wtorek, 13 listopada 2012

Liguria. Portofino, Castello Brown i kilka refleksji o urodzie miasta.



Po pierwszej wizycie w Portofino powzięłam postanowienie, że kiedyś znów je odwiedzę zanim na dobre zacznie się sezon turystyczny, jednak upłynęło sporo czasu zanim ponownie wyruszyłam do Ligurii. Do tej drugiej wycieczki skłoniła mnie przedłużająca się lombardzka zima, podczas której chłodne powietrze i wilgoć wyjątkowo mocno dają się we znaki. Obserwując mapę pogody spostrzegłam, że w okolicy Genui będzie sporo słońca i dużo wyższe temperatury, dlatego też postanowiłam pojechać tam w poszukiwaniu wiosny. W tym okresie wybrałam się do Ligurii kilkakrotnie, między innymi do opactwa San Fruttuoso, Camogli i Portofino. Po przyjeździe na miejsce aura przyjemnie mnie zaskoczyła, gdyż istotnie okazało się, że wiosna przychodzi tu sporo wcześniej, niż w okolicy Mediolanu. W miasteczku było bardzo spokojnie;  mimo iż widziało się nieco osób przyjezdnych, zastałam tam zupełnie inną atmosferę, niż w dniu, kiedy tam byłam w pełni sezonu.


Choć było to dopiero przedwiośnie pogoda była  piękna, świeciło słońce a w donicach i na kwietnikach kwitły bratki, fiołki oraz inne, wiosenne kwiaty. Z przyjemnością schowałam do plecaka zimową kurtkę i ruszyłam na spacer po mieście. Jak już wspominałam, zatoka w której leży Portofino ma kształt zbliżony do greckiej litery "Pi" a po jej prawej stronie znajduje się wydłużony, pagórkowaty półwysep . U jego nasady jest niewielki plac, gdzie wznosi się ładna, barokowa świątynia, pod wezwaniem San Giorgio. Z tarasu przed kościołem jest wspaniały widok na zatokę i miasteczko po jednej stronie oraz piękne, lecz budzące lęk skalne urwisko, schodzące aż do morza po drugiej. Nieopodal, nieco wyżej, znajduje się górujący nad zatoką niewielki malowniczy zamek z przysadzistą, okrągłą wieżą. Na zamkowym tarasie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające go niczym ogromne, zielone pióropusze. Zameczek nosi nazwę Castello Brown, dość zaskakującą na bądź co bądź włoskiej ziemi. Jest ona związana z jego bogatą historią, którą chciałabym pokrótce streścić. Pierwsze ślady fortyfikacji odnalezione w tym miejscu sięgają czasów rzymskich, zaś nowożytny zamek wzniesiono prawdopodobnie w X wieku. W ciągu kilku stuleci, kiedy to sprawował swoją obronną funkcję, wielokrotnie zmieniał właścicieli, którzy poddawali go kolejnym przebudowom.


Obecną postać przybrał dopiero w połowie XVI wieku dzięki Genueńczykom. Nieco później swoją cegiełkę dołożyli też Francuzi, którzy w czasach egipskiej kampanii Napoleona wyremontowali i w znaczący sposób wzmocnili jego mury.  Po zwycięstwie Nelsona nad flotą francuską przeszedł w ręce angielskie, jednak gdy po Kongresie Wiedeńskim w Europie zapanował pokój, zamek stracił swoje znaczenie obronne i został wystawiony na sprzedaż. Kupił go konsul angielski Montague Yeats Brown i stąd wywodzi się jego nazwa, jaką nosi on do dnia dzisiejszego. Konsul miał swoją siedzibę w Genui, skąd przypływał wielokrotnie do Portofino na brytyjskim okręcie "Czarny Tulipan" i dosłownie zakochał się w tym miejscu. Po zakupieniu zameczku zlecił przeprowadzenie niezbędnych prac, które sprawiły, że dotychczasowa forteca zamieniła się w budynek mieszkalny. Konsul miał dobry gust i wyczucie stylu, dlatego też zalecił wykonawcom by unikali drastycznego ingerowania w jego strukturę.  Dzięki niemu oglądamy dziś piękne, ręcznie malowane ceramiczne płytki, którymi wyłożono ściany na klatce schodowej i tarasie, zabytkowe meble a także inne elementy wyposażenia o dużej wartości artystycznej.
 

Drzwi do pokoi wykonano z drewna pochodzącego z okrętu "Czarny Tulipan", który po zawarciu pokoju został rozbrojony i przeznaczony do likwidacji. Życzeniem konsula było, aby na stoku poniżej zamku powstał rozległy, tarasowy ogród a także drugi, mniejszy, który jest w pewnym sensie przedłużeniem domu, znajduje się bowiem na tarasie zamkowym. Tu właśnie rosną dwie wielkie sosny, ocieniające budynek. Posadził je konsul w 1875 roku dla upamiętnienia dnia swojego ślubu i na cześć małżonki, Agnese Bellingham. Dziś jedna z nich ma się świetnie, natomiast w drugą kilka lat temu uderzył piorun. Drzewo przeżyło, lecz daleko mu do dawnej urody i okazałości. Po śmierci konsula w 1921 roku, zamek odziedziczyli jego potomkowie, którzy go sprzedali w 1949 roku angielskiemu małżeństwu Johnowi i Joceline Barber. Nowi właściciele mieli wielkie zamiłowanie do archeologii, więc przeprowadzili w zamku specjalistyczne poszukiwania, te zaś zaowocowały odkryciem wielu tajemniczych zakątków. W 1961 roku Barberowie sprzedali zamek Gminie Portofino; dzięki tej decyzji dziś jest tu muzeum dostępne szerokiej publiczności.
 

Podczas poprzedniego pobytu zabrakło mi czasu i nie zdołałam zobaczyć wnętrz zamku, dlatego też wybrałam się tam po raz kolejny specjalnie w tym celu. Tym razem wszystko poszło tak, jak tego oczekiwałam a dawna forteca okazała się naprawdę uroczym zakątkiem. Ponieważ dwaj ostatni właściciele nie pokusili się o zbyt daleko idące zmiany, jest to nadal zamek a nie luksusowa willa w zamkowej skorupie. Przestronne, niskie komnaty, w których panuje przyjemny chłód mają ściany pomalowane na pastelowe kolory, podobnie jak domy w miasteczku; zachowano też oryginalne kominki i podłogi. Z dawnego wyposażenia pozostały meble, co prawda nieliczne, lecz mające dużą wartość artystyczną i historyczną a także wartościowe arrasy i malowidła na desce. W pokojach można też obejrzeć bardzo bogaty zbiór fotografii z lat 50- i 60- tych XX wieku. Są to zdjęcia znanych aktorów oraz osobistości ze świata polityki, niegdyś spędzających wakacje w Portofino i okolicznych miejscowościach. Obejrzałam je z wielkim zainteresowaniem, jako że są one świadectwem czasów, kiedy to powstała piosenka "Miłość w Portofino", od której zaczęła się moja prywatna przygoda z tym miasteczkiem. Na zdjęciach można zobaczyć młodziutką, śliczną Zofię Loren, Gretę Garbo, Jacqueline Kennedy i wiele innych, znanych osób.

Cóż jeszcze mogłabym tu dodać? Czy to, że życie dało mi nieoczekiwany prezent w postaci spełnionego marzenia? A może to, że ten bajkowy pejzaż zostanie na zawsze w moich wspomnieniach? Kiedy wyszłam z zamku na taras i spojrzałam w dół, mogłam zobaczyć zatokę i miasteczko nieomal z lotu ptaka. Kolorowe domki na nabrzeżu, szmaragdową wodę, zielone wzgórza i dalej, na horyzoncie, błękitne morze zlewające się z niebem. Cały ten urzekający pejzaż kąpał się w słońcu, lecz pod sosnami konsula panował przyjemny półcień. Zrozumiałam wtedy, co go tak oczarowało, iż zapragnął zamku na własność... Zapewne tak jak mnie urzekło go piękno okolicy, spokój i poczucie zawieszenia pomiędzy niebem i ziemią, niczym w ptasim gnieździe uwitym na skale. Skromność niegdysiejszych gospodarzy zamku i ich decyzja o ograniczeniu się do jedynie niezbędnych wygód sprawiły, że wprowadzone zmiany podniosły jeszcze naturalne walory tego miejsca. Co prawda, kiedy zeszłam do parku położonego po lewej stronie zamku zobaczyłam coś, co mi nieprzyjemnie "zazgrzytało", jakąś tajemniczą rurę mającą kształt blaszanego komina, pomiędzy wieżą a ścianą budynku mieszkalnego. Wygląda to zupełnie współcześnie, ale trudno zgadnąć, jakiemu celowi służy. Mam jedynie nadzieję, że było  istotnie niezbędne, bo że szpeci budynek, to fakt niezbity. Gdybym mogła, wyrzuciłabym też z hukiem współczesną, blaszaną syrenkę odpoczywającą na murku i również blaszanego dyskobola przy wejściu. Jest tak paskudny, że nie fotografowałam go, bo wolałabym o nim jak najszybciej zapomnieć.


Z zamkowego tarasu dość dobrze widać leżącą na przeciwległym wzgórzu  i odległą o kilkaset metrów willę "Altachiara", o której pisałam poprzednim razem. Jej pierwszy właściciel, lord Carnavon i gospodarz zamku sir Brown, darzyli się wzajemną sympatią, utrzymywali dobre towarzyskie stosunki i często się odwiedzali oraz odbywali wspólne przechadzki. A' propos przechadzek - zaciekawiło mnie, jaki związek z historią półwyspu ma nazwa stromej dróżki, prowadzącej po urwisku od strony morza, noszącej nazwę  "discesa a Cala degli Inglesi" czyli " zejście do Zatoczki Anglików" i kim byli ci Anglicy? Ścieżka nosząca tę intrygującą nazwę uchodzi za niebezpieczną, chociaż obecnie jest wyposażona w system łańcuchów, ułatwiających drogę i chroniących przed upadkiem. A upadek z urwiska w tej okolicy może mieć naprawdę tragiczne konsekwencje, jak tego dowodzi niewyjaśniona śmierć link nieszczęsnej hrabiny Vacca Augusta...Próbowałam szukać informacji na temat tej nazwy, jednak nie znalazłam absolutnie nic, poza opisem szlaku. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, że spoczywa tam wrak jakiegoś angielskiego okrętu, gdyż ta okolica była miejscem wielu morskich katastrof. Jedna z nich miała miejsce w 1967 roku, kiedy sztorm rzucił na skały i zatopił kanadyjski statek transportowy Mohawk Dree. Jego nieźle zachowane szczątki do dziś spoczywają na głębokości około dwudziestu metrów i są częstym celem podwodnych eksploratorów.


Portofino bez wątpienia jest miasteczkiem niezwykłej urody, jednak zobaczyłam tam coś, co według mnie ma się do niego, niczym przysłowiowy "kwiatek do kożucha". Być może, znajdą się osoby nie podzielające mojego oburzenia i narażę się na zarzut braku zrozumienia dla współczesnej sztuki, jednak będę się upierać przy twierdzeniu, że pewne rzeczy nie tylko nie pasują do siebie, lecz wręcz mówiąc potocznie "gryzą się". Zastanawia mnie, jak w miejscu, gdzie pejzaż jest chroniony i w związku z tym nie można tam budować nic, co mogłoby go naruszyć, mógł powstać twór, jakim jest muzeum współczesnej rzeźby pod otwartym niebem... Wszystkie eksponaty umieszczono w zabytkowym, tarasowym ogrodzie, przy czym na pierwszym planie można zobaczyć jakieś koszmarne stworzenia wyglądające niczym surykatki w kolorze fuksji stojące na elementach ogrodzenia oraz realistycznie oddanego nosorożca, wiszącego na czymś, co przypomina portowy podnośnik. Nie zdziwiłabym się, gdyby znalazły się w Disneylandzie, centrum handlowym, czy wśród współczesnych zabudowań, jednak w tym rybackim miasteczku wydawały się zupełnie nie na miejscu. Próbowałam je zobaczyć z bliska, aby dowiedzieć się kim są autorzy tych dzieł. Niestety, wejście do ogrodu było zamknięte, gdyż muzeum można zwiedzać jedynie w miesiącach letnich. 


Osobiście sądzę, że prawdziwa sztuka, również nowoczesna, broni się nawet w historycznym otoczeniu, pod warunkiem, że jest to naprawdę dobrze skomponowane. Kiedy wraz z Martą byłam w prześlicznej, barokowej Orcie, miałyśmy okazję obejrzeć uliczną wystawę monumentalnych rzeźb Mimmo Paladino, o której pisałam jakiś czas temu tutaj.

Mimo całkowitej różnicy stylu nie raziły, gdyż umieszczono je w przemyślany sposób w takich punktach miasteczka, że ich obecność zyskiwała nowy wymiar i sens. W moim odczuciu rzeźba w plenerze potrzebuje należytego miejsca i tła, które wydobywa jej walory; natomiast tutaj stłoczono je zupełnie bez sensu, co sprawia, że trzeba je oglądać z niewielkiej odległości, bez zachowania odpowiedniej perspektywy. Zapewne byłaby to świetna idea, gdyby Portofino dysponowało dużym parkiem na płaskim terenie, co pozwoliłoby na stworzenie naprawdę interesującej ekspozycji. Obecna sprawia wrażenie zrobionej na siłę jakby władze miasta otrzymały kłopotliwy prezent, z którym nie wiadomo co zrobić a odrzucić go po prostu nie wypada. Ponieważ nie mogłam wejść do muzeum, próbowałam popatrzeć przez płot. Udało mi się podejść stosunkowo blisko i zajrzeć do parku z uliczki położonej powyżej.


Z tego co widziałam, wszystkie rzeźby są umieszczone bez ładu i składu a co więcej, bez żadnego związku z przestrzenią. Po powrocie do domu w internecie przeczytałam artykuł na temat tego przedsięwzięcia, lecz znane na całym świecie nazwiska twórców nie zmieniły mojego zdania, że jest to niedobry pomysł, robiący krzywdę miasteczku i artystom. W wirtualnym muzeum obejrzałam także większość eksponatów, jednak nie było wśród nich ani różowych stworzeń, ani wiszącego nosorożca.
Miałam jeszcze sporo czasu do odjazdu, pogoda była nie najgorsza, więc postanowiłam poszukać zacisznego miejsca, gdzie mogłabym usiąść, aby wypić popołudniową kawę. W Portofino jest duży wybór lokali gastronomicznych; ponieważ była to niedziela większość z nich była otwarta, choć do rozpoczęcia sezonu pozostało jeszcze sporo czasu. Szczerze mówiąc, miałam niejakie opory przed konsumpcją w miejscu, gdzie kawa niekiedy kosztuje od trzech (espresso) do piętnastu euro (moja ulubiona po irlandzku). A to przecież nie koniec wydatków, bo zasiadanie przy restauracyjnym stoliku, żeby wypić jedynie kawę po pierwsze, nie jest dobrze widziane przez personel, więc należałoby zamówić coś jeszcze a po drugie, trzeba też doliczyć cenę nakrycia stolika ( na ogół kilka euro) no i zwyczajowy napiwek.


Wynikało z tego, że prawdopodobnie byłaby to najdroższa kawa w moim życiu i chociaż nie jestem skąpa, to (niezależnie od zasobności kieszeni) wydawanie na kawę sumy, za którą z powodzeniem mogłabym zrobić parodniowe zakupy, wydawało mi się lekką przesadą. W związku z tym, zadowoliłam się przyjemną lodziarnią, gdzie serwowano również kawę espresso (w cenie jednego euro) i zainstalowałam przy stoliku stojącym na bulwarze. Lody były naprawdę świetne, więc powoli delektowałam się nimi, obserwując zatokę. Tuż przede mną była zacumowana niewielka, biała łódka, którą objęły w posiadanie trzy mewy. Rozbawił mnie widok tych dość szczególnych "załogantów" siedzących rządkiem na burcie i czyszczących pióra. Nagle, ni stąd ni zowąd dobiegł mnie odgłos grzmotu a po chwili z wciąż jasnego nieba zaczął kropić drobny deszcz. Dopiłam kawę i postanowiłam, że resztę dnia spędzę w Genui. Kiedy mój autobus dojeżdżał do dworca w Santa Margherita Ligure rozpadało się na dobre, lecz widać było, że nieco dalej na północy, nadal świeci słońce. Pogratulowałam sobie pomysłu, bo zanosiło się na to, że w Genui jednak może być pogodnie. Oprócz tego dobrze się składało, bo zawsze chciałam zobaczyć sławną, genueńską katedrę.


Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć z Castello Brown  zapraszam do obejrzenia albumów>

sobota, 10 listopada 2012

Liguria. Na kawę do Portofino...



Liguria to jeden z najpiękniejszych regionów Włoch. Mieszkając w Mediolanie wiele słyszałam o jej wspaniałych zakątkach, które koniecznie należy zobaczyć. Mówiono mi o górach, schodzących wprost do morza o pięknie przyrody, malowniczych miasteczkach, wspaniałym klimacie i o tym, że wiosna przychodzi tam przynajmniej o miesiąc wcześniej, więc niejednokrotnie już pod koniec lutego kwitną mimozy. Brzmiało to bardzo zachęcająco, a kiedy wreszcie przyszedł czas, że zobaczyłam to wszystko na własne oczy, mogłam jedynie potwierdzić tę obiegową opinię. Tak się zresztą złożyło, iż podobnie jak w wielu innych przypadkach, początek mojego zainteresowania tą krainą miał miejsce wiele lat temu. Portofino było jedną z tych miejscowości, które mnie fascynowały odkąd sięgnę pamięcią. Po raz pierwszy usłyszałam tę nazwę, kiedy jako dziecko urządzałam sobie "dom" pod stołem w pokoju.

Było to chyba pod koniec lat pięćdziesiątych a może na początku sześćdziesiątych, kiedy to jedynym łącznikiem ze światem kultury było nasze małe radio marki "Pionier". Repertuar rozgłośni "Polskie Radio" był w owych czasach bardzo skromny; nadawano audycje oświatowe, muzykę poważną (najczęściej utwory Szopena), ludowe piosenki i trochę muzyki rozrywkowej w wykonaniu znanych, polskich wykonawców. Jedną z nich była Sława Przybylska, która spopularyzowała w Polsce włoską piosenkę Freda Buscalione "Miłość w Portofino". Do dziś pamiętam ten pełen smutku, sentymentalny tekst o opuszczonej dziewczynie i drodze do Portofino, na której "został żółty kurz". Szczerze mówiąc, zarówno ta, jak i inne piosenki z tego okresu, (powtarzane do znudzenia wiele razy w ciągu dnia) mogły doprowadzić do ciężkiej depresji, jednak dzięki temu, mimo upływu czasu, do dziś pamiętam ich teksty a nawet intonację głosu wykonawców. Minęło kilka lat, nieco podrosłam i dostałam mój pierwszy atlas geograficzny. Uwielbiałam go rozkładać na stole i oglądać mapy; urzekały mnie ich kolory, za którymi kryły się morza, góry i równiny, baśniowe krainy odległe i tajemnicze...Czytałam egzotyczne, obco brzmiące nazwy, próbując sobie wyobrazić miejsca, jakie oznaczały. Pamiętam, że jednymi z moich ulubionych i oglądanych chętniej niż inne, były mapy Włoch i Hiszpanii, ze względu na piękne, dźwięczne nazwy miejscowości. Pewnego dnia, na wybrzeżu Włoch zauważyłam maleńkie kółeczko z napisem "Portofino". Zastanawiałam się, czy jest to miejscowość z piosenki; te wątpliwości rozwiał ojciec, który potwierdził moje przypuszczenia. Zapewne w tym miejscu skończyła by się owa historia, gdyby nie to, że po wielu latach życie rzuciło mnie na włoską ziemię. Podczas jednej z wizyt w Mediolanie, na popularnym deptaku via Dante, miałam okazję obejrzeć wystawę fotogramów, prezentujących najpiękniejsze miejsca we Włoszech. Jedno z tych zdjęć przestawiało właśnie Portofino, zobaczyłam je wtedy po raz pierwszy; niewielką zatoczkę, zielone zalesione wzgórza wokół niej i rząd kolorowych, wysokich domów tuż na skraju morza. Bardzo mi się spodobało to miejsce i pomyślałam wtedy, że dobrze byłoby wybrać się tam w przyszłości...


Jednak sprawy tak się układały, że odsuwałam w czasie ten projekt z obawy przed dość znaczną odległością a o tym, że tam wreszcie dotarłam, podobnie jak w wielu innych wypadkach, zadecydował za mnie ślepy traf. Pewnego roku pod koniec lata, miałam kilka wolnych dni, więc chciałam wykorzystać je na dłuższe wypady po okolicy. Mieszkałam wówczas w małym mieszkanku należącym do pewnej włoskiej rodziny; moi gospodarze właśnie wyjechali na kilkutygodniowe wakacje, zostawiając mi pod opieką psa i dwa koty, więc z konieczności miały to być wyjazdy jednodniowe, ponieważ zwierzaki musiały otrzymać należną im rację żywnościową. Jednym z miejsc, jakie miałam zamiar odwiedzić, było miasteczko Courmayeur leżące u podnóża Mont Blanc. Przygotowałam się należycie do tej wycieczki i skoro świt wyruszyłam do Mediolanu. Niestety, połączenia miałam "na styk" a ponieważ były jakieś problemy z metrem z powodu spóźnienia straciłam jedyny poranny autobus, jadący w stronę Valle d'Aosta. Byłam bardzo zła i rozgoryczona, lecz postanowiłam, że  jednak muszę zrobić coś sensownego z tym dniem, gdyż nie miałam najmniejszej ochoty na snucie się z plecakiem po rozpalonych, mediolańskich ulicach. Pojechałam na Dworzec Centralny, aby sprawdzić, gdzie ewentualnie mogłabym się wybrać. Kiedy studiowałam rozkład jazdy, nagle doznałam olśnienia - Portofino!


Okazało się, że dojazd jest prostszy niż myślałam a do tego mam dogodny, wieczorny pociąg powrotny. Niewiele myśląc, kupiłam bilet i ruszyłam w drogę. Po upływie około dwóch godzin i przejechaniu kilku tuneli pod Alpami Liguryjskimi, dojechaliśmy do Genui, gdzie pociąg skręcił na południe, w stronę miasta La Spezia. Jechaliśmy wybrzeżem a ja, oczarowana pejzażem patrzyłam na rozświetlone morze za oknem, na palmy, drzewka pomarańczowe i kwitnące oleandry. Po kilkudziesięciu minutach znalazłam się w Santa Margherita Ligure; tu należało wysiąść, aby dotrzeć do niedalekiego Portofino. Santa Margherita jest popularną miejscowością wypoczynkową i w sezonie letnim zawsze są tam tłumy ludzi. Szczerze mówiąc, chyba wyglądałam dość dziwacznie pośród porozbieranych plażowiczów; ubrana w trapery i długie ciemne spodnie, jak przystało komuś, kto wybiera się w góry. Do tego miałam mocno wypchany plecak, bowiem oprócz butelki z wodą i prowiantu, tkwiła w nim także ciepła kurtka, niezbędna podczas wjazdu kolejką linową na Mont Blanc. Zastanawiałam się, jak pokonać odległość pięciu kilometrów dzielącą mnie od Portofino. Mogłam jechać autobusem, lecz uznałam, że było by to pójściem na łatwiznę, więc wyruszyłam na piechotę wzdłuż szosy biegnącej brzegiem morza.


Dla pieszych i rowerzystów zbudowano tu specjalną ażurową kładkę zawieszoną nad wodą, co sprawia, że ta droga jest po prostu przepiękna! Po lewej stronie i pod nogami miałam lazurowe morze zatopione w błękitnej poświacie a po prawej wysokie skały, porośnięte piniowym lasem, opuncjami i kwitnącymi krzewami. Na zboczach tych gór, wśród bujnych ogrodów, wzniesiono romantyczne wille i luksusowe hotele w pastelowych kolorach. Plaże, które mijałam po drodze, były zatłoczone do granic możliwości a nieopodal brzegu widać było mnóstwo łódek i jachtów. Natomiast na parkingach stała wprost niezliczona ilość samochodów, jeszcze większa motocykli oraz skuterów, jak gdyby wszyscy Włosi umówili się na spotkanie właśnie w tym miejscu. Idąc przed siebie mijałam kolejne kąpieliska z karnymi rzędami plażowych łóżek pod kolorowymi parasolami, pełne ludzi poopalanych na ciemny brąz. Droga w tym miejscu tworzy wiele zakrętów, więc przede mną widniały liczne skaliste cyple, wybiegające w morze. Ponieważ szłam dość długo, sądziłam, że jest już najwyższy czas, abym znalazła się na miejscu. Z mapy i zdjęcia wynikało, że Portofino leży w zatoce ograniczonej dwoma niewielkimi półwyspami.


Za każdym razem kiedy dochodziłam do kolejnego zakrętu drogi, wydawało mi się, że za nim ukaże się zatoczka i upragnione miasteczko. Niestety, szłam i szłam a o Portofino nie było ani widu ani słychu... Na pociechę robiłam zdjęcia okolicy, która faktycznie urzeka swoją urodą. Mimo pięknej, słonecznej pogody nie mogłam narzekać na upał, ponieważ od morza wiał lekki, orzeźwiający wiatr. Wreszcie za kolejnym zakrętem zobaczyłam plażę, zatoczkę i kilka kolorowych domków. To jeszcze nie było Portofino lecz Paraggi, niewielka miejscowość, leżąca w jego pobliżu. Po chwili doszłam do miejsca, gdzie definitywnie skończył się pomost, po którym poruszałam się dotychczas. Asfaltowa szosa biegła dalej a po jej prawej stronie znajdowały się schody, prowadzące do ścieżki na zboczu góry. Tu zobaczyłam białą, porcelanową tabliczkę z kobaltowym napisem "Pedonale per Portofino" *. Byłam prawie u celu!
Kiedy pokonałam ostatnie kilkaset metrów dzielących mnie od miasteczka i doszłam do pierwszych zabudowań, wiedziałam już, że nie było cienia przesady w tym, co mi mówiono o jego uroku . 


Ten odcinek drogi dojazdowej do Portofino prowadzi po stoku dość sporego wzniesienia a po jej lewej stronie znajduje się rząd domów, stojących tuż nad wodą. Dziś jest ona pokryta asfaltem, więc nie ma na niej żółtego kurzu; jedyne co się unosi w powietrzu, to spaliny z przejeżdżających pojazdów. Charakterystyczne jest to, że budynki stojące na zboczu od frontu mają 3- 4 kondygnacje, natomiast tylne wejście z ulicy jest na wysokości frontowego drugiego, tu będącego parterem. Co kilka domów są prześwity, przez które widać  zatokę pełną słońca i skąd można zejść na nabrzeże po wąskich schodach pomiędzy budynkami. Portofino jest rzeczywiście bardzo małą miejscowością, kiedyś była to po prostu skromna, rybacka wioska i do dziś niektórzy stali mieszkańcy zajmują się połowem ryb (choć mam wrażenie, że większość z nich żyje jednak z łowienia turystów). Świadczą o tym rybackie łodzie stojące w porcie i suszące się sieci, noszące widoczne ślady użycia, przemawiające za tym, iż nie jest to tylko malowniczy rekwizyt. Z tego co wiem, niektórzy rybacy wożą też turystów na prywatne połowy. A turyści przybywają dość licznie, część z nich mieszka w okolicznych hotelach i pensjonatach, choć większość, której nie stać na opłacenie lokum, najczęściej przyjeżdża tam tylko  na jeden dzień. Portofino to przede wszystkim port w niewielkiej zatoce, która swoim kształtem przypomina grecką literę "Pi".  
 

Wzdłuż nabrzeża stoi rząd wysokich, wąskich domów, pomalowanych na żywe kolory; w większości z nich na parterze mieści się bar, kawiarnia, restauracja lub pizzeria. Ich stoliki stoją na nabrzeżu pod daszkami z żaglowego płótna a w jednym z lokali z racji niewielkiej przestrzeni przed budynkiem, ustawiono je na pływającym pomoście, zakotwiczonym w zatoce.
Jak już wspominałam, leży ona pomiędzy dwoma półwyspami, do miasta wjeżdża się po tym od strony południowej, natomiast północny wybiega długim, ostrym klinem w morze. W jego najdalej wysuniętej części znajduje się latarnia morska a u wylotu zatoki, na szczycie wzgórza, zbudowano w średniowieczu zamek, zwany dziś Castello Brown (mam zamiar poświęcić mu osobny post). Nieco niżej mieści się ładny, barokowy kościół San Giorgio, zaś u nasady półwyspu jest następne wzgórze; na nim znajduje się wielohektarowy park, należący do willi "Altachiara". Willa jest niedostępna i właściwie niewidoczna z powodu bujnie rosnących drzew i krzewów, natomiast ma nader ciekawą historię. Zbudowano ją dla lorda Carnavona, tego samego, który wraz z Carterem odkrył grobowiec Tutenchamona. Swego czasu wiele mówiono o "przekleństwie faraona" w związku z wieloma przypadkami nagłych i niewyjaśnionych śmierci w gronie odkrywców grobowca oraz ich najbliższych, wśród nich również lorda i jego bliskiej krewnej. Piękna, luksusowa willa została uznana za miejsce, na którym również zaciążyło fatum, gdyż kolejnym właścicielom pobyt w niej nie przyniósł szczęścia.


Chyba najbardziej tragiczne wydarzenie miało tu miejsce w czasie mojego pobytu we Włoszech. Właścicielką posiadłości była wtedy ex- modelka, hrabina Francesca Vacca Augusta, która po zapadnięciu zmroku wyszła do parku i przepadła bez wieści. Dopiero po dwóch tygodniach, jej trudne do rozpoznania ciało, wyłowiono z morza w okolicy Marsylii. Tajemnica tej śmierci właściwie nie została do końca wyjaśniona, mimo to uznano, że był to nieszczęśliwy wypadek a niezbyt trzeźwa hrabina, (która lubiła zaszywać się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach) zabiła się spadając z urwiska. Nie brakowało też głosów, że być może było to morderstwo, lecz ta teoria nie znalazła potwierdzenia w zeznaniach świadków i bezpośrednich dowodach. Po śmierci hrabiny, willę wystawiono na sprzedaż za kwotę kilkudziesięciu milionów euro, swego czasu mówiło się nawet, że nabył ją Silvio Berlusconi, ale to nie jest pewna wiadomość. Portofino to miejsce, gdzie aby spędzić wakacje a tym bardziej posiadać tu swoje locum, trzeba mieć naprawdę duży zasób "środków płatniczych". Jednak ludzi, którzy są w ich posiadaniu nie brakuje, więc przybywają tu licznie i chętnie. W maleńkiej zatoczce, obok rybackich łodzi i żaglówek niejednokrotnie cumują duże, czasem wręcz ogromne, pełnomorskie jachty, należące do tych bardzo, bardzo bogatych. Niegdyś częstym gościem bywał tu Lele Mora, agent włoskich gwiazd i gwiazdeczek, wraz z gronem przyjaciół i znajomych.
 

Swego czasu oglądałam w TV program, w którym mówiono, że wiele osób jest do tego stopnia zainteresowanych zobaczeniem kogoś z "wielkiego świata" iż stoją w porcie po kilkanaście godzin, również w nocy, w nadziei, że ktoś z jachtu zejdzie na ląd. Wyczekiwani to przede wszystkim osoby związane z prywatną telewizją Berlusconiego, często sztucznie wykreowane za pomocą sprytnego systemu promowania ludzi, niekoniecznie zasługujących na miano VIP-ów. Dość powiedzieć, że we Włoszech największą popularnością cieszą się młode i piękne osoby obojga płci, których jedyną zasługą dla świata jest to, że pokazały swą twarz i minimalistycznie przyodziane ciało, w jakimś niezbyt inteligentnym programie. Ten pusty i pełen blichtru światek, jest nieustannie wstrząsany aferami i skandalami na podłożu obyczajowym, w związku z posądzeniami o prostytucję lub używanie narkotyków. Zresztą sam Lele Mora został oskarżony o stręczycielstwo i wplątany w sprawę sądową Berlusconiego, któremu zarzuca się nadużycie stanowiska i stosunki z prostytutkami. Jeśli istotnie prawdą jest, że były premier kupił willę "Altachiara" to można powiedzieć, iż również on padł ofiarą klątwy, bo choć fizycznie żyje nadal, nie da się ukryć, że spotkała go śmierć polityczna. Ten nieciekawy aspekt włoskiego życia społecznego, według mnie jest jeszcze jednym dowodem na wszechogarniający konsumizm i upadek obyczajów, więc nie miałam najmniejszego zamiaru rozglądać się za twarzami znanymi z telewizyjnego ekranu. Natomiast samo Portofino bardzo mi się spodobało, rzeczywiście jest prześlicznie położone i pełne uroku, który podnosi jeszcze blask słońca, sprawiający, że kolorowe domki wyglądają po prostu bajecznie. 


Za ich pierwszym rzędem wzniesionym w centralnej części nabrzeża, jest kilka maleńkich uliczek i zaułków oraz niewielki placyk. Na okolicznych wzgórzach widać inne budynki porozrzucane wśród drzew i krzewów a całość robi naprawdę niezapomniane wrażenie. W miasteczku są też liczne sklepy, sprzedające lokalne przysmaki, hafty, koronki i ręcznie robione lalki. Oczywiście nie brakuje również galerii sztuki oraz pracowni malarskich, gdzie można kupić większy lub mniejszy, pamiątkowy obraz. Ponieważ bary i kawiarnie były po prostu oblężone, tym razem nie wypiłam w Portofino popołudniowej kawy, lecz zadowoliłam się lodem "na wynos" zresztą bardzo smacznym, jak wszystkie włoskie lody. Do Santa Margherita wróciłam autobusem a następnie popołudniowym pociągiem do Mediolanu i na koniec podmiejską koleją do domu w Limbiate, gdzie czekali moi wygłodniali podopieczni. Mimo źle zaczętego dnia oraz czasu poświęconego na tę podróż, nie żałowałam, iż przypadek zaprowadził mnie do Portofino. Obiecałam też sobie, że jeśli będę mogła, za jakiś czas wrócę w tamte strony.

* Ścieżka dla pieszych do Portofino

niedziela, 4 listopada 2012

Piemont. Fort Foens i Monte Jafferau.

Pierwsza wyprawa - Jeziorko Rochemolles



Tę piękną wyprawę w wysokie góry, zawdzięczam Carlowi. Carlo, mój kolega po fachu, (pracowaliśmy w tym samym domu opieki) zwierzył mi się kiedyś, iż ma marzenie, którego nie może zrealizować od z górą dwudziestu lat, ponieważ ciągle coś staje na przeszkodzie jego zamiarom.

Opowiedział mi o okolicach Bardonecchi, gdzie w rejonie graniczącym z Francją, można zobaczyć stare forty, pochodzące z końca XIX wieku, które były wykorzystywane również w czasie I i II wojny światowej. Niektóre z nich są nieźle zachowane, zaś z innych pozostały jedynie ruiny. Mówił też, że jako młody chłopak był kilkakrotnie w tamtych stronach na swoim ukochanym motocyklu, lecz mimo to, nigdy nie udało mu się dotrzeć do fortu Jafferau, którego ruiny można oglądać na szczycie góry, noszącej tę samą nazwę. Znając moją pasję do pieszych wycieczek po lombardzkich Prealpach, zaproponował mi wspólny wypad. Muszę przyznać, że podeszłam do tej propozycji z odrobiną rezerwy. Monte Jafferau znajduje się w rejonie niezbyt oddalonym od  Aosty, więc widziałam podobne góry podczas podróży do Courmayeur, miasteczka leżącego u podnóża Mont Blanc. To nie Prealpy, ze swoimi wzniesieniami, które w większości mają nieco ponad 1000 m n.p.m. lecz prawdziwe góry, liczące metrów 3000 i więcej. Dotychczas nigdy się nie zdarzyło, abym chodziła tak wysoko, jednak Carlo zapewnił mnie, że ta wycieczka nie wymaga profesjonalnego przygotowania i mimo znacznej wysokości planuje jedynie spokojny trekking, wyłącznie po wytyczonych szlakach. Mimo to, nadal obawiałam się reakcji mojego organizmu na tę (dość przecież znaczną) wysokość, nie bez znaczenia był też fakt, iż dotychczas zawsze chodziłam sama, w moim rytmie, dlatego też nie miałam pojęcia, czy podołam wspólnemu marszowi . 

Carlo to rosły mężczyzna, były alpejski  żołnierz, mimo dojrzałego wieku nadal w niezłej formie, więc istniało prawdopodobieństwo, że nasza wyprawa może okazać się kompletnym fiaskiem z mojej winy, gdyż nie podołam kondycyjnie takiemu wyzwaniu. Dodatkowo stropił mnie opowiastką o tym, jak  to swego czasu wybrał się w tamte strony z kolegą, sporo młodszym od siebie. Kolega poczuł się źle, prawdopodobnie z powodu zwyżki ciśnienia i rozrzedzonego powietrza (co poskutkowało swego rodzaju psychozą ) więc rozczarowany Carlo wrócił z nim do domu, nie osiągnąwszy celu wyprawy. Ta opowiastka nieomal stała się gwoździem do trumny, w której mógł zostać pogrzebany nasz projekt. Jednak nad tymi uzasadnionymi obawami i wątpliwościami, przeważyła moja żądza przygód oraz nieodparta chęć sprawdzenia własnych możliwości. Carlo postanowił, że na początek wybierzemy się szlakiem powyżej Bardonecchii, wiodącym do niewielkiego, sztucznego jeziora Rochemolles, powstałego po przegrodzeniu zaporą górskiej rzeki o tej samej nazwie. Bladym, lipcowym świtem, około czwartej nad ranem, wsiedliśmy do samochodu, aby wyruszyć autostradą w stronę Turynu. Później była Aosta, Susa i wreszcie Bardonecchia. Zaczął siąpić drobny deszczyk, więc wypiliśmy w barze po kawie z "prądem" i jednogłośnie postanowiliśmy, że nie damy sobie zepsuć dnia. Jak się okazało, była to dobra decyzja, bo deszczyk wkrótce powędrował gdzie indziej.


Carlo, który przejął kierownictwo naszej dwuosobowej wycieczki powiedział, że daje mi chwilę wolnego na obejrzenie miejscowego deptaka a on w tym czasie "skoczy po coś do zjedzenia". Kiedy wrócił zakupami, znów wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy z miasta drogą prowadzącą wzdłuż rzeki. Przy okazji mogłam zobaczyć wylot tunelu kolejowego Frejus prowadzącego pod masywem Mont-Cenis na francuską stronę Alp. Po przejechaniu kilku kilometrów zostawiliśmy samochód przed malowniczym domostwem i poszliśmy bitym traktem biegnącym po zboczu góry. Po następnych kilku kilometrach porzuciliśmy również i tę drogę, aby dalej pójść wąską, lecz wygodną ścieżką. Muszę wyznać, że mimo nie najlepszej pogody ( niebo ciągle było zachmurzone ) widoki, jakie miałam przed oczami, w pełni potwierdzały to, co wcześniej mówił mi Carlo.


Piękne, zielone stoki gór z widocznymi tu i ówdzie skałami, poprzecinane spływającymi strumykami i niewielkimi kaskadami,  cieszyły oczy. Na tym tle pojawiały się większe i mniejsze chmury, niczym białe kłębki waty. Byłam pod wrażeniem łanów kwitnących ziół i niezwykle bujnej trawy. Po pewnym czasie doszliśmy do niewielkiej, zabytkowej kapliczki z bardzo dobrze zachowanymi malowidłami, przedstawiającymi prymitywne wizerunki świętych i pustelników. Mam wielki sentyment do takich nieporadnych malowideł, gdyż według mnie, są one wyrazem odwiecznej, człowieczej duchowości. Tu Carlo postanowił, że opuścimy dłuższą, lecz wygodną ścieżkę wiodącą do zapory i przejdziemy na drugą stronę doliny, aby wspiąć się na zbocze po innej ścieżce, przypominającej schody wyżłobione w (jak mi się zdawało) prawie pionowej ścianie. Już po pierwszych metrach myślałam, że wyzionę ducha, zanim dotrę na górę. 


Przypomniał mi się kolega Carla i jego problemy, lecz pomyślałam, że jako dumna Polka, za nic się nie poddam. Wzięłam się mocno w garść, aby zapanować nad oddechem i trzęsącymi się nogami, po czym nieco wolniej, ale zdecydowanie, ruszyłam w górę. Carlo od czasu oglądał się, żeby sprawdzić moje postępy a widząc, jak nie daję za wygraną, oznajmił mi na pociechę, że kiedy dojdziemy na górę przekonam się, iż było warto zadać sobie ten trud. Istotnie, kiedy dotarliśmy do szczytu zapory, zobaczyłam śliczne, niewielkie jeziorko o szmaragdowej wodzie. Poszliśmy dalej jego brzegiem a ja nie mogłam się nacieszyć widokiem przepięknej, bujnej łąki, pełnej kwitnących kwiatów. Nieopodal spotkaliśmy pasterza pilnującego stada krów, który zgadał do nas w lokalnym dialekcie.


Na szczęście Carlo w przeciwieństwie do mnie zrozumiał o co chodzi i przetłumaczył mi jego wypowiedź na włoski. Okazało się, że dwa dni wcześniej w nocy przeszła tam gwałtowna burza i trąba powietrzna przewróciła  prowizoryczne domostwo pasterza, wraz z nim w środku. Faktycznie -  nieopodal zobaczyliśmy dużą, drewnianą przyczepę przypominającą wóz Drzymały, leżącą na boku. Na szczęście, jak się okazało, nie ucierpiało stado, ani jego pasterz. Nieco dalej zobaczyliśmy inne świadectwo, mówiące o tym, jak niebezpieczne może być załamanie pogody w górach... Był to mały krzyż i płyta, wyglądającą niczym niewielki nagrobek. Pasterz powiedział nam, że w tym miejscu zginął od pioruna piętnastoletni chłopiec. Choć miało to miejsce ponad sześćdziesiąt lat temu, nie zaginęła pamięć o tym zdarzeniu, o czym świadczył odnowiony napis, którego litery były chyba tak wyraźne, jak w chwili powstania.

Carlo powiedział mi, że nieco dalej znajduje się inne miejsce, gdzie upamiętniono tragiczny wypadek, kiedy to w latach trzydziestych lawina pogrzebała oddział żołnierzy, przebywający tu na zimowych ćwiczeniach. 
Idąc w górę rzeki dotarliśmy do  pomnika, będącego częścią ołtarza polowego, wzniesionego przez członków Koła Alpejskiego z Bardonecchii. Mimo całego szacunku dla zmarłych, Włosi nie mają zbytnich zapędów do celebrowania martyrologii, więc z tyłu za ołtarzem jest miejsce ze stołami i ławami, gdzie można pokrzepić nadwątlone siły, nie brakuje również  kuchni polowej, zbudowanej z płaskich kamieni. I tu Carlo pokazał co potrafi!  Wysłał mnie po wodę do strumienia, nakazał nakryć do stołu i cierpliwie czekać. Jako pierwsze danie zaserwował risotto a następnie wziął  się za pieczenie kiełbasek i opiekanie befsztyków na prowizorycznym, kamiennym grillu. Nie ukrywam, że był to jeden z najsmaczniejszych posiłków w moim życiu. Nie jestem szczególnie mięsożerna, ale kotlety i kiełbaski wraz ze świeżym chlebem i czerwonym, wytrawnym winem, to było to! Ponieważ poprawiła się pogoda i wyjrzało słońce, Carlo postanowił się poopalać a ja poszłam wzdłuż rzeki w głąb doliny. Po drodze wielokrotnie spotykałam chmary dziwnych motyli. Były niezbyt duże, w większości miały kolor niebieski, lecz niektóre były prawie czarne a inne beżowo- perłowe.
 

Zaskoczyło mnie to, że nie siadały na kwiatach, ale na wilgotnej ziemi lub w błocie. Próbowałam je fotografować;  mimo iż były bardzo płochliwe, udało mi się zrobić im parę zdjęć. Niestety, czas wyznaczony mi przez Carla szybko minął i musieliśmy pomyśleć o powrocie. Tym razem poszliśmy szerokim i wygodnym, utwardzonym traktem (jak się okazało, niemal do samego pomnika można również dojechać samochodem terenowym ). Ta droga  okazała się o wiele dłuższa, lecz dopiero teraz, schodząc w dół, bez stresu i w blasku słońca, mogłam w pełni cieszyć się pięknem tego miejsca. Carlo raźno puścił się przodem a ja zatrzymywałam się co chwilę, podziwiając pejzaż i robiąc zdjęcia. Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. 


Byłam bardzo zadowolona z siebie i z tego, że jednak stanęłam na wysokości zadania. Myślę, iż Carlo umyślnie popędził mnie tą "kozią percią" żeby sprawdzić, moją kondycję, a także , czy mam w sobie wystarczająco dużo ducha bojowego, by podołać trudniejszej wycieczce. Po wyjeździe z Bardonecchi, czekały nas jeszcze trzy godziny jazdy autostradą, więc do domu dotarłam dobrze  po zapadnięciu zmroku.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>


Druga wyprawa - forty.
 

Po moim pomyślnie zdanym egzaminie na alpejskiego łazika, umówiliśmy się z Carlem na właściwą wyprawę, której celem miał być fort Jafferau. Tym razem nie miałam już takich obaw, jak podczas pierwszej wycieczki i wydawało mi się, że choć nie będzie to przysłowiowa łatwizna, to jest szansa, abym wyszła z tego wyzwania z powodzeniem. Znów bardzo wczesnym rankiem wyjechaliśmy autostradą w stronę Turynu i dalej, w Dolinę Suzy a po kilku godzinach byliśmy w Bardonecchii.


Prognoza pogody była bardzo dobra, dzień zapowiadał się na słoneczny i mimo wczesnej pory widać było, że poranne mgły szybko opadną. Wpadliśmy do znajomego baru na poranną, podwójną kawę, która szybko nam dała spory zastrzyk energii, po czym pojechaliśmy kilka kilometrów drogą wiodącą do parkingu na zboczu ponad miastem. Tam zostawiliśmy samochód i rozpoczęliśmy naszą pieszą wędrówkę. Pierwszy, kilkukilometrowy odcinek drogi, to łatwy, dość szeroki, bity trakt, który spokojnie można pokonać nieco bardziej wytrzymałym samochodem, biegnący po zalesionym zboczu Monte Jafferau. 


Pokonując go, po prawej stronie mogłam podziwiać wspaniałą panoramę Alp; tym razem aura spełniła nasze oczekiwania; pejzaż gór, ciepły dzień i piękne, niebieskie niebo z białymi obłokami, zapewniały wrażenia trudne do opisania. Carlo, tak jak poprzednio, zostawił mi wolną rękę i pomaszerował przodem, długim krokiem wytrawnego piechura. Ja z tyłu szłam w moim tempie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki. Kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę przy źródle, aby zrobić zapas wody, Carlo pokazał mi leżący przed nami odległy wierzchołek góry. Przyznam się, że trochę zwątpiłam w swoje możliwości, gdyż wydawało mi się, iż jest on niesłychanie daleko. 


Później niejednokrotnie myślałam o tym, co bym wtedy zrobiła, gdybym wiedziała, że ta widoczna część to tylko "wierzchołek góry lodowej" i jest to zaledwie połowa drogi, gdzie znajduje się pierwszy, pomocniczy fort, zwany Foens. Pewnie poszłabym dalej, ale sądzę, że moje morale uległoby częściowej destrukcji... Po przejściu jeszcze kilku kilometrów dotarliśmy do fortu a właściwie tego, co  niego zostało. Obejrzeliśmy tam resztki stajni, gdzie trzymano muły, niezbędne do transportowania ciężarów, pomieszczenia dla żołnierzy (stały tam jeszcze zardzewiałe szkielety metalowych łóżek) i betonową rampę, na której swego czasu umieszczone były działa.


Na  wysokości fortu Foens kończyła się linia lasu; po lewej stronie  wznosił się  szczyt góry o zboczach gdzieniegdzie porośniętych płową trawą a poniżej rozciągała Dolina Suzy. Widzieliśmy stąd dużą część drogi, jaką przybyliśmy do Bardonecchii. Kiedyś ten fort panował nad całą doliną a wojska nieprzyjacielskie, które znalazły się w zasięgu jego dział, musiały być w niemałym kłopocie. Po obejrzeniu różnych zakamarków fortu, postanowiliśmy zatrzymać się na niedługi postój. Tym razem, żeby nie tracić czasu, nie bawiliśmy się w kucharzenie. Szybko zjedliśmy nasz suchy prowiant i znowu wyruszyliśmy w drogę. Pierwszy odcinek był bardzo stromy i prowadził prosto w górę, lecz na szczęście dość szybko ścieżka zaczęła wspinać się serpentyną, co sprawiło, że wędrówka stała się łatwiejsza. 


Ponad nami wznosił się szczyt, który pięknie się odcinał na tle błękitnego nieba. Po cichu liczyłam na to, że kiedy tam wreszcie dojdę, zobaczę  fort. Niestety, rzeczywistość zakpiła z moich oczekiwań... Wierzchołek przede mną to nie był właściwy szczyt góry, lecz pierwszy z wielu garbów w łańcuchu, którego końca nie było widać. Miałam go po lewej stronie a na wprost był drugi, podobny, górski grzbiet, przypominający koguci grzebień. Łączyły się one ze sobą, tworząc głęboką nieckę. Daleko w dole pasły się stada owiec, więc od czasu do czasu wraz z powiewem wiatru docierało do mnie ich beczenie i dźwięk dzwoneczków. Na tym drugim zboczu można było dostrzec białą nitkę dawnej, wojskowej drogi. Byliśmy już na wysokości znacznie przekraczającej 2500 metrów, lecz ku mojej radości nie dawała mi się ona we znaki, jak się tego początkowo obawiałam. Wzdłuż szlaku spotykałam wdzięczne alpejskie kwiaty, które w Polsce można zobaczyć w ogródkach skalnych;  tu, w swoim naturalnym środowisku, wyglądały one naprawdę urzekająco.


Szłam przed siebie wąziutką ścieżką, wiatr gwizdał mi w uszach i wydaje mi się, że wpadłam w swego rodzaju trans. Po raz pierwszy na własnych nogach weszłam tak wysoko i myślę, że dopadł mnie "górski bakcyl". Być może, jest to swego rodzaju narkotyk, stan euforii spowodowany wysokością i rozrzedzonym górskim powietrzem? Przestałam nawet myśleć o tym, że nie widać końca drogi i fortu, do którego zmierzaliśmy. Wypełniało mnie uczucie całkowitej wolności, czułam się lekka i szczęśliwa. Carlo, który jak zwykle był dość daleko przede mną, nagle zatrzymał się i zaczął gorączkowo machać ręką. Przyśpieszyłam kroku a kiedy stanęłam obok niego, zobaczyłam ruiny fortu. Był to rzeczywiście wyjątkowy moment i niezapomniana chwila! 


Beżowo-brązowy wierzchołek góry wyglądał wspaniale na tle nieba o szafirowym kolorze a ruiny wieńczyły jego szczyt niczym korona. Ogarnęło mnie uczucie niesamowitej radości, gdyż nareszcie fort, do którego szłam z takim poświęceniem, był prawie na wyciągnięcie ręki, choć z mapy wynikało, że do przebycia mieliśmy  jeszcze około kilometra, krętą drogą prowadzącą do ruin. 
Okazało się, że jesteśmy w dość licznym towarzystwie ludzi, którzy przybyli tu jadąc dawną wojskową drogą, samochodami terenowymi, na rowerach górskich lub motocyklach. Mimo wszystko, nie żałowałam wysiłku, jaki włożyłam w dotarcie tam na piechotę. Było to wspaniałe doświadczenie a ja wyszłam z tej próby z honorem, więc miałam niemałe powody do zadowolenia.  Ruiny fortu widziane z bliska, wyglądały naprawdę imponująco i zapewne w okresie, kiedy spełniał on swą funkcję, był naprawdę okazałą budowlą.

Poświęciliśmy sporo czasu na dokładne obejrzenie tego, co z niego pozostało, jednak ja najbardziej zachwycałam się krajobrazem, jaki miałam przed sobą; surowym, lecz o przepięknych, pastelowych barwach, które nieustannie się zmieniały. Ponad naszymi głowami przepływały duże, białe cumulusy, rzucające cień na okolicę, sprawiające, iż to co przed chwilą było beżowe albo zielonkawe, stawało się niebieskie lub granatowe. Po lewej stronie, w oddali, widziałam dolinę ze sztucznym jeziorkiem Rochemolles i zaporę, gdzie byliśmy poprzednim razem. Po prawej, daleko, daleko, była Dolina Suzy, nieco bliżej widać było fort Foens, maleńki, niczym zbudowany z klocków lego. Był to wspaniały widok i niezapomniany moment, jednak czas mijał nieubłaganie i trzeba było myśleć o powrocie...Aby wrócić do Bardonecchii skierowaliśmy się na drogę dojazdową prowadzącą do wyciągów narciarskich, bardzo licznych na północnym stoku góry. W 2006 roku odbywały się tu zawody w ramach Olimpiady Zimowej w Turynie i w związku z tym, powstało wiele obiektów tego typu. Droga, choć szeroka na tyle, by mogły nią jeździć samochody, dla nas, piechurów, okazała się niewygodna i niezbyt atrakcyjna.


Spod naszych nóg usuwały się masy większych i mniejszych kamieni, oprócz tego, idąc mimowolnie wzbijaliśmy kurz, przypominający sypki cement; jedynie widok świstaka stojącego słupka koło swojej norki, nieco mi wynagrodził pieczenie oczu i kręcenie w nosie, spowodowane przez ten uciążliwy pył. Na dodatek, wzdłuż drogi rozciągały się pastwiska, gdzie pasły się duże stada krów. Odkąd sięgam pamięcią, te stworzenia budzą we mnie ogromny lęk, więc całą siłą woli musiałam się powstrzymywać, aby nie uciekać, kiedy któraś z nich zaczynała na mnie patrzeć z uwagą. Tłumaczyłam sobie w duchu, iż jest bardziej prawdopodobne, że się przewrócę biegnąc z góry po kamieniach, niż to, że zaatakuje mnie krowa zajęta jedzeniem. Na szczęście pastwiska wreszcie się skończyły i znów weszliśmy w las.


Okazało się, że ta droga jest o wiele krótsza, więc niebawem stanęliśmy na polanie, gdzie nieopodal biło źródło, przy którym rano robiliśmy zapas wody. Tu Carlo znalazł następny skrót, stromą ścieżkę, a ta dość szybko doprowadziła nas do parkingu, na którym pozostawiliśmy samochód. Słońce miało się ku zachodowi, kiedy wyjeżdżaliśmy z Bardonecchii, więc do domu dotarłam już w zupełnych ciemnościach. Mimo około trzydziestu kilometrów w nogach i wielu godzin spędzonych na wysokości niemal 3000 metrów, nie czułam zmęczenia, ani bólu mięśni. Moje pielęgniarskie doświadczenie podpowiedziało mi, że zapewne jest to zbawienny wpływ adrenaliny i czystego, górskiego powietrza. Tak czy inaczej, był to naprawdę piękny dzień i bardzo udana wyprawa.



Więcej zdjęć>