcze ze mną tak źle;)
UsuńZważywszy ilość blogów, którą masz w zakładkach, jest super!
Usuńdobrze zrobiony opis :) miło się czyta!
OdpowiedzUsuńDzięki! Dowcipny pseudonim!
Usuńpiękne zdjęcia i świetny opis :)
OdpowiedzUsuńMiło mi, że się podobało!
UsuńTakie bramy są również w Rumunii, ścieżki biegną przy potokach, a bramy jeszcze przegradzają je w poprzek i do stromego zbocza; czy to pomaga zatrzymać drapieżniki przed napaścią na stada owiec czy kóz, nie wiem, ale pewnie tak, skoro sprawdzają się przez wieki; cudnie piszesz, pokazujesz piękne miejsca; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńMoże to jest metoda...na wzgórzach Portofino jest rezerwat przyrody, więc pewnie są tam jakieś sarny czy daniele, ale swoją drogą mnie to zadziwiło, bo w Lombardii i przyległym Kantonie Ticino również ich nie brakuje i są też dziki a płotków i furtek nikt nie stawia, ale co kraj to obyczaj, teraz już jestem mądra! Swoją drogą jaka to zapora dla zwierzaka nie wiem, bo przecież one potrafią nieźle skakać za wyjątkiem dzików, oczywiście ale one też są zaradne. Pozdrawiam również!
Usuń