sobota, 26 grudnia 2015

Venezia e' sempre Venezia, czyli Marta i ja przez trzy dni w Wenecji.


Kiedy parę lat temu zbierałam się do definitywnego opuszczenia Włoch, przyjechała do mnie Marta, żeby pomóc mi w przeprowadzce. Przy  tej okazji po raz ostatni chciałyśmy skorzystać z możliwości wspólnego odwiedzenia kilku interesujących miejsc. Byłyśmy wtedy w prześlicznej Orcie i w Varallo a na koniec postanowiłyśmy pojechać na trzy dni do Wenecji. Choć był już listopad, piękna pogoda sprzyjała nam podczas wycieczek  na terenie Piemontu. Niestety, dla Perły Adriatyku prognozy były mniej pomyślne...  Martwiłyśmy się nieco z tego powodu, lecz Dario, zaprzyjaźniony właściciel apartamentu, w którym wówczas  mieszkałam, wygłosił nam na pocieszenie frazę, którą przytoczyłam w tytule co można przetłumaczyć jako "Wenecja jest zawsze Wenecją". Rozszerzył też swoją myśl mówiąc, że w Wenecji pogoda nie ma decydującego znaczenia, ponieważ to miasto zawsze ma wiele do zaoferowania, zaś podczas deszczu (choć wtedy jej urok staje się mniej oczywisty i pocztówkowy) nastrój jest zdecydowanie bardziej romantyczny. Zawierzyłyśmy mu na słowo ponieważ był tam kilka razy, poza tym my również miałyśmy swoje wyobrażenie o jej mrocznym pięknie, jakie sobie wyrobiłyśmy na postawie świetnego, nastrojowego thrillera "Nie oglądaj się teraz" którego akcja toczy się właśnie w Wenecji;  ja nieco później miałam okazję ponownie przyjrzeć się temu miastu w filmie "Anonimo Weneziano" gdzie para bohaterów krążyła po jego mniej znanych zakątkach. Obydwa filmy były bardzo dalekie od serwowania obiegowych widoczków a my chyba właśnie taką odmienną Wenecję pragnęłyśmy zobaczyć, choć oczywiście nie zamierzałyśmy pomijać popularnych, turystycznych szlaków. Nie robiłyśmy sobie żadnych planów na zwiedzanie, nie zagłębiałyśmy się też w lekturę przewodników, ponieważ chciałyśmy poznać miasto i wchłonąć jego atmosferę zwiedzając je niejako na żywioł. Mimo tych założeń uzbroiłyśmy się w mapę, żeby przynajmniej z grubsza orientować się co do miejsca, w jakim mogłybyśmy się znaleźć oraz zarezerwowałyśmy nocleg w hotelu.

Wenecja - dzień pierwszy, czyli słońce i kolory.


Do Wenecji przyjechałyśmy pociągiem, który swój bieg kończył na dworcu Santa Lucia (według mnie banalnym, klockowatym a do tego dość brudnym, natomiast zdaniem Marty będącym świetnym przykładem modernizmu z elementami Art Deco). Nasz hotel mieścił się bardzo blisko, więc bez zwłoki ruszyłyśmy w jego stronę, aby zostawić nasz niewielki bagaż i rozpocząć zwiedzanie miasta. Jak się okazało, pokój był niewiele większy od dużej szafy, jednak były tam dwa dość wygodne łóżka oraz równie mała, lecz czysta i zadbana łazienka. Sam budynek hotelu wzniesiono w ciemnym zaułku, tak wąskim, iż mogło się zdawać, że gdyby drzwi wejściowe otwierały się nie do wewnątrz, lecz na zewnątrz, dotknęłyby ściany domu stojącego naprzeciwko. To pierwsze wrażenie jeszcze wielokrotnie się powtórzyło, kiedy wędrowałyśmy po mieście; czasem stojąc w tunelu wąziutkiej uliczki, nad głowami widziałyśmy jedynie niewielki skrawek nieba szerokości wstążki.



Przyjrzałyśmy się najbliższej okolicy, odwiedziłyśmy dwa pobliskie kościoły i z przyjemnością skonstatowałyśmy, że lekki wiatr rozgonił poranne mgły a pomiędzy chmurami ukazało się piękne, lazurowe niebo. Ciemnych i ciężkich chmur nadal było sporo, jednak wszystko wskazywało na to, że dzień będzie raczej pogodny. Ponieważ chciałyśmy jak najlepiej wykorzystać czas, postanowiłyśmy wsiąść do tramwaju wodnego, płynącego  Canale Grande aż do końca trasy, czyli do Placu Świętego Marka a później wrócić do hotelu na piechotę. Jednak tu spotkała nas niespodzianka, która co prawda nie wpłynęła na nasze plany, jednak spowodowała w nich pewne zamieszanie.

Otóż tramwaj wodny, do którego wsiadłyśmy, co prawda płynął w kierunku placu, jednak nie kanałem lecz w odwrotną stronę, najpierw obok portu turystycznego a później pomiędzy Wenecją i wyspami Giudecca oraz San Giorgio.
Tym sposobem straciłyśmy możliwość przyjrzenia się historycznym pałacom stojącym po obu stronach Wielkiego Kanału; w zamian za to, miałyśmy okazję obejrzeć na terenie portu piękny, nowy most, przypominający rybi szkielet oraz ginący we mgle drugi most, spinający stały ląd i terytorium Wenecji. 

Po drodze minęłyśmy dwa ogromne, pełnomorskie statki wycieczkowe a właściwie małe pływające miasta, które zabierają na pokład niemal dwa tysiące pasażerów i oferują usługi hotelowe na wysokim poziomie. Swoją drogą, nawet obietnica zobaczenia najpiękniejszych miejsc świata, nie skłoniłaby mnie do wejścia na jego pokład, gdyż taki statek za bardzo mi przypomina luksusowe, pływające więzienie, pełne przypadkowych osób,  uważam też, że jeśli podróżować, to w pojedynkę albo w niewielkim, dobranym towarzystwie. 



Gdy wypłynęliśmy poza rejon portu, po lewej stronie ukazała się naszym oczom Wenecja; urocza, pocztówkowa, oszałamiająca swoimi kolorowymi domami, zawieszonymi pomiędzy turkusową wodą i szafirowym niebem. Domostwa i pałace wprost raziły oczy swoimi wyrazistymi barwami, podkreślonymi białymi detalami. Czyste powietrze i blask słońca sprawiały, że trudno było oderwać wzrok od tego ślicznego obrazka. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości wyspy San Giorgio, naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka Pałacu Dożów, dwie kolumny stojące niemal na skraju placu, kopuły bazyliki San Marco w głębi a obok nich wyniosła sylwetka dzwonnicy. 

Każda z tych budowli ma swoją odrębną i ciekawą historię; budowę dzwonnicy rozpoczęto w XI stuleciu, lecz ostateczny kształt uzyskała dopiero w XVI wieku, wtedy też Jacopo Sansovino dobudował do niej Loggettę, niewielki, elegancki budynek, stojący u jej podnóża. Niestety, wieża, którą widzimy obecnie, pochodzi z początków XX wieku, ponieważ w 1902 roku oryginalna dzwonnica zawaliła się, zamieniając w ogromną kupę gruzu. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuli świadkowie tej sceny, gdy runęła ta niemal stumetrowa budowla; co najdziwniejsze w tym wszystkim, to fakt, że nie zginął wtedy żaden człowiek a jedyną ofiarą katastrofy był podobno kot dozorcy... (Osobiście w to nie wierzę, koty mają niezwykle wyczulony słuch i instynkt nakazujący ucieczkę z miejsca zagrożenia, więc zapewne zwierzak po prostu oddalił się w porę i więcej nie wrócił, jako że jest to jak najbardziej zgodne z kocią naturą, nakazującą szukanie miejsca wygodnego i bezpiecznego.)Tak, czy inaczej, w 1912 roku zakończono odbudowę dzwonnicy w dawnym kształcie i znowu można wejść na jej szczyt, aby podziwiać widok miasta niemal z lotu ptaka. Jak zapewne wszyscy wiedzą, od stuleci doroczny karnawał wenecki rozpoczyna się tzw. "lotem anioła" czyli osoby przebranej w powiewne szaty (obecnie są to piękne kobiety, lecz w przeszłości bywali to również panowie) która zjeżdża po linie przyczepionej do szczytu wieży, aż na plac.

W biografii Wenecji napisanej przez Acroyda znalazłam informację, że ongiś wyglądało to tak, iż pomiędzy łodzią przycumowaną do nabrzeża a szczytem kampanili rozciągano linę, zaś jej drugi koniec mocowano do dachu Pałacu Dożów. Linoskoczek przebrany za anioła najpierw wdrapywał się po linie na wieżę a następnie zjeżdżał po niej na dach pałacu, po drodze sypiąc kwiaty na ludzi  zebranych na placu. Ten  wyczyn nazywano "volo della colombina" czyli lotem gołębicy; podobno w 1680 roku ów anioł (był to akrobata nazwiskiem Scartenador) wjechał po linie na wieżę konno; konia z rzędem temu, kto powie, jak tego dokonał...Jest to według mnie historia zupełnie nieprawdopodobna, ale przytaczam ją za Acroydem jako ciekawostkę. Obecnie osoby chcące popatrzeć na miasto z góry mogą wjechać na wieżę za pomocą windy, jednak my nie skorzystałyśmy z tej atrakcji, ponieważ odstraszył nas widok ogromnej kolejki wijącej się u jej stóp. Choć była połowa listopada i w zasadzie sezon turystyczny się zakończył, w Wenecji nadal było mnóstwo przyjezdnych, którzy zapewne podobnie jak my, liczyli na to, że o tej porze roku zastaną tam nieco mniej zwiedzających. Jednak widok tego, co się działo na placu, aż trudno było sobie wyobrazić jego widok w pełni sezonu. Jak już wspomniałam, ogromne kolejki stały wszędzie, do wieży, do bazyliki, do pałacu dożów a także do kawiarni, gdzie sprzedawano lody.

Pozostali turyści przechadzali się po placu fotografując co się da, karmiąc gołębie lub po prostu gapiąc się na otaczające cuda a zakochane pary składały sobie zapewnienia o swych gorących uczuciach. Chociaż zasadniczo wolę zwiedzać w bardziej kameralnych warunkach, dałam się wciągnąć tej atmosferze i razem z Martą kręciłyśmy się po placu, podziwiając jego niecodzienną urodę. W zasadzie nie było wiadomo czemu przyznać palmę pierwszeństwa: złocistej fasadzie bazyliki, wyniosłej, szlachetnej prostocie dzwonnicy, czy pałacowi dożów, z rzędem kolumn o prześlicznych kapitelach i subtelnych detalach loggii. Pałac dożów zadziwił mnie swoim kolorytem, ponieważ zawsze sądziłam, że ma raczej jednolitą barwę; tymczasem okazało się, iż jego ściany zdobią romboidalne wzory z okładziny w kolorze jasnopopielatym i łososiowym. Dotychczas znałam go jedynie ze zdjęć i muszę przyznać, że widziany z bliska prezentuje się naprawdę wspaniale. Na pozór zadziwiająca koncepcja, aby masywną bryłę drugiego piętra oprzeć na ażurowym parterze i równie lekkim krużganku pierwszego, w tym wypadku robi wrażenie czegoś zupełnie naturalnego a nie odwrócenia porządku architektonicznego.



Być może ma na to wpływ fakt, że tę ciężką ścianę ozdobiono na górze koronkową attyką i przebito w niej dwa rzędy okien a także dodano wyżej wspomnianą ażurową loggię z balkonem? Tak, czy inaczej, fronton pałacu jest naprawdę przepiękny i nie dziwi mnie, że jest uważany za architektoniczny majstersztyk. Łącznikiem pomiędzy bazyliką oraz
Pałacem Dożów jest wspaniała brama w stylu płomienistego gotyku, zwana Porta della Carta; niegdyś była ona głównym wejściem do pałacu i miejscem, gdzie ogłaszano prawa obowiązujące mieszkańców miasta.

Niestety, podobnie jak w przypadku wieży i tu tryby historii starły na proch niektóre z tych wspaniałości; część rzeźb to jedynie kopie, ponieważ oryginały (min. lew i klęczący doża) zostały zniszczone na rozkaz Napoleona, który jak wiemy, nakazał również zdjęcie sławnych rumaków z dachu bazyliki  i wywiezienie ich do Paryża. Posągi koni odzyskano po upadku cesarza, jednak to, co dziś widzimy na dachu są to ich kopie, zaś autentyczne konie można zobaczyć w nieodległym muzeum. Detalem, jaki zrobił na mnie największe wrażenie jest rzeźba umieszczona na narożniku bazyliki nieopodal bramy. Są to porfirowe posągi, przedstawiające czterech mężczyzn, bez wątpienia parających się wojennym rzemiosłem, którzy obejmują się ramionami. Rzeźby pochodzą z Konstantynopola, skąd przywieziono je po złupieniu miasta przez krzyżowców. Ktoś, kto im się dobrze przyjrzy, zauważy, że stopa jednej z postaci jest wyraźnie jaśniejsza. Stało się tak, ponieważ posąg został uszkodzony zanim trafił Wenecji, gdzie dokonano jego rekonstrukcji. Oryginalną stopę odnaleziono później w mieście Bodrum w Turcji, jednak posąg pozostawiono w dotychczasowym stanie a odzyskana stopa trafiła do muzeum. Uważa się, że ta piękna grupa powstała w czwartym stuleciu naszej ery i przedstawia tetrarchów, czyli Dioklecjana, Maksymiana, Chlorusa i Galeriusza, władców, którzy swego czasu wspólnie rządzili rzymskim terytorium, (przy czym każdy odpowiadał za inne prowincje). To wspaniały przykład rzeźby portretowej i muszę przyznać, że mimo uszkodzeń posągi zrobiły na mnie ogromne wrażenie

Wobec pełnej cudów i wspaniałości (choć w zasadzie przeładowanej ozdobami) bazyliki są zadziwiająco skromne, statyczne i niejako osobne, mimo ich ścisłego połączenia z bryłą kościoła. Patrząc na nie, miałam nieodparte wrażenie, iż stanęłam oko w oko z kawałkiem niezwykłej historii i niemym świadectwem ludzkich poczynań o wiele bardziej, niż w przypadku innych, może równie pięknych, szczegółów wystroju...
Gdybym dzisiaj miała powiedzieć, co najbardziej mi utkwiło w pamięci i jakie obrazy ona przywołuje, kiedy pomyślę o Wenecji, z pewnością będą to te postacie o splecionych ramionach, od wieków spoglądające na świat dziejący się wokoło... Jak już wspomniałam, sama bazylika jest tak pełna różnorakich detali, kolumn, posągów, złoceń i mozaik, że jedynym uczuciem, jakie mnie ogarnęło na jej widok było ogromne oszołomienie a z jej wnętrza wyszłam kompletnie zdruzgotana. Rzec można, iż podobnie jak nadmiar szczęścia może być nieszczęściem, to w tym wypadku nadmiar piękna spowodował u mnie zniechęcenie i przygnębienie, gdyż wszystkie te wspaniałości były dla mnie po prostu nie do ogarnięcia wzrokiem i umysłem. We wnętrzu katedry puściłam się na samotne zwiedzanie, jedynie od czasu do czasu podsłuchując co po włosku mówili przewodnicy, natomiast Marta przyłączyła się do grupy angielskojęzycznej.


Martę bardzo zdegustowała informacja, że większość mozaik i innych elementów wystroju (podobnie jak posągi tetrarchów) pochodzi z rabunku i swego czasu weneccy kupcy mieli wręcz obowiązek przywożenia czegoś, co mogłoby służyć do ozdobienia kościoła, przy czym nie miało znaczenia, czy rzecz ta została nabyta w sposób uczciwy. Zresztą samo sprowadzenie ciała św. Marka również wiązało się z jego wykradzeniem z kościoła koptyjskiego w Aleksandrii w 828 roku, więc w pewnym sensie zachowano swoistą ciągłość tradycji, tym bardziej, że relikwie poprzedniego patrona, czyli św. Teodora, także zostały zdobyte drogą kradzieży. Co prawda, w przypadku św. Marka z czasem dorobiono legendę, która całe zdarzenie ukazuje w nieco lepszym świetle, ale prawdopodobnie nie do końca jest ona zgodna z prawdą.


Głównym wrażeniem, jakie wyniosłam po zwiedzeniu katedry była ogromna ilość złota we wszelkiej postaci, gdyż wenecjanie chyba wzięli sobie za punkt honoru, aby jej bogactwo rzucało wiernych na kolana. Natomiast Marta jako kolor dominujący wspomina czerwień marmuru kolumn i posadzki, co dowodzi, że kiedy dwie osoby oglądają to samo, to nie jest to samo...Z wnętrza kościoła nie mamy żadnych zdjęć, ponieważ jego fotografowanie jest surowo zabronione, więc możemy polegać jedynie na własnej pamięci lub na zdjęciach zamieszczonych w internecie. Zważywszy na okoliczności, z pewnością potrzeba o wiele więcej czasu a przede wszystkim spokoju, aby należycie ocenić rangę artystyczną bazyliki. Zwiedzając ją stosunkowo krótko a do tego w tłumie, można się oprzeć jedynie na ogólnym wrażeniu; gdybyśmy chciały ją zobaczyć naprawdę, musiałybyśmy tam spędzić kilka dni w ciszy i skupieniu a do tego uzbrojone w lornetkę. Tak, czy inaczej, utwierdziło mnie to w moim przekonaniu o wyższości stylu romańskiego nad innymi, jeśli chodzi o wyrażenie ducha religii a także zachowanie służebnej roli architektury w stosunku do idei wiary. Po wyjściu z kościoła ponownie obeszłyśmy plac, podziwiając w świetle zachodzącego słońca dwie kolumny, stojące na jego skraju przylegającym do wody, tuż przy nabrzeżu noszącym nazwę Riva degli Schiavoni. Można to przetłumaczyć jako Nabrzeże Słowiańskie, jednak mnie ta nazwa skojarzyła się z niewolnictwem. Ta dwuznaczność wynika z tego, że za czasów rzymskich rejon dzisiejszej Słowenii, Dalmacji i Chorwacji nazywano Sclavonią (w późniejszych czasach Schiavonią lub Slavonią) ponieważ z tych rejonów pochodziło wielu ówczesnych niewolników (sclavi).



Poza tym, z historycznych zapisków wiadomo, że we wczesnym średniowieczu na tym nabrzeżu faktycznie uprawiano handel ludźmi, (od czego wenecjanie nie stronili) zaś nieco później było to miejsce, gdzie przybijali swoimi statkami i wystawiali towary kupcy z Dalmacji, tak więc proweniencja tej nazwy jest jak już wspomniałam, dość dwuznaczna. Kolumny zdobią dwa posągi; jeden wyobraża skrzydlatego lwa z uniesionym ogonem a drugi postać rycerza z aureolą, stojącego na smoku przypominającym krokodyla. Ów rycerz to nie (jakby się można było spodziewać) święty Jerzy, lecz święty Teodor, pierwszy patron Wenecji, niejako zdetronizowany przez świętego Marka. Wśród Wenecjan panuje przesąd, że nie należy przechodzić pomiędzy kolumnami, ponieważ może to sprowadzić na człowieka nieszczęście; podobno jest to związane z tym, że niegdyś tą drogą prowadzono skazańców na egzekucję. Co ciekawe, ani lew, ani św. Teodor nie wyszły spod jednego dłuta, lecz są zlepkiem różnych rzeźb spiętych metalowymi klamrami, np. głowa świętego to prawdopodobnie głowa starożytnego posągu przedstawiającego Mitrydatesa, króla Pontu, natomiast co do lwa, podejrzewa się, że pochodzi z Chin a jego skrzydła zostały dodane podczas zabiegów konserwatorskich


Tamtego popołudnia Riva była pełna przechadzających się ludzi, na wodzie bujały się gondole a gondolierzy w swoich tradycyjnych strojach czekali na klientów. Z tego co zauważyłam, na wynajęcie gondoli decydowali się przeważnie młodzi ludzie, wyglądający na zakochanych, dla których  taka przejażdżka jest w pewnym sensie obligatoryjna. My jednak nie miałyśmy poczucia, że wydatek osiemdziesięciu euro za podobną usługę jest dla nas w jakikolwiek sposób uzasadniony, (dwie noce w hotelu kosztowały nas dziewięćdziesiąt euro). Z pewnością ta dość wysoka cena ma jednak sens z punktu widzenia właściciela łodzi, zważywszy na jej znaczny koszt oraz wszystkie płatne zezwolenia i podatki, jakie musi uiszczać gondolier. 


Przy nabrzeżu, nieopodal pałacu dożów stoi legendarny hotel Danieli, wspaniały pałac zbudowany w XIV wieku, niegdyś należący rodziny Dandolo a później Mocenigo i Bernardo. W XIX wieku kupił go friulański przedsiębiorca Da Niel i przeznaczył na luksusowy hotel. Swego czasu gościł on min. Goethego, Byrona, Dickensa i Wagnera, w jego pokojach rozwijał się źle zakończony romans George Sand z Alfredem de Musset, natomiast w czasach nam współczesnych jest znany z tego, że kręcono w nim sceny do filmu "Turysta" z Angeliną Jolie i Johnny'm Deppem.

Po przechadzce w okolicy hotelu wróciłyśmy z powrotem na plac św. Marka, gdzie na Torre di Orologio obejrzałyśmy piękny zegar, ozdobiony znakami zodiaku. Jest on sprzężony z mechanizmem poruszającym dwie figury, wybijające godziny uderzeniami młotów w wielki dzwon. Ponieważ była właśnie godzina piętnasta, miałyśmy okazję zobaczyć ten interesujący spektakl. (Swoją drogą, wiedziona patriotyzmem półkrwi Poznanianki uznałam, że poznańskie koziołki mają więcej wdzięku.) Wieża Zegarowa jest też wieżą bramną, przez jej wąski tunel  można przejść na ulice przyległe do placu. Tu zaczęła się nasza wędrówka poprzez urokliwe zakątki, wąskie zaułki i śliczne mostki. W okolicy było pełno sklepików z rękodziełem typowym dla Wenecji: maskami, drewnianymi zabawkami, biżuterią, szkłem z Murano, haftami i koronkami. Podziwiałyśmy te śliczne przedmioty, jednak cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że ich urok jest nieodłącznie związany z magiczną atmosferą miasta, która stanowi jego integralną część; że wyrwane z przynależnego sobie kontekstu, staną się niczym polne kwiaty, tak pięknie wyglądające wśród zieleni łąki, lecz ścięte i przyniesione do domu będące zaledwie echem samych siebie...

Dlatego też trudno było nam się zdecydować na zakup czegokolwiek; po długim namyśle Marta wybrała dla siebie malutką maskę Pulcinelli i zawieszkę w kształcie serduszka wykonaną ze srebrzystego szkła a ja sprawiłam sobie szklaną papryczkę, tzw. cornetto, która podobno przynosi szczęście. Zapadał zmrok, w sklepikach i bodegach zapalano światła a my przekraczałyśmy kolejne mostki, idąc na azymut w stronę hotelu. Otwierały się przed nami perspektywy na węższe i szersze kanały, gdzie w głębi widziałyśmy pałace i kościelne wieże. Nadszedł wieczór i zrobiło się zupełnie ciemno, my dalej szłyśmy przed siebie, od czasu do czasu zerkając na mapę. Nagle dotarłyśmy do szerokiego pasa wody a po naszej prawej ręce zobaczyłyśmy wysoko sklepiony łuk oświetlonego mostu; to był Wielki Kanał i Ponte Rialto. Przeszłyśmy przez most, żeby nieco skrócić drogę i znów powędrowałyśmy krętymi uliczkami w stronę Ponte degli Scalzi, gdzie nieopodal mieścił się nasz hotel. Tu miasto było niemal wymarłe, część turystów wróciła do hoteli, inni zapewne siedzieli w barach czy osteriach, skąd czasem dobiegały ludzkie głosy i śmiech. 



Wysokie, ciemne ściany domów gdzieniegdzie rozjaśniała plama okna z zapalonym światłem oraz słaby blask ulicznych latarni. W ciszy i ciemności późnego wieczoru z dala od uczęszczanych szlaków, ukazała się nam inna Wenecja, butwiejąca, na pozór martwa; z wodą cicho pluskającą o fundamenty z wyłaniającymi się z cienia ślepymi oczami okien zasłoniętych drewnianymi żaluzjami i wysokimi kominami, rysującymi się na tle ciemnego nieba. Szłyśmy szybko a po drodze towarzyszył nam jedynie odgłos naszych kroków. Był to magiczny moment, sam na sam z bezludnym miastem, niczym we śnie, kiedy ogarnia nas niewytłumaczalny, nieznany na jawie nastrój i poczucie oderwania od rzeczywistości. Gdy wreszcie zobaczyłyśmy przed sobą znajomą sylwetkę mostu, którego szukałyśmy, puściłyśmy się niemal biegiem. Tam był nasz hotel, zapalone światło oraz wygodne łóżka. Po dniu, tak pełnym różnorodnych wrażeń, przyszła pora na odpoczynek i sen...



Więcej zdjęć z naszego pierwszego dnia w Wenecji można zobaczyć w albumie>


14 komentarzy:

  1. Wenecję odwiedziłam kilka razy, niestety nigdy nie zostałam na wieczór i noc a wtedy poznaje się miasto lepiej, jakby osobiście. Kocham Wenecję za jej kolory, wodę i fakt, ze wystarczy oddalić się od Placu św. marka a ma ją się właściwie dla siebie. Lubię targ niedaleko Rialto i mam kilka ulubionych kawiarenek w oddaleniu od hałasu a w malowniczych zakamarkach..Lubię patrzeć na nią z wody jak i spacerować między domami.Smucą mnie puste budynki i informacje, że miasto tonie ale wierzę, że tak się nie stanie.... Piękną miałyście pogodę. Piekne zdjęcia i z przyjemnością wspominam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pogoda przez te trzy dni była zmienna, ale jak się okazało, miało to swoje zalety poznawcze. Zpraszam do czytania następnych postów które się niebawem ukażą, z tego co piszesz wnioskuję że ciąg dalszy powinien Ci się spodobać.

      Usuń
  2. Ja zawsze zwiedzam spontanicznie.
    No i tak zwiedzaliśmy przez trzy dni Wenecję, bez przewodnika ale z mapą (i tak sie pogubiliśmy) no i chłonęliśmy atmosferę sierpniowej Wenecji pełnej turystów, dusznej, upalnej.
    No a swoje zdanie kiedyś wyraziłam chyba swoim blogu, że uważam, że Wenecja jest przereklamowana, za dużo ludzi, za mało włoskich klimatów, za dużo reklam, i ogólnie albo pojadę tam jeszcze raz, żeby zmienić swoją nie najlepszą opinię o Wenecji albo pozostaną z nią na zawsze... kuszą mnie te kolorowe wyspy ale jest tyle miejsc w Europie, których nie widziałam, że nie wiem czy się zdeycyduję jeszcze kiedyś na Italię :)

    Ale oczywiście doceniam Twoje opisy, zdjęcia, są piekne i ciekawe jak zawsze i czekam na cd...

    pozdrawiam poświątecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w sumie mogę powiedzieć że zobaczyłam to czego się spodziewałam, choć nie ukrywam że ilość turystów mnie osobiście uniemożliwiła zwiedzanie bazyliki czy Pałacu Dożów. Po prostu nie jestem w stanie ogladać zabytków w tłumie i w sumie niewiele do mnie dociera. Jednak dwa pozostałe dni a zwłaszcza trzeci pozwoliły nam zobaczyć miasto żywe a nie turystyczny skansen, ale o tym będzie w następnych wpisach. Serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  3. Pięknie opisałaś Wasz pierwszy dzień w Wenecji. Zawsze chciałem tak móc zostać dłużej w miejscach, które zwiedzam, by już po zapadnięciu zmroku poczuć inna atmosferę miasta, tą bez turystów i dziennego zgiełku, być sam na sam z jego murami i historią. Twój opis miasta za dnia pokrywa się z moimi odczuciami. Jest to na pewno wspaniałe miejsce, gdzie na każdym kroku czeka nas niezwykła uczta duchowa. Miejsce, które trzeba zobaczyć.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się że podzielasz moje spostrzeżenia. W następnym poście będzie jeszcze bardziej nastrojowo! Pozdrawiam wzajemnie;)

      Usuń
  4. Wenecja to nasza podróż poślubna 18 lat temu. Chyba wtedy nie mieliśmy szczęścia, ponieważ strasznie śmierdziało i w niektórych miejscach woda wylewała na ulice. Stwierdziłam wtedy, że nigdy nie chciałabym tutaj mieszkać. No i oczywiście tłum turystów również nie przypadł mi do gustu. Byliśmy również w miasteczku Caorle blisko Wenecji. Tutaj mogłabym zatrzymać się na dłużej. Spokojnie i klimatyczne. A jak jest teraz po tylu latach. Może powinnam to sprawdzić, a wtedy zmienię zdanie. Serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, też słyszałam od znajomych, którzy byli w tym czasie (lata 90-te) w Wenecji, że zapach był nie do wytrzymania. Obecnie kanały są regularnie czyszczone a poza tym wysoki stan wody też robi swoje więc jest zmiana na lepsze. W czasie kiedy tam byłyśmy nie było żadnego fetorku. Ilość turystów w Wenecji naprawdę przekracza wszelkie normy zagęszczenia ale jak się przekonałałyśmy dotyczy to tylko niektórych miejsc, w innych jest wprost bezludnie. Ale o tym będzie w nastepnych postach. Również pozdrawiam!

      Usuń
  5. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę kiedyś takie cuda. Po za tym bardzo szczegółowo i ze smakiem pięknie opisane atrakcje Wenecji.
    Pozdrawiam i gratuluje :))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, jak zapowiadłam będzie ciąg dalszy, więc zapraszam! Z tym podróżowaniem to mam nadzieję że Ci się spełni...Sama teraz mało się ruszam w świat z powodu nadmiaru zajęć, ale dla poprawienia nastroju zaglądam czasem do Wakacyjnych Piratów ( link na górze strony po lewej, może skorzystasz?). Widzę tam że naprawdę można się tanio zorganizować, najczęściej oczywiście poza sezonem, ale są naprawdę fajne promocje, choć jak wiadomo przelicznik euro nie jest dla nas korzystny a nie tylko podróż i nocleg kosztuje, trzeba też jeść no i czasem kupić jakiś bilet wstępu. Marzy mi się że może wreszcie będę miała trochę czasu dla siebie i znów gdzieś pojadę ....np do Lizbony...Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  6. Szczęśliwego Nowego Roku, Kropeczko! :)) BBM

    OdpowiedzUsuń
  7. Te kroki..Zaulki. Cisza, mlaskanie wody. Doswiadczylismy tego..
    Ktos powiedzial, ze jesli sie nie zgubimy w Wenecji, to w niej nie bylismy.
    Zgubilismy sie wiec, skutecznie, nie mogac znalezc swego przystanku tramwaju wodnego. Krecac sie w kolko, trafialismy na inna pare -zagubionych. za czwartm razem, macnhelismy reka i poszlismy razem do knajpy, w ktorej siedzielismy do rana.Wlasciwie, to nas stamtad wyrzucono;) I okazalo sie, ze jestesmy w poblizu..Rialto) Wymienislismy sie adresami, oni Austriacy swiezo po slubie(ale z odzysku), a my para ze stazem, swietnie sie dogadalismy;)Choc nie bardzo pamietam, czy po angielsku, czy po niemiecku:) Ot, magia Wenecji)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak atmosfera jest niesamowita...podobno w Wenecji nie sposób się nie zgubić. Acroyd tłumaczy to w ten sposób że zadna mapa nie odzwierciedla wiernie wszystkich zaułków i uliczek oraz tajemnych przejść, na które niespodziewanie się trafia. Cieszę się że tym postem mogłam obudzić tak piękne wspomnienia.

      Usuń
  8. Piękna Wenecja. Bardzo mi się marzy. Niestety tam nie byliśmy ani we Florencji. Musi się kiedyś udać. Pozdrawiam serdecznie z Krakowa

    Twój blog pachnie Włochami. Zostaje na stałe 😀😀😀

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.