środa, 5 sierpnia 2015

Bezmiar błękitu.



Tak się złożyło, że w ostatnich dniach czerwca musiałam udać się do Polski, aby pozałatwiać pilne sprawy, wymagajcie mojej obecności. Niestety udało mi się to tylko częściowo, lecz ta wizyta, choć krótka i wypełniona wieloma zajęciami, mimo to dała mi dużo radości. Ze względu na oszczędność czasu, tym razem poleciałam samolotem.


Choć z na trasie Mediolan Warszawa latałam wielokrotnie, jednak jak dotąd nie udało mi się nacieszyć panoramą Alp, widzianą z okna samolotu. Zaledwie raz aura była na tyle łaskawa, że pomiędzy chmurami mogłam dostrzec zielone doliny i skaliste alpejskie szczyty pokryte śniegiem. Tym razem pogoda tez była niezła, więc po wlocie z lotniska Malpensa mogłam popatrzeć z góry na znajoma okolicę.


Było to wspaniałe i niesamowite uczucie kiedy daleko, daleko w dole zobaczyłam zielone kopczyki Prealp, z wystającymi gdzieniegdzie skalnymi turniami i błękitnymi taflami jezior. Byliśmy jeszcze niedaleko od lotniska i samolot dopiero nabierał wysokości, więc mogłam zobaczyć białe kreski górskich ścieżek, po których chodziłam wiele razy a także miejsca, gdzie jeszcze nie byłam, a gdzie chciałabym się znaleźć.


Kiedy przelatywaliśmy nad jeziorem Garda przypomniały mi się moje wpisy o Gabrielu d'Annunzio i o tym jak go oczarowało kiedy po raz pierwszy zobaczył je z aeroplanu. Byłam niepocieszona, ponieważ mój aparat fotograficzny włożyłam do walizki a ta powędrowała do luku bagażowego. Pozostało mi mieć nadzieję, że w drodze powrotnej pogoda również nie zrobi mi zawodu i będę mogła zrobić parę zdjęć.


Jednak jak na złość w dniu, w którym wylatywałam z Warszawy, niebo było pochmurne i padał przykry, mżący deszcz. Mimo to, kiedy samolot przebił się przez zwały cumulusów i osiągnął wysokość przelotową, mogłam się napawać do woli blaskiem słońca, widokiem szafirowych przestworzy i białych chmur, podobnych do bezkresnego morza bitej śmietany. Gdy znaleźliśmy się nad terytorium Austrii, pomiędzy chmurami znów zobaczyłam skalne szczyty Alp. Niebawem samolot wleciał w przestrzeń powietrzną Szwajcarii a nieco późnej Włoch; w prześwitach pomiędzy chmurami mogłam zobaczyć charakterystyczne sylwetki masywu Berniny i gór w okolicy jezior Como i Maggiore. 


Ponieważ zawsze jest jakieś małe "ale" również i tym razem nie było dobrych warunków do fotografowania z racji słońca świecącego ostro wprost w okno przy którym siedziałam, że nie wspomnę o szybie na której zostały brzydkie ślady po deszczu, jaki nas żegnał w Warszawie. Miałam jednak małą satysfakcję, pod koniec lotu niebo nieco się przetarło a kiedy lecieliśmy nad Lombardią udało mi się zrobić zdjęcie Monte Cornizzolo, góry, na którą wybierałam się bezskutecznie od niepamiętnych czasów.


Byłam już kiedyś na jego zachodnim zboczu,  jednak chciałam jeszcze przejść innym szlakiem, zaczynającym się  od strony południowej. Prowadzi on na szczyt góry a następnie poprzez jej grzbiet na sąsiednią Monte Rai, skąd można zejść do miasteczka Canzo leżącego w kotlinie od strony północno - zachodniej. Niebawem zbliżyliśmy się do lotniska Malpensa, gdy samolot zaczął podchodzić do lądowania i wszedł w warstwę chmur, udało mi się sfotografować piękne zjawisko, które nazywam "okiem patrzności", słup światła słonecznego, padający przez wyrwę pomiędzy obłokami i świetlący ziemię niczym reflektor. 


Szczerze mówiąc, gdybym w tym momencie miała  lepszy aparat  i większe umiejętności, być może mogłabym się podzielić widokami, jakie zobaczyłam w trakcie tego lotu w całej ich krasie, jednak pocieszałam się tym, że tak, czy inaczej, nie jest to proste, z racji dużej wysokości i prędkości, z jaką leci samolot pasażerski.


Niestety moje zdjęcia robione z okna samolotu dają jedynie nikłe wyobrażenie o tym co widzi ludzkie oko, kolory są przekłamane a kontury rozmyte. Jak pisałam, wcześniej przejrzystość okienka samolotu pozostawiała dużo do życzenia, było na nim wiele plam i zacieków, które musiałam wyretuszować, żeby osiągnąć efekt  możliwy do przyjęcia.


Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu lotniska Malpensa, w dole mogłam zobaczyć znajomy widok Niziny Padańskiej z zielonymi połaciami łąk i lasów, przeciętymi błękitna wstążką Ticino ze złocistymi łachami piasku na brzegach. Ten widok dał mi znać, że moja podróż dobiegła końca i czas zejść na ziemię, dosłownie i w przenośni...

środa, 17 czerwca 2015

Lód włoski.


Lód włoski (nie mylić z ludem !) to arcydzieło samo w sobie. Pamiętam, że swego czasu w Polsce były bardzo popularne "kręcone" lody włoskie ze specjalnej maszyny, jednak we Włoszech spotkałam się z podobnymi urządzeniami jedynie w barach MacDonalda. W innych punktach lody sprzedaje się w postaci tradycyjnych kulek albo nakładane specjalną łopatką w waflowe miseczki lub rożki. Ostrożniejsze osoby mogą je dostać w jednorazowym kartonowym kubeczku z plastikową łyżeczką, co przy upałach z pewnością jest bezpieczniejsze dla kogoś, kto obawia się poplamić ubranie kapiącym smakołykiem. Oczywiście, można też zjeść lody w sposób bardziej elegancki, przy stoliku w kawiarni, czy lodziarni, podane w pucharku ze stali nierdzewnej lub szkła. Porcje na ogół są bardzo duże, więc mając na uwadze wartość odżywczą lodów, ich trzy gałki z powodzeniem mogą zastąpić obiad, co osobiście nie raz przetestowałam, nie tyle na własnej skórze, co we własnym żołądku, który w zupełności się nimi zadowalał. We Włoszech lody konsumuje się przez cały rok, nawet podczas naprawdę chłodnych dni a z nastaniem wiosny zaczyna się prawdziwe "lodowe szaleństwo".


Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, bo są one naprawdę przepyszne (a do tego co roku pojawiają się nowe smaki). Oprócz tradycyjnych, wymyśla się tak zaskakujące jak "pepperoncino" czyli lody czekoladowe z dodatkiem bardzo ostrej papryki albo o smaku gorgonzoli, specjalnie dla miłośników nowych wrażeń i mocno dojrzałych serów. Jakoś nie mogłam się przekonać do tego smaku a kiedy postanowiłam, że jednak ich spróbuję ich w ramach eksperymentu kulinarnego, okazało się, że zniknęły z oferty... Byłabym w prawdziwym kłopocie, gdybym miała wymienić moje ulubione, bo jak już wspominałam we wpisie o ciasteczkach z Camogli, jestem typowym okazem łakomczucha "wzrokowca" więc kiedy wchodziłam do lodziarni, na widok wszystkich prezentowanych tam wspaniałości zawsze miałam ogromny problem z dokonaniem właściwego wyboru.

Jeśli chodzi o produkty kulinarne - we Włoszech stawia się przede wszystkim na świeżość i apetyczną naturalność produktu, więc również w przypadku lodów raczej nie zobaczy się żadnych kolorowych posypek z drobnych cukierków albo innych cukierniczych ozdób. Stosownie do smaku dodawane są orzechy, pistacje, kawałki owoców, ciasteczek amaretti lub herbatników, czekolada oraz inne specjały. Wiele lodziarni serwuje lody własnego wyrobu, ewentualnie wyprodukowane w różnych wytwórniach rzemieślniczych, często mających wieloletnią tradycję. W Mediolanie jest dużo miejsc, gdzie podaje się świetne lody, jednak wiele osób twierdzi, że najlepsze są te sprzedawane w Galerii Wiktora Emanuela na tyłach Duomo, w związku z tym, mimo licznej i sprawnej obsługi, zawsze jest tam sporo klientów czekających w  kolejce. Na zdjęciu powyżej -  kolejka po lody w jednej z renomowanych kawiarni a poniżej dwie fotki z lodziarni na tyłach Duomo ( tej, gdzie podobno są najlepsze lody w mieście). Jak widać, sfotografowane przeze mnie dziewczyny też mają problem z wyborem...


Na zakończenie, chciałabym zaprezentować dwa zdjęcia uroczych dzieci jedzących lody. Mimo niewątpliwych braków technicznych, są to jedne z moich ulubionych. Pierwsze z nich zrobiłam kilka lat temu, w galerii Wiktora Emanuela; zachwyciły mnie te dwie zjawiskowe dziewuszki, stojące w blasku słońca, wyglądające niczym elfy z  delikatnymi buziami i włosami blond. Patrząc jak zajadają swoje lody, miałam wrażenie, że to po prostu kwintesencja lata - nic ująć, nic dodać! Zależało mi na uchwyceniu tego magicznego momentu, więc nie przykładałam się do ustawiania parametrów, co siłą rzeczy odbiło się na jakości zdjęcia.


Natomiast to drugie, które również bardzo lubię, zrobiłam w Mantui, gdzie przez pewien czas mieszkałam. W nim najbardziej podobają mi się długie cienie i ostre, jesienne światło, prześwietlające włosy malucha. Śliczne, kilkuletnie dziecko ( szczerze mówiąc, początkowo myślałam, że to dziewczynka, ale równie dobrze mógł to być chłopiec) z burzą brązowych loków i wielką serwetką pod brodą, siedziało na ławce przed barem, z wielką powagą zajadając swoje lody, podczas kiedy jego mama była zajęta karmieniem młodszego dziecka leżącego w wózku. 


A z "podwórka" na którym wówczas mieszkałam - również w Limbiate w centrum handlowym Carrefour, jak rok długi mogłam zjeść wspaniale lody. Aby nie wodzić się na pokuszenie i uniknąć napadu łakomstwa skutkującego dodatkowymi centymetrami w biodrach, przechodząc obok starałam się patrzeć na drugą stronę galerii, gdzie był sklep z pięknymi firankami i ozdobnymi poduszkami. Oczywiście to nie znaczy, że się umartwiałam i odmawiam sobie wszystkiego. Lody jadłam dość często, zwłaszcza, gdy byłam poza domem przez cały dzień, biegałam po mieście albo szłam w góry. Zauważyłam bowiem, że dają mi dużo energii, nie obciążając przy tym żołądka jak inny, bardziej treściwy posiłek. Chodząc przez kilka godzin mogłam też od ręki spalić kalorie, więc nie musiałam sobie robić wyrzutów, godząc przyjemne z pożytecznym...  
 
Tytuł tego posta w pewnym sensie podkradłam mojej córce Marcie, która podczas swojego ostatniego pobytu w Mediolanie zrobiła pamiątkowe zdjęcie swoich  lodów i podpisała je właśnie w ten sposób. 

Rozśmieszyła nas ta gra słów, więc postanowiłam ją wykorzystać.


< Obok zamieszczam zdjęcie zrobione przez Martę, które przedstawia ogromne, pyszne lody w różku waflowym (częściowo już skonsumowane) o smaku wiśniowo - waniliowym. A dla porządku - to jest podwójna porcja odpowiadająca naszym dwóm gałkom, jak widać różnica  objętości jest ogromna.


piątek, 17 kwietnia 2015

Mediolan, znaki szczególne. Część III - Castello Sforzesco.



W poprzednich postach pisałam o mediolańskiej katedrze i Dworcu Centralnym, dwóch miejscach na mapie Mediolanu, które były dla mnie swoistymi punktami odniesienia. Jak wspominałam, moje uczucia z nimi związane były raczej mieszane - zarówno ze względu na ich walory architektoniczne, jak i skojarzenia, które we mnie wywoływały. Natomiast z Castello Sforzesco nigdy nie miałam podobnych problemów; od pierwszej chwili polubiłam to miejsce bez zastrzeżeń i ta sympatia trwała niezmiennie, aż do czasu, kiedy definitywnie pożegnałam lombardzką ziemię. Dobrze pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy pojechałam do Mediolanu, aby bliżej zapoznać się z tym miastem. Miałam wtedy do dyspozycji mapkę, na której były zaznaczone ważniejsze zabytki. Wynikało z niej, że zamek Sforzów znajduje się niedaleko końcowej stacji kolei TreNord, zwanej Stazione Cadorna, gdzie zatrzymują się podmiejskie pociągi. Patrząc na ową mapkę nie spodziewałam się, że odległość od dworca jest aż tak niewielka; byłam bardzo zaskoczona, kiedy skręciłam w najbliższą ulicę i praktycznie tuż przed sobą zobaczyłam sylwetkę zamku. Z bliska robi naprawdę kolosalne wrażenie swoimi wysokimi murami i potężnymi wieżami a nad całością góruje wieża bramna, zwana zegarową albo del Filarete, od przydomka architekta, który ją stworzył (właściwie stworzył jej pierwowzór, który uległ destrukcji a wersja obecna jest zrekonstruowana). Wieża przyciąga wzrok nie tylko z racji wysokości, ale także ze względu na swoją bardzo ciekawą i wysmakowaną architekturę.


Spacerując w okolicy Duomo mogłam ją oglądać w perspektywie via Dante, którą zwykle zmierzałam do centrum, kiedy przyjeżdżałam do Mediolanu. Uwielbiałam ten widok, jej majestatyczna bryła ze swoimi czterema kondygnacjami zdawała się niemal unosić w powietrzu;  to wrażenie było szczególnie wyraźne, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi a powietrze nabierało różowo- liliowej barwy. Wieża Filareta, mimo swojego ogromu nawet  widziana z bliska, zachwyca lekkością i strzelistością, tym bardziej, że w narożnikach zamku posadowiły się jej dwie siostrzyce swego czasu służące za więzienie, ciężkie i przysadziste, zbudowane na planie okręgu. Mediolański zamek wzniesiono z cegły i zalicza się on do największych w Europie. Budowę rozpoczęto za czasów Viscontich w połowie XIV wieku, natomiast zakończenie prac przypada dopiero na koniec XV, czyli czas, kiedy w Lombardii panowali książęta z rodu Sforzów. Zresztą na przestrzeni wieków zmieniał on swój wygląd w sposób zasadniczy, zgodnie z zasadami sztuki inżynierskiej i militarnej, jaka panowała w danej epoce. Castello Sforzesco w czasach swojej świetności było nie tylko strukturą obronną ale również siedzibą władcy i jego  dworu, co miało oczywisty wpływ na jego konstrukcję i wygląd.

O funkcji obronnej świadczy Rochetta, gdzie w razie niebezpieczeństwa mógł się schronić panujący ze swymi najbliższymi, będąca najbardziej umocnioną częścią zamku, posiadającą własny wewnętrzny dziedziniec oraz masywna wieża obronna zwana też wieżą Bony (swe powstanie zawdzięcza Bonie di Savoia, babce ze strony ojca naszej królowej Bony). Oprócz Rochetty i ogromnego dziedzińca o przeznaczeniu militarnym, na terenie zamku można zobaczyć tzw. Corte Ducale, część reprezentacyjną, gdzie w komnatach przyległych do znacznie mniejszego dziedzińca rezydował książę, wraz ze swoim dworem. Za czasów Ludovica zwanego il Moro, do tego dworu zaliczał się również Leonardo da Vinci, który pracował dla księcia przede wszystkim jako inżynier, w wolnych chwilach parający się również malarstwem. Do dziś możemy oglądać jedną z sal pokrytą freskami o motywach roślinnych które wyszły spod pędzla Leonarda. Wtedy też powstała słynna "Dama z łasiczką"(pisałam o niej  TUTAJ) zaś w jednym z zamkowych muzeów można zobaczyć księgę ze szkicami i rysunkami, odręcznie pisaną przez tego artystę, zwaną Codice Trivulziano. Jak wspominałam, zamek przechodził burzliwe koleje losu, początkowo modernizowany i rozbudowywany, z biegiem czasu stracił na znaczeniu a w XVIII wieku podupadł do tego stopnia, że za czasów Napoleona noszono się z myślą o jego zburzeniu i wzniesieniu na tym terenie innej budowli w stylu epoki. Jednak do realizacji tego pomysłu nigdy nie doszło, choć podobne zakusy miały miejsce ponownie pod koniec wieku XIX, gdy w okolicy zamku powstało prestiżowe Foro Bonaparte z ogromnymi kamienicami zwanymi palazzi a działki budowlane w tej okolicy znacznie zyskały na wartości.


Wtedy w obronie historycznego i kulturalnego dziedzictwa miasta stanął Luca Beltrami, wspaniały człowiek, architekt i historyk sztuki, do tego będący osobą wpływową z racji piastowania funkcji parlamentarzysty i senatora. Dzięki niemu nie tylko zarzucono pomysł zrównania zamku z ziemią, ale także podjęto niemały trud jego odbudowy i restauracji, gdyż upływ czasu odcisnął na swe piętno. Między innymi, w  XVI wieku skutkiem wybuchu uległa zniszczeniu wieża Filareta, którą dzięki Beltramiemu odbudowano w poprzedniej postaci na podstawie rysunków i innej dokumentacji o potwierdzonej autentyczności. Luca Beltrami był wyznawcą zasady, że prace restauracyjne powinno się prowadzić zgodnie z duchem epoki w jakiej powstawała budowla, bez romantycznych "wariacji na temat". Dzięki niemu zamek odzyskał dawną świetność, nie stając się przy tym jeszcze jednym koszmarnym zlepkiem stylów a elementy dodane, jak płaskorzeźba przedstawiająca króla Umberta I, sensownie wpisują się w całość. Drugi etap prac restauracyjnych podjęto już w trakcie mojego pobytu we Włoszech, w latach 2000, więc bywając tam oswoiłam się z widokiem rusztowań i pracujących na nich ludzi. Jednak efekt końcowy chyba jest wart tych niedogodności, gdyż odrestaurowana część zamku przedstawia się naprawdę wspaniale (choć nieco patyny, jakiej nabędzie z biegiem czasu z pewnością nieźle mu zrobi) a odnowiony dziedziniec główny ze swoimi sgraffiti i freskami nieco przypomina przepiękny plac w Vigevano. Ja osobiście bardzo lubię jego lewą stronę, gdzie można zobaczyć niewielkie lapidarium a w nim zniszczone elementy dawnego wystroju, które mimo swojego okaleczenia nadal cieszą oko miłośnika sztuki kamieniarskiej.


Jest to także ulubione miejsce zamkowych kotów a ponieważ w podziemiach, fosach i licznych niedostępnych zakamarkach mieszka ich bardzo liczna kolonia, widok tych zwierząt różnej maści i wzrostu wygrzewających się w promieniach słońca, jest tu na porządku dziennym. Nieopodal lapidarium znajduje się jedna z zamkowych bram, zwana Porta dei Carmini, prowadząca na ulicę poprzez most ponad głęboką, suchą fosą. Po jej lewej stronie znajduje się ciekawa budowla, niczym macka wysunięta z zasadniczej bryły budynku, posadowiona na dwuarkadowym moście. To Ponticella di Ludovico il Moro, struktura, jaka niegdyś łączyła apartamenty książęce z nieistniejącymi obecnie murami zewnętrznymi. Jest to niski pawilon z portykiem wspartym na smukłych kolumnach, jego powstanie przypisuje się Bramantemu, który istotnie przez pewien czas pracował na książęcym dworze. Dokumenty z epoki Ludovica mówią też o tym, że komnaty tego pawilonu książę wybrał na swe odosobnienie w okresie żałoby po śmierci żony, zmarłej w młodym wieku Beatrice d'Este .


Budowla ze względu na swoją architekturę wygląda bardzo wdzięcznie, jednak jak widać pilnie potrzebuje restauracji, która mogłaby jej przywrócić dawny blask. Wspominałam już o murach zewnętrznych, niegdyś otaczających cały zamek; dziś ich resztki możemy zobaczyć po lewej stronie dziedzińca, przy bocznej bramie zwanej Porta di Santo Spirito lub spacerując po terenie przyległego Parco Sempione. Na terenie zamku mieści się muzeum o bogatych zbiorach, posiadające wiele sekcji: pinakotekę, zbiory instrumentów muzycznych, sztuki użytkowej, przedmiotów pochodzących ze starożytnego Egiptu oraz wartościową bibliotekę. Jednak najcenniejszym zabytkiem, jakim się ono może poszczycić jest bez wątpienia Pieta Rondanini, ostatnie dzieło Michała Anioła, nad którym artysta pracował tuż przed śmiercią. W muzeum byłam kilkakrotnie, za pierwszym razem widziałam Pietę jeszcze przed restauracją, której została poddana w 2004 roku. Była wtedy w stanie naprawdę opłakanym, pokryta warstwą dziwnych substancji i patyną czasu, co sprawiło, że biały marmur przyjął szarawo- żółto-brązowy kolor. Był to dla mnie spory szok, gdyż nie spodziewałam się, że dzieło tej rangi może być wystawiane na widok publiczny w stanie urągającym jego znaczeniu dla ogólnoludzkiej kultury, tym bardziej, że zostało nabyte do zamkowych zbiorów dość dawno, bo w 1952 roku, czyli przed całym półwieczem...Muszę tu powiedzieć, że to nieprzyjemne uczucie żalu i rozgoryczenia zdominowało moje pierwsze spotkanie z tą rzeźbą. Później zniknęła ona na jakiś czas, aby powrócić i zaprezentować całe swoje piękno, tak wymowne, mino iż widzimy tylko zarys dzieła, jakie rzeźbiarz miał zamiar przedstawić. W głębi serca czuję, że właśnie to stanowi o jego szczególnym znaczeniu dla naszej wrażliwości, ponieważ każdemu z nas daje możliwość wpisania własnej wizji w marmur Piety, gdzie piękne męskie ciało z twarzą zaledwie naszkicowaną, jest złączone w uścisku z ledwie zaznaczonym ciałem matki, z którego zdaje się wyłaniać. Jest w tym matczynym objęciu jakaś nieziemska lekkość, nie widać żadnego wysiłku ani napięcia, jakby ciało martwego syna nic nie ważyło w ramionach jego rodzicielki, jakby była ona nie jego podporą, lecz pomostem do zmartwychwstania... Większa część rzeźby to zaledwie zapowiedź skończonej formy, kamień, na którym dłuto rzeźbiarza zostawiło swe ślady, lecz mimo to, widzimy w tym nieśmiertelną ideę, jaka jest zawarta w tej formie. Być może, podpowiada nam ją nasza indywidualna wyobraźnia a piękno, jakie przed nami odkrywa, to boski pierwiastek uwięziony w naszym sercu i umyśle, zaś kamienna bryła, gdy przed nią stajemy jest jedynie katalizatorem prowadzącym do wybuchu emocji, które gdyby nie ona, pozostałyby w uśpieniu? Podobne doznania miałam zwiedzając Sacro Monte w Varallo, LINK również tam dotarła do mnie jakaś część ponadczasowej prawdy o ludzkiej i boskiej naturze... 
W oplutym i umęczonym Chrystusie zobaczyłam wtedy nie tylko ideę boskości, jaką przedstawia kościół, lecz także personifikację wszystkich sponiewieranych, zamęczonych i zabitych ludzi; chciałabym też mieć nadzieję, że nie zapomnę tego, co wtedy przeżyłam a pamięć tamtych emocji pozwoli mi być lepszym człowiekiem.

Każdemu, kto jest zainteresowany historią, kulturą i sztuką, polecałabym wizytę w mediolańskim Castello, jednak oprócz roli poznawczej, ma ono też swoją funkcję czysto rekreacyjną, bywa popularnym miejscem spacerów i jest tym chętniej odwiedzane, że na jego tyłach znajduje się piękny, śródmiejski park zwany Parco Sempione. Po stronie przeciwnej do Castello zamyka go Łuk Pokoju, wzorowany na antycznych łukach triumfalnych, postawiony na życzenie Napoleona Bonaparte. Park ma charakter ogrodu angielskiego, jest ogrodzony i zamykany na noc a w jego obrębie znajduje się wiele pomniejszych obiektów, służących do rozrywki i rekreacji. Jednym z nich jest Torre Branca, wieża widokowa, z której możemy oglądać Mediolan z lotu ptaka (na górę wjeżdża się windą). Nieopodal po lewej stronie do parku przylega budynek Triennale di Milano, miejsce w którym można obejrzeć wystawy sztuki współczesnej, przedstawienia teatralne a także uczestniczyć w ciekawych przedsięwzięciach kulturalno-społecznych. Natomiast po prawej stronie parkowych terenów znajduje się budynek Akwarium, gdzie można zobaczyć ciekawe egzemplarze wodnej fauny i flory.


Okolice zamku i park, nieodmiennie kojarzą mi się z pierwszomajowym świętem, W Mediolanie ma ono nadzwyczaj interesujący charakter a jego naprawdę huczny i spektakularny przebieg był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zainteresowanych zapraszam TUTAJ do jednego ze starszych postów, gdzie piszę o różnych interesujących aspektach pierwszomajowego święta, które jak już  wspominałam w Mediolanie obchodzi się gremialnie a oprócz czysto festynowych elementów ma ono też głęboki wydźwięk społeczny. Pochody zwykle rozwiązuje się właśnie na placu przed zamkiem a wieczorem na terenie parku rozpoczyna się masowy piknik z koncertami i licznymi atrakcjami. Kilkakrotnie miałam okazję obserwować te manifestacje i muszę przyznać, że było to dla mnie niezapomniane doznanie oraz pole do ciekawych obserwacji zachowań włoskiego społeczeństwa i nastrojów, jakie nim rządzą.

Więcej zdjęć z Castello można zobaczyć w albumie>


piątek, 3 kwietnia 2015

Natale con i suoi, Pasqua - con chi vuoi!



Tytuł tego wpisu to dźwięczne włoskie przysłowie, które przetłumaczone na język polski mogłoby brzmieć "Boże Narodzenie spędzaj z rodziną a Wielkanoc z kim chcesz!" Słyszałam je wielokrotnie, bo Włosi, przynajmniej ci mieszkający na północy, powtarzają je często i chętnie. Tak też jest przyjęte -  Boże Narodzenie spędza się w domu, natomiast podczas świąt Wielkiej Nocy wiele osób wyjeżdża z przyjaciółmi na pierwsze, wiosenne wycieczki, choć niejednokrotnie robi się takie wypady tylko w gronie rodziny. Wiosna, która w Lombardii zaczyna się przynajmniej miesiąc wcześniej niż w Polsce, pod koniec marca zaczyna rozpieszczać ludzi promieniami słońca, kwitnącymi magnoliami i glicyniami oraz pierwszą delikatną zielenią. Wielkanoc jest świetna porą, żeby w pojedynkę lub z przyjaciółmi, ruszyć w plener. Na górskich drogach pojawiają się cykliści i "centaury" czyli motocykliści na swoich ryczących maszynach a piechurzy, stęsknieni za widokiem szerokiej przestrzeni, wyciągają swe kijki i buty trekkingowe, by znów wyruszyć na szlak.




Jeśli Święta wypadają na początku kwietnia, oczywiście jest jeszcze cieplej i bardziej zielono a wtedy naprawdę trudno się oprzeć chęci wyjścia z domu na łono natury. Osoby wierzące i praktykujące uczestniczą w  wielkanocnych uroczystościach kościelnych, jednak mam wrażenie, że wraz ze zmianą pokoleń przykłada się do tego coraz mniejszą wagę, przynajmniej na północy kraju. Niezależnie od tego w Niedzielę Palmową obowiązkowo należy przynieść do domu poświęcone gałązki oliwne, które tu spełniają rolę naszych kolorowych, bogato przystrojonych palm. W tym dniu we wszystkich kościołach leżą całe stosy świeżo ściętych gałęzi, są też stoiska, gdzie można kupić malutkie gałązki związane czerwoną wstążeczką, zapakowane w celofanowy woreczek. Te gałązki nie tylko przynosi się do domu lecz również ofiarowuje przyjaciołom, krewnym i znajomym, jako symboliczny dar pokoju i dobrych życzeń. Nie wiem jak to będzie wyglądało w tym roku, ponieważ słyszałam, że na południu Włoch jakaś straszliwa zaraza pustoszy gaje oliwne, więc podobno jest zakaz transportu takich gałązek, co ma zapobiec szerzeniu się choroby.




Podczas mojej pracy w Domu Opieki w Saronno, niejednokrotnie z okazji Świąt otrzymywałam od pacjentów lub członków ich rodzin malutkie paczuszki z taką gałązką i jakimś drobiazgiem, często własnoręcznie wykonanym. W ten to sposób weszłam w posiadanie kilku koronkowych serwetek robionych na szydełku lub klockach, które są dla mnie jednymi z najmilszych pamiątek. W przeciwieństwie do Polaków, dla których znaczna część wielkanocnej tradycji to uciechy stołu, Włosi mają w tym względzie obyczaje nieco skromniejsze. Jednak w każdym domu musi znaleźć się tradycyjne ciasto zwane "la colomba" czyli "gołębica". Jest to rodzaj lukrowanej, drożdżowej babki z migdałami, upieczonej w formie, która (jeżeli ktoś się bardzo uprze) może istotnie nieco przypominać sylwetkę gołębia w locie, choć mnie się ono kojarzy raczej ze zdeformowanym, równoramiennym krzyżem. Z tym ciastem wiąże się legenda mówiąca o mojej ulubionej królowej Teodolindzie, władczyni Longobardów. 


Podobno w VII wieku na dwór królewski w Pawii przybyli irlandzcy mnisi pod przewodnictwem św. Colombana. 
Ponieważ był to okres Wielkiego Postu, zakonnicy zgorszyli się widokiem królewskiego stołu, uginającego się od wszelkiego mięsiwa. Pobożni  Irlandczycy nie chcieli go jeść, więc Colomban pobłogosławił potrawy a wtedy ku powszechnemu zaskoczeniu pieczone mięso zamieniło się w biały chleb. Tę legendę wykorzystała firma Motta i w 1900 roku zaczęła wypiekać wielkanocne babki w kształcie gołąbka, nawiązując w ten sposób nie tylko do imienia świętego, lecz również do tradycji, która każe go przedstawiać z białą gołębicą siedzącą na ramieniu. Dziś tymi wypiekami trudni się wiele dużych firm i małych, prywatnych piekarni, gdyż na żadnym włoskim stole nie może zabraknąć "gołębicy". Inną słodką tradycją są czekoladowe jajka z niespodzianką. Są to nie tylko małe jajeczka, ale również ogromne, bogato przystrojone nieraz nawet półmetrowe jaja. W ich wnętrzu można znaleźć różne cudeńka: zabawki, słodycze a nawet apaszkę lub krawat, gdyż w sklepach są jajka przeznaczone dla panów, dla pań, dla dzieci a także dla całej rodziny. Idąc z wielkanocną wizytą obowiązkowo należy coś ofiarować gospodarzom, więc po świętach we wszystkich domach piętrzą się pudełka z "gołąbkami" i czekoladowe jaja. Małym dzieciom wmawia się, że prezenty przynosi wielkanocny zajączek a w sklepach podobnie jak w Polsce, pełno jest świątecznych dekoracji z wizerunkami zająca, baranka, kury na jajkach a także kolorowych, sztucznych jajek, choć nie ma tu tradycji własnoręcznego zdobienia pisanek, jak to się robi w naszych domach.

W związku ze Świętami jest tu jeden obyczaj, który wiele osób uważa za barbarzyński, czyli zabijanie malutkich baranków (rzadziej koźląt) na wielkanocną pieczeń. Z tym zwyczajem walczą różne stowarzyszenia na rzecz zwierząt, również telewizja piętnuje tę świąteczną hekatombę. Mam wrażenie, że powoli przynosi to pozytywne rezultaty i być może kiedyś ta powszechna rzeź baranków odejdzie w zapomnienie. W tym kontekście najsympatyczniejszym i chyba najzdrowszym zwyczajem są wspólne wycieczki. Jak już wspomniałam na wstępie, wiele osób idzie w góry, organizuje się też rajdy rowerowe i motocyklowe. Wygodniccy wsiadają do samochodu, aby jechać do niejednokrotnie dość odległych, malowniczych miejscowości, gdzie można miło spędzić dzień i zjeść posiłek w restauracji lub wiejskiej oberży. Pod koniec marca na lombardzkich jeziorach zwiększa się ilość kursujących statków, które w okresie wielkanocnym cieszą się dużym powodzeniem. Biura podróży również nie próżnują i oferują interesujące pakiety, zarówno dla miłośników aktywnego uprawiania sportu jak i amatorów historii. Dla tych ostatnich organizuje się kilkudniowe wypady do Rzymu, Florencji, czy Wenecji a także innych, pięknych miast, pełnych skarbów sztuki. Nie brakuje też propozycji dla pospolitych leniuchów, którzy po prostu chcą jedynie odpocząć i zmienić powietrze. Jeśli chodzi o mnie, święta najczęściej spędzałam w pracy, choć zdarzyło mi się parokrotnie, że miałam wtedy jeden dzień wolny i również mogłam udać się w plener. W te wczesnowiosenne dni szczególnie lubiłam wypady do Valle d'Intelvi. Jest to piękna dolina pomiędzy górami rozdzielającymi jeziora Como i Lugano, leżąca na dość znacznej wysokości, gdzie można podziwiać zieleniejące szczyty i zbocza porośnięte kwitnącymi tarninami a przy okazji zajrzeć do niewielkich, malowniczych wiosek. Bardzo lubiłam te dni, kiedy w powietrzu, jeszcze ostrym po zimie i wilgotnym od niedawno stopniałego śniegu, wiatr przynosił mi delikatny zapach świeżo rozkwitłych drzew i krzewów. Co prawda, jak już wspomniałam wczesna wiosna w Lombardii czasem bywa dość mokra, więc pejzaż spowija  foschia, która w górach tworzy perłowo - błękitny opar (co widać na zdjęciach załączonych do tego posta) jednak ma to tę zaletę, że młoda zieleń wygląda nadzwyczaj świeżo a zapach ziemi, rozkwitających tarnin, głogów i pierwszych kwiatów jest wprost nie do opisania. Wilgoć zaciera kontury gór a jeziora daleko w dole są ledwie widoczne, czasem przez te zasłony nieśmiało przebija odrobina słońca, co sprawia, że wszystko lśni tęczowo a na zboczach wzniesień z cienia wychylają się kościelne wieże i zabudowania w okolicznych wioskach. Kochałam ten czas, jego zapachy i kolory, możliwość odetchnięcia po zimie pełną piersią, zmęczenie po przebytych kilometrach i poczucie wolności...




Wędrując po górach często spotykałam stada owiec, wśród których były matki z małymi. Zawsze miałam do nich wielki sentyment z uwagi na moją córkę Martę (urodziła się w znaku Barana i choć nie brakuje jej charakterystycznego uporu, nie brak jej też ciepła i słodyczy małego jagniątka) toteż nie ominęłam żadnej z okazji aby im zrobić mniej lub bardziej udane zdjęcie. Muszę przyznać, że są to zwierzęta spokojne, ładnie pozują i raczej nie uciekają sprzed obiektywu. Moją drugą pasją było fotografowanie Baranka Eucharystycznego, którego interesujące wizerunki napotykałam w lombardzkich kościołach. 
 



A tak na marginesie dodam jeszcze, że jednym z najczęstszych pytań, jakie mi zadawano podczas mojej emigracji było to, czy Polacy są prawosławni, czy faktycznie używamy tego samego kalendarza co Włosi i kiedy obchodzimy ważniejsze kościelne święta...

Na zakończenie chciałabym życzyć Wszystkim Zaprzyjaźnionym Blogerom i Czytelnikom zdrowych i wesołych  Świąt. Niech ta wiosna będzie dla Was łaskawa, doda sił i energii a także niech przyniesie Wam najpiękniejsze marzenia, które się spełnią wszystkie, bez żadnego wyjątku!


Więcej zdjęć baranków oraz z moich wycieczek do Valle d'Intelvi można zobaczyć w folderach>

sobota, 28 marca 2015

Mediolan, znaki szczególne. Część II - Dworzec Centralny.



Osoby, które czytały poprzedni wpis na temat mediolańskiej katedry, zapewne pamiętają ideę, która mi miała przyświecać podczas opisywania miasta w aspekcie uczuć, jakie ono we mnie budziło. Nie chodzi mi o typowe "ochy" i "achy" nad jego urodą i tym, co w nim jest szczególnego. Jak wszyscy wiemy, emocje mogą być dobre, złe albo po prostu mieszane; tak właśnie było w moim przypadku, kiedy umieszczałam na mapie Mediolanu punkty, mające dla mnie szczególne znaczenie. Katedra znajdująca się w jego sercu, tak kochana przez mieszkańców miasta, także dla mnie była czymś, co przez lata tkwiło w mojej świadomości. Co prawda, czasem było ono niczym przysłowiowy cierń w stopie, jednak mimo wszystko, kiedy jej nie widziałam przez jakiś czas, lubiłam myśleć, że jednak gdzieś tam jest i przyjdzie dzień, gdy znów ją zobaczę; wtedy, kto wie, może mnie zachwyci rysunek jej ażurowych attyk na tle szafirowego nieba lub przeciwnie, jej rozłożysta bryła przytłoczy mnie swoim widokiem?
Całkiem inaczej miała się sprawa z Dworcem, choć  w moim stosunku do niego także nie brakowało niuansów i odcieni... W zasadzie to właśnie tu zaczęła się moja mediolańska przygoda, gdy przyjechałam z odległego Bari po dwunastogodzinnej podróży pociągiem.


Miała na mnie czekać koleżanka, ale coś jej wypadło i okazało się, że to ja muszę oczekiwać na nią przez całe dwie godziny. Niewiele pamiętam z tego dnia, ponieważ długa podróż i nieprzespana noc sprawiły, że zobojętniałam na wszystko wokół. Hałasy i tłum ludzi przewijających się przez to miejsce kompletnie wytrąciły mnie z równowagi, więc jego uroda (czy też  jej w brak) w tym momencie nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Zresztą niedługo po przyjeździe miałam więcej okazji, aby to nadrobić, ponieważ na okres tygodnia zatrzymałam się w pewnym miejscu nieopodal, skąd codziennie wyruszałam na poszukiwanie pracy. W tym czasie często robiłam zakupy w dworcowym sklepie spożywczym; przy tej okazji dokładniej obejrzałam zarówno masywną sylwetkę Stazione, jak i monumentalne pomieszczenia wewnątrz. Budowa mediolańskiego Dworca Centralnego trwała wiele lat, bowiem kamień węgielny położył król Wiktor Emanuel III w 1906 roku, jednak wszystkie prace definitywnie ukończono dopiero w roku 1933. Jego wygląd dość daleko odbiega od pierwotnego projektu; jako całość jest on chyba niezbyt szczęśliwą mieszanką  Art-Deco i Liberty, ze sporą domieszką monumentalnego stylu nawiązującego do kultury antycznej, tak kochanego przez faszystów. Oczywiście nie brakuje tam rzeczy, które z pewnością mogą się podobać, jak choćby piękne mozaiki, czy ogromne świetliki w stropie.


I znów, podobnie jak to miało miejsce w przypadku katedry, mój stosunek do niego był daleki od jednoznacznego uwielbienia lub potępienia. Dworzec zawsze jawił mi się jako konglomerat bałaganu i ciekawych detali architektonicznych, był miejscem, gdzie mogłam wtopić się w tłum podróżnych, stając się jego niewielką cząstką. Będąc tam zawsze miałam nieodparte wrażenie, że choć podobnie jak inni, obecni tam ludzie, posiadam swój cel, dążenia i oczekiwania, to jednak jestem zaledwie ziarenkiem piasku, gnanym przez wiatr na wielkiej plaży... Temu nastrojowi jak najbardziej odpowiadał widok ogromnych, dworcowych hal, niebotycznie oddalonych sufitów i monumentalnych schodów. W późniejszym okresie, kiedy dość często tam bywałam w związku z moimi podróżami po północnych Włoszech, trwał remont i generalne mycie budynku; w tym czasie mnóstwo fragmentów, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz przysłonięto przepierzeniami, ekranami i rusztowaniami, co jeszcze bardziej potęgowało zwykły dworcowy harmider i bałagan. Do tego należy dodać różne automaty, kioski i budki, z artykułami spożywczymi i nie tylko, wyrastające w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Echem dawnej świetności Dworca pozostało jedynie kilka eleganckich sklepów znajdujących się w bocznych pomieszczeniach, gdzie było nieco spokojniej i mniej hałaśliwie. Szczerze mówiąc, kiedy przemieszczałam się wraz mnóstwem ludzi po głównej hali Dworca, niejednokrotnie dopadał mnie lęk. 


Zapewne działo się tak częściowo z czysto fizycznego poczucia zagubienia i dekoncentracji, jakie mnie tam ogarniały pod wpływem hałasu i rozproszonego światła a także z powodu obawy przed kradzieżą lub napaścią, które bardzo często zdarzają się w podobnych miejscach. W związku z tym, starałam się mieć na baczności, bo chwila nieuwagi mogła mieć dla mnie naprawdę przykre konsekwencje. Uspokajałam się dopiero na peronie; widok potężnych, metalowych przęseł wspierających dach ponad dwudziestoma czterema peronami (gdzie z jednej strony widziałam czyśćcowe otchłanie, z jakich dopiero co się wyrwałam a z drugiej światło dnia i tory prowadzące w dalekie strony) dawał mi poczucie pewności i przedsmak przygody czekającej na mnie, kiedy już dotrę do celu podróży. Nie kryję też, że również strona estetyczna owej konstrukcji cieszyła moje oczy; widok stalowych elementów zespolonych wielkimi nitami i szklane tafle stropu umieszczone w metalowych ramach, dawały świadectwo potęgi ludzkiego umysłu. Kryły się za nimi lata pracy inżynierów oraz techników, niezliczona ilość działań matematycznych i doświadczeń fizycznych, wykonanych po to, żeby  ochronić pasażerów od słońca, wiatru, opadów deszczu lub śniegu. 



Wracając z podróży ponownie przemierzałam tę samą drogę, lecz tym razem w odwrotnym kierunku. Kiedy stawałam na ruchomych schodach niosących mnie w dół, nieodmiennie towarzyszyło mi poczucie, że oto coś się skończyło, że wychodząc z Dworca nieodwołalnie opuszczam jakiś fragment odległego świata, który przez moment był mój, aby znów powrócić do punktu odniesienia - domu, gdzie wówczas mieszkałam. Różne zakręty emigracyjnego żywota, jakie były moim udziałem w trakcie dziesięciolecia spędzonego we Włoszech, nauczyły mnie bacznie patrzeć i dostrzegać więcej, niż zwykle chcemy zobaczyć na pierwszy rzut oka, kiedy czas nas goni a liczne sprawy czekające na załatwienie zajmują nas bez reszty.


Dworzec Centralny, taki, jakim go znałam, miał swoje mroczne strony oraz tajemnice, których często nie zauważają podróżni pędzący w pospiechu przed siebie, zajęci pilnowaniem bagażu, tym bardziej, że najczęściej nie są to rzeczy miłe dla oka i ludzkiej świadomości a niejednokrotnie po prostu niebezpieczne. W tym względzie Dworzec był nie tylko budynkiem, miejscem, gdzie się kończy lub zaczyna podróż, był także trzewiami miasta, ropiejącym wrzodem na jego ciele. Patrząc uważnie, mogłam bezbłędnie wyczuć, kto jest podróżnym a kto bezdomnym szukającym tam schronienia; za dnia bezdomnych na dworcu było wielu i nie zawsze mieli oni wygląd typowego "barbona" zarośniętego włóczęgi w cuchnącej odzieży, śpiącego w kanałach albo w prowizorycznym szałasie pod mostem. Zapewne część z nich to byli uciekinierzy od swojego dotychczasowego życia lub emigranci, którym się nie powiodło; nocujący kątem u znajomych, czy w schroniskach Caritasu zapewniających minimum niezbędne do życia - łóżko, możliwość umycia się i poranny posiłek.


Dzięki dość przyzwoitej odzieży, można byłoby ich wziąć za podróżnych, gdyby nie ociężałość, z jaką przysiadali gdziekolwiek po nie zawsze dobrze przespanej nocy, brak pośpiechu i pustka w oczach, mówiąca o tym, że nie oczekują tam na pociąg, lecz raczej na cud, przypadkowe spotkanie, które być może odmieni ich życie...Nietrudno było też zauważyć prostytutki płci obojga i w różnym wieku, młode dziewczyny, wyzywająco umalowane i tandetnie ubrane, czekające na okazję przeżycia płomiennego romansu, szwendających się chłopaków, szukających możliwości drobnej kradzieży albo osoby chętnej do kupna działki narkotyku. W pierwszych miesiącach mojego pobytu w Mediolanie, byłam świadkiem scen, które być może dobrze byłoby zapomnieć, lecz one wciąż we mnie trwają, niezmiennie przypominając mi o tym, po jakim cienkim lodzie chodziłam wtedy i ile miałam szczęścia, że moje życie ułożyło się tak, jak się ułożyło. Jadąc do Mediolanu w zasadzie wyjeżdżałam w nieznane, jednak nie zaznałam tam poniewierki, jaka niejednokrotnie była udziałem innych emigrantów, chociaż parę razy zdarzyło mi się przez jakiś czas pozostawać bez pracy, co dla osoby samotnej, w obcym kraju, zawsze może być początkiem końca. W moim przypadku był to raczej własny wybór i poszukiwanie lepszych perspektyw, ale mimo to, zawsze było w tym jakieś ziarenko niepokoju, czy decyzja, która podejmę będzie tą właściwą... O zakrętach i mieliznach emigracyjnego życia pisałam jakiś czas temu  TUTAJ, jeśli ktoś nie czytał tego posta, to bardzo zachęcam, choć nie mówi on o urokach Italii, lecz pokazuje złe i trudne aspekty ludzkiej egzystencji.


Ta ciemna strona stała w oczywistej sprzeczności z napuszoną dekoracyjnością Dworca, tymi wszystkimi ciężkimi kolumnami, płaskorzeźbami i symbolicznymi posągami. Nie mogę powiedzieć, że przykuwał on moje oczy swoją urodą, jednak mimo to, lubiłam patrzeć na jego detale, gdyż biorąc je w swego rodzaju mentalny cudzysłów, mogłam go oswoić i przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza.
Okolica Dworca również nie nie budziła mojego zachwytu, bowiem od frontu znajduje się tam rozległy i pozbawiony wdzięku wybetonowany plac, który w lecie zamienia się w rozgrzaną patelnię; natomiast w zimie bez przeszkód hula tam porywisty wiatr zrywający czapki z głów. Po lewej stronie jest brzydka ulica Sammartini, zaś po prawej spory skwer z alejkami i trawnikami oraz fontanną. Swego czasu, na placu i skwerze, w dni powszednie widziało się wiele osób pozbawionych stałego zajęcia, ponieważ było to umowne, znane wszystkim miejsce, gdzie ktoś poszukujący taniego pracownika (najlepiej zatrudnianego na czarno) mógł go tam bez trudu znaleźć, omijając przy tym agencje pośrednictwa pracy. Skwer z reguły okupowali emigranci z dawnych Republik Radzieckich, którzy często spędzali tam całe dnie, w oczekiwaniu na ewentualnego pracodawcę. Czasem było to nawet kilkaset osób, z czego zajęcie znajdowała jedynie niewielka grupa... 


Tuż obok skweru jest ulica Ferrante Aporti, biegnąca wzdłuż potężnej skarpy, na której znajdują się tory kolejowe. Pod nimi jest sieć podziemnych tuneli i magazynów; niegdyś był to ogromny, skomplikowany system, służący do transportu towarów. Z poziomu ulicy wjeżdżały tam samochody ciężarowe, następnie ich ładunek przenoszono do wagonów, po czym za pomocą specjalnych wind wyjeżdżały one na poziom dworca i jechały w świat. Dziś to wszystko jest bezużyteczne, windy na perony zlikwidowano w latach 90- tych, z jednym wyjątkiem - peronu nr 21. Stało się tak z powodu pewnej niechlubnej karty w przeszłości Włoch a mianowicie przyjęcia prawa rasowego, które było podstawą do eksterminacji włoskich Żydów. Właśnie stąd w latach 1943 i 1944 bydlęcymi wagonami wywożono więźniów politycznych oraz setki włoskich obywateli żydowskiego pochodzenia do hitlerowskich obozów śmierci, między innymi Ravensbruck i Oświęcimia. Większość z nich zagazowano zaraz po przyjeździe, zaś z całej wielkiej rzeszy dorosłych a także dzieci w różnym wieku, uratowało się jedynie dwadzieścia siedem osób, które dożyły końca wojny i wyzwolenia. Niedawno oddano sprawiedliwość tym niewinnym ofiarom czasów terroru; w podziemiach pod 21 peronem otwarto muzeum Szoah, gdzie można zobaczyć, jak funkcjonował ów zbrodniczy proceder.
Cóż jeszcze mogę dodać na temat Dworca Centralnego w Mediolanie? Przez lata był dla mnie miejscem, skąd wyjeżdżałam na poszukiwanie przygody i bramą, przez którą wracałam do mojej bezpiecznej przystani. Czasem budził we mnie lęk a innym razem dawał poczucie przynależności do ludzkiego zbiorowiska, z jego wszystkimi małostkami i problemami, tym co w nim dobre i co mniej chlubne...

P.S. Jak się zorientowałam z komentarzy zamieszczonych przez Alinę i Ewę, w chwili obecnej Dworzec prezentuje się zupełnie inaczej, remont zakończono z sukcesem, zaś osoby, które mogłyby wywołać złe wrażenie na podróżnych, zniknęły. Bardzo mnie to cieszy, bo stan przeszły naprawdę nie przynosił miastu chluby a EXPO jest za pasem! Oby tak było i w przyszłości, kiedy targi się skończą; dobrze by się też stało, żeby problem bezdomnych, emigrantów oraz ludzi pracujących na czarno, został rozwiązany w sposób zasadniczy i kompleksowo a nie poprzez działania o charakterze kosmetycznym...

 Więcej zdjęć Dworca >