sobota, 12 maja 2012

Lombardia. Opactwo Piona.



Jak już wielokrotnie wspominałam, architektura i malarstwo były moją pasją od wczesnego dzieciństwa. Oczywiście, nie można tu mówić o jakimś świadomym odbiorze, gdyż w owym czasie moja wiedza na ten temat była minimalna, lecz raczej o swego rodzaju instynktownym podziwie dla rzeczy pięknych i harmonijnych. Pamiętam, że zawsze pociągały mnie wszelkiego rodzaju książki, albumy i fotografie związane ze sztuką, które chętnie oglądałam od najmłodszych lat życia. 

Kiedy jako małe dziecko zamieszkałam na Mazurach, bardzo tęskniłam za domkiem babci w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, gdzie się urodziłam. Mojej mamie chyba też brakowało rodzinnych stron, bo co jakiś czas wsiadała wraz ze mną do pociągu i jechałyśmy w odwiedziny. Kiedy przyjeżdżałyśmy do Warszawy, niejednokrotnie upierałam się, aby z bliska zobaczyć jakiś pomnik lub kościół, który widziałam w perspektywie ulicy. Czasami mama spełniała te zachcianki, ale zdarzało się też, że odmawiała, a wtedy wydawało mi się, że moje życie straciło wszelki sens i ominęło mnie coś cudownego, bez czego nie potrafię egzystować... 

Pewnego razu, po drodze zobaczyłam piękną bryłę białego kościoła, prawdopodobne niedawno odbudowanego z wojennych zniszczeń i swoim zwyczajem zaczęłam ciągnąć mamę w jego stronę. Puste wnętrze nadal było pozbawione większości ozdób  poza dwoma ogromnymi obrazami zawieszonymi na bocznych ścianach absydy. Niestety, umieszczono je bardzo wysoko, więc światło światło odbijało się w ich powierzchni i całkowicie uniemożliwiało rozszyfrowanie tego co przedstawiają. Byłam z tego powodu bardzo nieszczęśliwa, bo wydawało mi się, że tak wielka powierzchnia gwarantuje bezmiar wspaniałych doznań, więc do dziś pamiętam bezmiar rozczarowania, jakie wtedy przeżyłam.  


Minęło trochę czasu, a ja nieco podrosłam, lecz w dalszym ciągu corocznie większość wakacji spędzałam u babci w miejscowości, gdzie się urodziłam i spędziłam pierwsze lata życia. Mając trzynaście, czternaście lat, niejednokrotnie wybierałam się sama do Warszawy aby odwiedzić jakieś muzeum lub pozwiedzać ciekawe zakątki miasta. (Swoją drogą, jak inne było życie w tamtych czasach, że moja babcia nie bała się o mnie, kiedy wybierałam się na te samotne wyprawy...)
Najchętniej przemierzałam na piechotę trasę od Starego Miasta do Łazienek, przy okazji oglądając kościoły i podziwiając pięknie odbudowane pałace i kamienice. Był to czas, kiedy moim ulubionym stylem był barok i płomienisty gotyk, choć nie gardziłam również miękkimi liniami secesji. Sądzę, że nadmiar ozdób i pokrętne linie współgrały z moim stanem ducha, charakterystycznym dla okresu dojrzewania, kiedy dopada nas wewnętrzny niepokój a świat wydaje się otchłanią chaosu. Z biegiem czasu moje preferencje nieco się zmieniły, zaczęłam doceniać spokój i równowagę a im najbardziej odpowiadał styl klasycystyczny. 

Teraz, kiedy jestem osobą dojrzałą, patrzącą na świat z perspektywy minionego czasu, najwyżej sobie cenię surową powagę oraz prostotę stylu romańskiego - ta prostota, czasem nawet granicząca z naiwnością, jest dla mnie największym walorem tego okresu. Mimo to, absolutnie nie chciałabym umniejszać artystycznej wartości dzieł z innych epok, lecz w sztuce, zwłaszcza sakralnej,  skromność i brak rozbuchanych dekoracji, wydaje mi się najbliższa duchowi Ewangelii. Zauroczyły mnie ciężkie bryły romańskich budowli, ich wąskie okienka, przez które widać skrawek błękitnego nieba i nadgryzione zębem czasu niezgrabne kolumienki z zaskakująco ozdobnymi kapitelami. Kocham też freski, delikatne linie motywów roślinnych i zwierzęcych,  postacie o dziwnych proporcjach, sztywne niczym na bizantyjskich mozaikach, ich za duże lub za małe głowy, ręce o zbyt długich palcach i charakterystycznie ustawione bose stopy w rzymskich sandałach... W ciągu mojego dziesięcioletniego pobytu we Włoszech widziałam ich wiele, lecz nigdy mnie nie znużył ten styl, jednocześnie archaiczny i ponadczasowy, płynący z głębi ludzkiej jaźni, niczym rysunki dzieci, które mimo swojej niezręczności bezbłędnie oddają istotę rzeczy.


Właśnie ta dziecięca naiwność tak mnie zafascynowała... Patrząc na sztukę romańską, zawsze miałam poczucie mistycznej więzi z mistrzem, który w zamierzchłych czasach brał do ręki dłuto lub pędzel, aby podzielić się swoim sposobem widzenia świata. To właśnie w tych kościołach i opactwach, zbudowanych z szarego, górskiego kamienia, nie mogłam się oprzeć poczuciu, że przez sam fakt obecności w tym miejscu staję się częścią tego samego świata, do którego należeli ich budowniczowie... Podczas moich wędrówek spotkałam wiele takich świątyń i klasztorów, przed niektórymi z nich postawił mnie czysty przypadek, inne zaś były głównym celem mojej wyprawy. Opactwo Piona należy do tej drugiej kategorii, lecz z racji niedogodności związanych z dotarciem do celu, wybierałam się tam przez kilka długich lat. 


Było ono dla mnie dość trudno dostępne, leży bowiem w górnej części Jeziora Lario na jego  wschodnim brzegu (potocznie jest ono nazywane Como, choć według atlasów tę nazwę nosi jedynie  zachodnia odnoga). Można tam bez trudu dotrzeć samochodem w ciągu mniej więcej półtorej godziny, jadąc na wschód w stronę Lecco i dalej, wschodnim brzegiem. Jednak  ja w czasie moich wycieczek korzystałam z transportu publicznego, a to znacznie komplikowało sprawę z powodu konieczności kilku przesiadek. Co prawda istnieje też możliwość dotarcia do Piony statkiem wypływającym z Como, jednak jest to impreza dość droga i czasochłonna, a do tego pozostawia niewiele czasu na zwiedzanie. Statek płynący  bezpośrednio porusza się bardzo szybko i rzadko zawija do portów, co sprawia, że obserwacja okolicy jest utrudniona i trudno się sycić przepięknym pejzażem. W moim przypadku czekałaby mnie podróż pociągiem do miasta Como, a następnie dość długi rejs, więc w sumie w podróży musiałam spędzić (łącznie z drogą powrotną) prawie pięć godzin.


Po dokładnym przestudiowaniu wszystkich rozkładów jazdy, doszłam do wniosku, że będzie prościej, jeśli z Como pojadę autobusem wzdłuż zachodniego brzegu do miasteczka Gravedona, gdzie będę mogła wsiąść na statek, a ten przewiezie mnie na przeciwległy brzeg, gdzie leży opactwo. To był dobry plan, pozwolił mi też na przyjrzenie się północnej części jeziora, której w zasadzie nie znałam w przeciwieństwie do jego części południowej i okolicy Como. Na północy otaczają je dość wysokie góry o skalistych szczytach, nie widzi się tam mnóstwa cukierkowych willi z prywatnymi przystaniami, za to z racji silnych wiatrów jest to prawdziwy raj dla żeglarzy i surferów. Miasteczko Gravedona ma dodatkowy magnes w postaci wspaniałego zabytku z epoki romańskiej, jakim jest kościół Madonna del Tiglio, o którym napiszę przy innej okazji. 

Oczekując na statek mogłam nacieszyć się panoramą przeciwległego brzegu, gdzie wśród ciemnej zieleni drzew widać było maleńką zatoczkę - to właśnie była Piona. Ponad nią góruje masyw Legnone i nieco mniejsza góra Legnoncino, natomiast po lewej stronie perspektywę zamyka skalista ściana Valchiavenny. Jak zwykle zachwyciłam się tym widokiem w szmaragdowo - błękitnym kolorze, otulonym leciutkim welonem wilgotnego oparu sprawiającego, że kontury gór rozmywają się i nabierają miękkości. 

Kiedy statek przybił do przystani opactwa, okazało się, że ponieważ była to niedziela i pełnia lata, zjawiło się tam wielu odwiedzających, w tym kilka zorganizowanych grup. Szczerze mówiąc, było to sporą niedogodnością, gdyż trudno kontemplować arkana sztuki, kiedy wokoło biegają znudzone dzieci, co chwilę ktoś nam wchodzi w pole widzenia albo ni stąd ni zowąd liże nas piesek, trzymany przez właściciela pod pachą. Mimo to, urok tego miejsca jest niezaprzeczalny, choć w pierwszej chwili nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary opactwa, otoczonego bardzo okazałymi drzewami. Kościół i klasztor wzniesiono z jasnoszarego, lokalnego kamienia, którego jest pod dostatkiem w tej okolicy. Obiekt, jaki dotrwał do naszych czasów, jest datowany na początek drugiego tysiąclecia, lecz rzeczywista historia klasztoru jest o wiele dłuższa. W VII wieku istniało tu niewielkie oratorium pod wezwaniem Świętej Justyny Męczenniczki - tutejsi mnisi sprawowali opiekę duchowną nad mieszkańcami okolicy oraz zajmowali się pochówkiem zmarłych. W XI wieku zostali objęci reformą kluniacką i weszli w skład zakonu benedyktynów. Był to dobry okres, poskutkował nie tylko wzrostem prestiżu klasztoru, ale również jego rozbudową. Wzniesiono obecny jednonawowy kościół, który w późniejszych czasach wzbogacono o barokową dzwonnicę. Wewnątrz świątyni przechowywana jest stela z napisem wykutym na zlecenie Agrypina, biskupa Como, który mówi o założeniu w tym miejscu pierwszego oratorium.

Mnie szczególnie zachwyciły dwie marmurowe kropielnice u wejścia, mające formę mis dźwiganych przez lwy trzymające  w szponach baranki. Lwy niezbyt przypominają zwierzę, jakie mają przedstawiać, bowiem są raczej symbolicznym wyobrażeniem lwiego okrucieństwa, a nie wiernym wizerunkiem. Ich nienaturalnie okrągłe głowy świadczą o tym, iż artysta, który je wykuł nie widział nigdy żywego lwa, za to starał się oddać wrażenie grozy, poprzez umieszczenie w jego otwartym pysku dwóch rzędów straszliwych, trójkątnych zębów. To symboliczny wizerunek Księcia Ciemności, trzymającego ludzkie dusze w szponach grzechu, którą znak krzyża i woda wiary może obmyć ze zmazy i przywrócić jej stan łaski... Podobne kamienne lwy spotykałam też w innych miejscach i nieodmiennie przyciągały mój wzrok, swoją tak oczywistą symboliką i naiwnością wyobrażenia. Bywa, że ich kształt zatarł czas, więc dziś są one zaledwie cieniem pierwotnej formy i niejednokrotnie można odróżnić jedynie okrągły kształt wzniesionej głowy oraz zarys łap... Obecność symboli zawsze była czymś bardzo mi bliskim, czego niejednokrotnie nawet nie starałam się zrozumieć ani ubrać w słowa, raczej zdawałam się na moją podświadomość lub po prostu instynkt, podpowiadający mi, iż pewien detal czy ornament, jest w jakiś sposób związany z moim „ja” że to coś istotnego, co niesie ważną dla mnie, zaszyfrowaną wiadomość. Nie próbowałam tego analizować, wystarczyło mi, że "to" jest a ja nie tylko dostrzegam jego obecność, lecz ją odczuwam całym moim jestestwem. 


Tu chyba znajduje się źródło tego wewnętrznego spokoju i poczucie harmonii świata, jakie dają mi romańskie kościoły, ze swymi surowymi murami, łagodnymi krzywiznami absyd i poczerniałymi belkowaniami sklepień. W innych świątyniach mój wzrok goni za tysiącem szczegółów a umysł analizuje kunszt artystów, którzy go ozdobili. Kościół romański po prostu jest. Kamienne płyty wydeptane przez tysiące nóg, zachęcają do zgięcia kolan i zatopienia się w niemej modlitwie lub po prostu we własnych, najskrytszych myślach. Kolumny i łuki absyd, są niczym ręce wzniesione do nieba a niewielkie okienka niczym oczy, patrzące na świat, jaki jest na zewnątrz nas...

Po niesprzyjającej kontemplacji atmosferze zatłoczonego kościoła, wewnętrzny ogród opactwa (choć również tam było kilku zwiedzających) wydawał się oazą spokoju. To wspaniały przykład klasztornego założenia, a jego symboliczny kształt jest odzwierciedleniem Świata Idealnego, którego wyrazem jest Brama Niebios, Klasztorny Raj. Kwadratowy wirydarz otaczają portyki z pięknymi kolumnami, umieszczonymi pomiędzy czterema potężnymi słupami narożnymi, symbolizującymi Trójcę Świętą, istotę ludzką, cztery żywioły i cztery strony świata. 


Ilość kolumn w poszczególnych rzędach jest nieregularna; jeden z boków ma ich jedenaście, na pamiątkę jedenastu apostołów, którzy pozostali przy Chrystusie po zdradzie Judasza. W drugim jest ich dziesięć, niczym dziesięć przykazań, trzeci liczy dwanaście, bo dwanaście było plemion Izraela, a czwarty osiem, gdyż ósemka wyraża nieskończoność i jest symbolem zmartwychwstania.

Na środku wirydarza rośnie ogromne drzewo laurowe, symboliczne Drzewo Życia, obok niego umieszczono kamienną studnię, Zdrój Zapieczętowany. Był to chyba najpiękniejszy klasztorny wirydarz, jaki widziałam; jego ozdobne kolumny są zapowiedzią nowej epoki a ściany ponad nimi, zbudowane z szarego kamienia i różowawej cegły, zdobią niewielkie, dwudzielne okienka "bifora". Kiedy go zobaczyłam, słońce malowało jasne kwadraty na posadzce portyku i oświetlało freski na jego ścianach. Do naszych czasów zachowała się jedynie ich niewielka część, przedstawiają one męczeństwo świętego Wawrzyńca, świętych Małgorzaty i Katarzyny oraz część fresku z późniejszej epoki z motywem „Noli me tangere". 

Wraz z upływem czasu  niegdyś jaskrawe kolory wyblakły, kształty uległy zatarciu, nikt też nie zna imienia ich twórcy...Na zwornikach pomiędzy kolumnami można zobaczyć liczne płaskorzeźby przedstawiające orły, symbol duszy wznoszącej się do Boga. Ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłam tam niewielką główkę, czy też raczej łeb zwierzęcia o demonicznym wyrazie. Wiele osób dziwi ten symbol, snuto nawet przypuszczenia o jakimś satanistycznym odchyleniu kamieniarza, który ją stworzył. Wydaje mi się, że jest to dość bezsensowna teoria i sądzę, że raczej umieszczono ją tam jako swego rodzaju memento, ostrzeżenie, że nawet w miejscu przeznaczonym na modlitwę i kontemplację, możemy wpaść w sidła demona grzechu. 
Świetność opactwa nie trwała długo, w XV wieku zaczęło ono podupadać, aby ulec likwidacji w czasach Napoleona, kiedy to przeszło w ręce osób nie związanych z kościołem. 

Kilkakrotnie sprzedawane, w latach trzydziestych XX stulecia stało się własnością Pietro Rocca, którego dotknęła ogromna rodzinna tragedia. Otóż jego brat Cesare, wraz z żoną Lidią przebywał w Erytrei, gdzie był zatrudniony jako inżynier przy budowie drogi. Miało to miejsce w czasie wojny abisyńskiej, której front przebiegał nieopodal placu budowy. Kiedy doszło do przerwania jego linii, małżonkowie Rocca i inni włoscy pracownicy zostali zamordowani. Pietro Rocca postanowił wtedy, że poświęci swe siły i majątek, aby dać nowe życie opactwu i stworzyć w ten sposób pomnik upamiętniający tę tragedię; w związku z tym, na jednej ze ścian nieopodal wejścia, umieszczono pamiątkową tablicę poświęconą Cesare i Lidii Rocca. Zamysł Pietra ostatecznie zrealizowano (z niemałym trudem i przy współudziale wielu osób), dopiero w 1970 roku. Zakonnicy, którzy tu dziś mieszkają, zajmują się kościołem i klasztorem, pielęgnują należący do niego ogród a także prowadzą Oazę Benedyktyńską, gdzie pracują z osobami pragnącymi wyjść z narkomanii. Podobnie jak w większości klasztorów, jest tu sklep, gdzie można kupić zioła, nalewki, soki, miód, drobne rękodzieło a także obrazy, gdyż jeden z braci, Fra Pier, jest malarzem. Wczesnym popołudniem ponownie wsiadłam na statek, pogoda była przepiękna, słońce stało wysoko i wiał dość silny wiatr.


Na jezioro wypłynęła duża grupa ludzi ze szkółki surfingowej; szybowali po wodzie na swoich deskach z kolorowo obrzeżonymi żaglami, niczym stado fantastycznych ptaków. Patrzyłam na ich lot i myślałam o dawnym świecie, jakiego już nie ma, po którym przetrwała jedynie pamięć, paradoksalnie ocalona poprzez osobistą tragedię, wojnę i śmierć...

niedziela, 6 maja 2012

Lombardia. Mediolan, dach Duomo.



Dach Katedry okazał się jedną z najmilszych niespodzianek, jakie Mediolan kryje w swoim zanadrzu. Kiedy zaczęłam poznawać miasto, nie miałam pojęcia o tej atrakcji, gdyż oglądając kościół z zewnątrz, skupiałam się przede wszystkim na jego niezliczonych detalach architektonicznych. Mediolańska katedra swój obecny kształt przybrała (zważywszy na jej długą historię) w zasadzie niedawno i chyba bije rekord pod względem liczby posągów, płaskorzeźb, pinakli i ażurowych attyk. Patrząc na to niezmierzone bogactwo, nie zastanawiałam się nad obecnością niewielkiej, brzydkiej budki przyklejonej do bocznej ściany, a napis „salita”, czyli „wejście na górę”, umknął mojej uwadze.



Jednak pewnego razu, zupełnie przypadkowo, patrząc z większej odległości na katedrę, dostrzegłam ludzkie sylwetki pomiędzy pinaklami. Zapytałam jakiegoś przechodnia, co robią te osoby na dachu. Otrzymałam bardzo wyczerpującą odpowiedź i dzięki temu dowiedziałam się, że dach jest dostępny dla zwiedzających. Można się tam dostać windą albo po schodach (wejście to była właśnie owa tajemnicza budka) i że warto się tam pofatygować. Oczywiście, nie trzeba było mi tego powtarzać dwa razy. Przekonałam się na własne oczy, że warto było pokonać 201 stopni schodów (stromych, wąskich i pełnych zakrętów), aby znaleźć się na dachu. Jest on zupełnie inny, niż można by oczekiwać - pokryty nie dachówką ani miedzianą blachą, lecz płytami z marmuru, tego samego, którym oblicowano całą Katedrę. Dla przeciętnie sprawnej osoby wejście na dach nie jest szczególnym wyczynem, a stopnie pokonuje się nadspodziewanie szybko. Jedynym utrudnieniem jest wymijanie innych ludzi, zwłaszcza na licznych zakrętach, gdyż chwilami robi się tu naprawdę tłoczno.



Natomiast po dotarciu do celu przed zwiedzającym otwierają się doprawdy nieoczekiwane i zaskakujące perspektywy. Jest to niesamowite uczucie, kiedy można zobaczyć z bliska te wszystkie detale, subtelne niczym koronka, posągi świętych, męczenników i fantastyczne w formie rzygacze. Dach składa się z ułożonych piętrowo tarasów, gdzie przy dobrej pogodzie krążą tłumy zachwyconych turystów. Nad prezbiterium znajduje się dodatkowa konstrukcja w kształcie misternej wieży, zwieńczona pozłacaną figurą Madonny. Mieszkańcy Mediolanu są z niej bardzo dumni i nadali jej pieszczotliwą nazwę „Madonnina”.



Z góry rozciąga się przepiękny widok na dachy miasta, Plac Duomo i pobliską Galerię Wiktora Emanuela. Podczas mojej pierwszej wizyty miałam to szczęście, że dzień był pogodny i mogłam podziwiać łańcuch ośnieżonych Alp na horyzoncie. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie ażurowe przypory, ciągnące się wzdłuż głównego korpusu Duomo, na wysokości pierwszego tarasu. Krążąc po dachu i podziwiając ogrom pracy architektów i rzeźbiarzy, nabrałam szacunku dla mieszkańców Mediolanu i ich determinacji w chęci uczynienia ze swojej katedry czegoś niepowtarzalnego, chociaż muszę przyznać, że osobiście nie do końca mi się ona podoba, ponieważ mojemu sercu bliższe są budowle w innym stylu. Po tej pierwszej przechadzce jeszcze kilkakrotnie byłam na dachu Duomo aby popatrzeć z góry na miasto i po raz kolejny szukać interesujących detali, które być może umknęły moim oczom. 



Dzięki temu mogłam zobaczyć go w delikatnym błękicie letniego dnia, wydobywającego naturalny, biało-różowy kolor marmuru, a później, podczas przepięknego, jesiennego popołudnia (było to niezapomniane przeżycie), gdy pomarańczowy blask zachodzącego słońca nasycał marmur barwą miodu, a niebu nadawał odcień ultramaryny. Jednak najbardziej fascynowało mnie to, że miałam wrażenie, iż architektura i zwiedzający stanowią w pewnym sensie odrębny świat, małą próbkę społeczności, zawieszoną w przestworzach. Podobnie jak na placu u stóp Katedry, również na dachu można zobaczyć zarówno zorganizowane wycieczki z przewodnikiem, zadumanych samotników, flirtujące pary, jak i wygłupiające się dzieci. Ludzie jedzą, opalają się i robią zdjęcia, a wszystko to dzieje się w milczącej asyście niezliczonych posągów i wszędobylskich gołębi...



Wszystkich czytelników zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć w albumie>


wtorek, 1 maja 2012

Lombardia. Mediolan — May Day!



Święto Pracy "alla italiana" po raz pierwszy zobaczyłam w mediolańskiej telewizji. Był to niezbyt długi reportaż, jednak zdołałam zauważyć, że jest to święto bardzo wesołe i kolorowe, zupełnie odmienne od nadętych pochodów, w jakich brałam udział jako nieletnie dziecię wraz z całą moją szkołą lub później, jako pracownica szpitala, kiedy to trzeba było nawet złożyć podpis na liście obecności. To, co zobaczyłam we włoskiej TV, przypominało raczej zielony karnawał albo radosny piknik w centrum miasta. W następnym roku tak się złożyło, że 1 maja nie miałam dyżuru, więc wybrałam się do Mediolanu, aby osobiście zobaczyć manifestację.

Atmosfera w mieście była świąteczna; na Piazza Castello porozstawiano przenośne stoiska z powiewającymi związkowymi i organizacyjnymi flagami, można też było zaopatrzyć się różnego rodzaju lewicową i lewacką literaturę oraz ulotki i plakaty. Na innych straganach wisiały kolorowe koszulki z propagandowymi hasłami; dominował kolor czerwony, a wśród wizerunków WIECZNIE ŻYWY "CHE" Guevara; nie zabrakło też Lenina oraz tradycyjnych symboli sierpa i młota. Podkład muzyczny stanowiły utwory zbuntowanego barda-poety Fabrizio de Andre, gdyż jego piękne, pełne poezji i ognia (choć czasem bardzo kąśliwe i ironiczne) utwory cieszą się wielką estymą w lewicujących kręgach. Po drodze spotykałam tłumy ludzi kolorowo ubranych, z chorągiewkami, kwiatami i balonikami. Mijałam grupy na rowerach ozdobionych pękami zielonych gałązek, zorganizowane, jadące czwórkami przez całą szerokość jezdni. Ulice obstawiali policjanci, a ruch samochodowy w centrum był kompletnie wstrzymany. Mimo to nie wiedziałam, na co się zanosi, dopóki nie doszłam do końca via Torino i nie zaczęłam się zbliżać do Corso di Porta Ticinese. Najpierw dobiegł mnie odgłos werbli, później zaczęłam odróżniać tony muzyki. Tłum gęstniał, a kiedy doszłam do Corso, zorientowałam się, że to tu właśnie zaczyna się pierwszomajowy pochód.

Nagle z tłumu wyskoczyła grupka zakapturzonej młodzieży z twarzami zasłoniętymi bandanami lub arafatkami; w lewej ręce szablon, w prawej puszka sprayu i w mgnieniu oka mury pokryły się napisami -MAY DAY!-MAY DAY!  Grupka ta zniknęła w piorunującym tempie, tak samo, jak się pojawiła. Gdyby nie napisy pozostawione na murach, trudno byłoby mi uwierzyć w to, co widziałam. Tymczasem pochód się uformował i rozpoczął swój przemarsz. Nie sposób opisać wszystkiego, co można zobaczyć z okazji pierwszomajowej manifestacji: frakcje, stowarzyszenia, grupy związkowe i etniczne, centra socjalne oraz licznych niezrzeszonych, którzy biorą udział pochodzie z własnej i nieprzymuszonej woli. W tym dniu zwykle odbywają się dwie manifestacje — jedna oficjalna — władze, przedstawiciele, etc. z programowymi przemówieniami działaczy związkowych i polityków. I druga, luzacka, choć też jak najbardziej legalna, którą ludzie organizują sami dla siebie, niczym wielką majówkę. Patronem tego drugiego pochodu jest San Precario (w tłumaczeniu na polski jego imię brzmiałoby "Święty Tymczasowy") jest to ironiczna gra słów, ponieważ to, co w Polsce nazywane jest "śmieciowymi umowami" czyli praca bez stałego etatu i zabezpieczenia socjalnego, we Włoszech jest określane mianem prekariatu.

Niestety, San Precario ma pod swoim wezwaniem coraz większe rzesze sfrustrowanych i niezadowolonych ludzi... W pochodzie, na masce samochodu, obwożona jest figura naturalnej wielkości przedstawiająca tego świętego w postaci osobnika, który na kolanach i ze złożonymi modlitewnie rękami prosi o pracę (ew. dziękuje uniżenie za to, że ją dostał). W przygotowaniach do pochodu bardzo aktywny udział biorą centra socjalne. Niektóre z nich są wprost znienawidzone przez prawicę i uważane za wylęgarnię anarchistów, lewaków oraz antyglobalistów, przeszkadzających we wprowadzaniu reform służących krajowi (czytaj: partii rządzącej). Centra i organizacje przygotowują swoją ciężarówkę lub mini busa, zdobiąc te pojazdy z wielką fantazją. Oprócz wrażenia estetycznego, dekoracje te najczęściej niosą również istotny przekaz ideologiczny. Na samochodzie jedzie zespół muzyczny albo pokaźna konsola z didżejem, beczki z piwem lub winem a za nim idą aktywiści i członkowie. Starsi i młodsi, parami i w pojedynkę, na rowerach i pieszo. Niektórzy z potomstwem za rękę albo na rękach, są też tacy, co taszczą swe maluchy w nosidle na plecach lub w wózku. Wraz z ludźmi idą liczne pieski małe i duże, a muzycy jadący na ciężarówkach grają co sił.




Część muzykujących zespołów bierze aktywny udział w manifestacji, idąc pieszo wraz z całym pochodem, co z pewnością nie jest łatwe, ponieważ ma on do przebycia bardzo długą trasę i trwa kilka godzin. Wiele osób przebiera się w karnawałowe stroje, zakłada maski lub fantazyjne kapelusze. Ludzie niosą transparenty, szturmówki oraz rozmaite hasła wypisane na kartonie przymocowanym do drążków. Swego czasu (bodajże w 2003 roku) ogromne wrażenie zrobiła na mnie grupa komunistów ze Sri Lanki. W tym wesołym tłumie wyróżniali się porządkiem w swoich szeregach i śmiertelną powagą na twarzach. Szli równymi, karnymi czwórkami a każdy z nich niósł czerwoną szturmówkę z wizerunkiem sierpa i młota oraz nazwą organizacji. Na ogół cudzoziemcy biorą liczny udział w tych manifestacjach, traktując je jako okazję do wyartykułowania własnych problemów i zaznaczenia swojej obecności we włoskim społeczeństwie. Jednak mimo tej zabawowej otoczki, nietrudno zauważyć co ludziom „leży na wątrobie”  wystarczy popatrzeć na hasła, pod którymi to wszystko się odbywa.

Najbardziej palące problemy to brak bezpieczeństwa socjalnego, zaniżone płace, narastające bezrobocie, zwłaszcza wśród ludzi w wieku przedemerytalnym, niedostateczna ilość ofert pracy dla absolwentów, praca na czarno i tzw. biała śmierć czyli śmiertelne wypadki przy pracy, jakie mają miejsce najczęściej z powodu naruszania przez pracodawców zasad BHP. Do tego należy także dodać brak akceptacji dla obecności włoskiego wojska w działaniach poza granicami kraju, co budzi spory społeczny sprzeciw. Jednak Włosi mają to do siebie, że potrafią pogodzić nawet najbardziej radykalną ideologię z zabawą, a tę świąteczną atmosferę podkręca się na wszelkie możliwe sposoby. Co jakiś czas wszyscy się zatrzymują, tańczą na ulicy, piją niskoprocentowe alkohole lub drinki sprzedawane z ciężarówek. Są też tacy, którzy sięgają po mocniejsze podniety — niejednokrotnie daje się wyczuć zapach marihuany, nierzadko też widać gołym okiem, że ktoś jest pod wpływem czegoś o wiele silniejszego niż skręt.

Pochód nie przemieszcza się prostą, najkrótszą drogą, jego trasa ma kształt zbliżony do rozciągniętej litery „S”. Kiedy manifestanci miną okolicę Dumo, cała ta ogromna grupa ludzi wykonuje następny zakręt, aby dojść do Piazza Castello, gdzie ulega rozwiązaniu. Jednak zabawa trwa dalej; na placu przed zamkiem Sforzów oraz w parku Sempione na jego tyłach, jeszcze długo w noc trwają koncerty, organizowane są konkursy i wiele innych atrakcji. Pochód pierwszomajowy w Mediolanie widziałam kilkakrotnie, jednak mam nieodparte wrażenie, że wraz z narastającym kryzysem zaczyna się on przeradzać z ludowego festynu w sposób na odreagowanie głębokiej, społecznej frustracji. Jest mniej wesoło, bardziej agresywnie, nie trzeba też długo szukać, aby zobaczyć kogoś (niestety, najczęściej bardzo młodego) kompletnie pijanego lub odurzonego narkotykami, zamroczonego, leżącego na ulicy. Wszystko to sprawia bardzo niemiłe wrażenie, iż to radosne święto zaczyna się dewaluować. Sądzę, że jest to jeszcze jeden przejaw nie tylko kryzysu ekonomicznego, ale przede wszystkim społecznego, który we Włoszech jest coraz bardziej widoczny. W tej sytuacji chyba nie bez powodu zawołaniem jest MAY DAY! co przecież oznacza nie tylko Majowy Dzień, lecz jest też powszechnie znane, jako wołanie o pomoc w obliczu śmiertelnego zagrożenia.




Centro Sociale, (Centrum Wspólnoty) – to miejsce, gdzie ludzie (najczęściej ze środowisk robotniczych, choć nie tylko) z danej dzielnicy, spotykają się czasem jedynie po to, aby wspólnie spędzić czas, lecz są też takie, które podejmują bardzo istotne działania w sferze kulturalnej i politycznej. Ich największy rozwój przypada na koniec lat sześćdziesiątych; jest to bardzo interesujący i ważny aspekt życia społecznego we Włoszech. Szczególną rolę odegrały tzw. Centri Sociali Autogestiti (Samodzielnie Zarządzane Centra Wspólnoty) związane z kontrkulturą młodzieżową, postrzegane jako anarchistyczne lub w najlepszym razie lewicowe. Ich historia jest odzwierciedleniem konfliktów społecznych, z jakimi boryka się włoskie społeczeństwo. W Mediolanie dużą rolę odegrało bardzo prężne Centrum "Leoncavallo". Ma ono niezwykle burzliwe dzieje, kilkakrotnie próbowano je zlikwidować a dwóch osiemnastoletnich członków centrum, Fausto i Iaio, poniosło śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach. Panuje opinia, że zabójcami byli członkowie prawicowej bojówki, lecz ich rodziny i przyjaciele uważają, iż brały w tym udział służby specjalne.


Pozostałe zdjęcia z pochodu 1- majowego są w albumie

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Ogród włoski.



Ogród włoski to skrzyżowanie uporządkowania z nieokiełznaną naturą. Nie jest tak rozległy i pełen nieoczekiwanych perspektyw jak park angielski, ale też nie tak uporządkowany jak oparty na symetrii i geometrycznych formach ogród francuski. W ogrodzie włoskim znajdziemy tarasy, rzeźby, fontanny, dyskretne altany oraz belwedery, skąd można podziwiać szczególnie piękne widoki. Nie brak w nim malowniczo zgrupowanych drzew i strzyżonych szpalerów na wzór francuski zaś murki i balustrady zdobią wielkie wazy pełne rosnących w nich kwiatów. Trawniki zdobią kolorowe rabaty i kwitnące krzewy a wśród tych ostatnich prym wiodą kamelie i azalie. Bardzo lubię ten rodzaj ogrodu, podobnie jak park angielski, natomiast ogród francuski, niezależnie od swojej urody męczy mnie szybko, więc dłuższy spacer po jego uporządkowanych alejkach jest dla mnie swego rodzaju pokutą. Zwiedzając zabytkowe wille miałam  okazję oglądać wspaniałe ogrody willi Carlotta, Melzi i Taranto, mające różny charakter i założenie. Pięknym przykładem typowego ogrodu włoskiego jest długi i wąski ogród willi Monastero w Varennie, leżący na wschodnim brzegu jeziora Como.


Jednak tym razem nie o takich ogrodach chcę napisać, lecz o moim własnym, choć wyimaginowanym ogrodzie, którego nie ma na żadnej mapie, gdyż istnieje on jedynie w mojej pamięci i wyobraźni...


Są tam te wszystkie rośliny, które mnie zachwyciły i na które co roku czekałam z utęsknieniem aby wreszcie zakwitły... Są w nim mimozy i magnolie, hortensje o ogromnych kwiatach, miniaturowe różyczki, wspaniale kwitnące kamelie i oleandry. Kiedy nadchodziła wiosna a w przydomowych ogródkach zaczynało się zielenić, zdarzało mi się nadłożyć drogi, żeby zobaczyć co nowego rozkwita za płotem sąsiada. Gdy zima miała się ku końcowi, niespodziewanie zakwitały oczary o niepozornych kwiatach wydających delikatny zapach i żółte mimozy. Pierwsze dni wiosny należały do magnolii, zaś po nich przychodził czas na fioletowe glicynie, pokrywające kaskadami delikatnych kwiatów pergole i murki. Z dnia na dzień na ulicach robiło się różowo od migdałowców i drzewek podobnych do naszych czereśni, pokrytych wielkimi kiściami białych i różowych kwiatów.


Kiedy zazieleniło się na dobre, zaczynały kwitnąć pnące jaśminy o orientalnym, oszałamiającym zapachu a przy płotach milin amerykański bujnie rozpościerał swe gałęzie ozdobione szkarłatnymi, trąbkowymi kwiatami, wyłaniającymi się z gęstwiny ciemnozielonych liści. Często zza wysokiego muru odgradzającego prywatną posesję docierał upajający, nieznany mi zapach niewidocznych roślin a balkony oraz ogródki na dachach i tarasach przypominały ogromne kosze pełne zieleni i kwiatów w pełnym rozkwicie. Nie sposób też zapomnieć o skromnych kwiatach lawendy, tej klasycznej, niebieskiej o drobnych kwiatkach i jej bardziej imponującej odmianie o ciemno fioletowych kłoskach. I tak przez całe lato, dzień za dniem i tydzień za tygodniem, trwała ta kwiatowa zmiana warty... Pamiętam też, jak po raz pierwszy zobaczyłam kwitnące drzewko laurowe. Nie spodziewałam się, że kwitnie tak ładnie i obficie, przywabiając pszczoły swoimi drobnymi, żółtymi kwiatkami. W moim wyimaginowanym ogrodzie nie może też zabraknąć okazałych platanów, sadzonych na poboczach ulic w karnych szeregach, wyglądających niczym żołnierze ubrani w mundury o ochronnych barwach. Ich srebrnoszara kora z delikatnym odcieniem zieleni zawsze budziła mój zachwyt. Są tam również inne drzewa, okrutnie okaleczone na przedwiośniu z poobcinanymi gałęziami, z których został zaledwie pień i parę grubych konarów.


Gdy je zobaczyłam po raz pierwszy wydawało mi się to straszliwym barbarzyństwem i byłam niezmiernie zdziwiona, widząc te same drzewa w środku lata z kopułą delikatnych gałązek i mnóstwem dorodnych liści. Zrozumiałam, że takie cięcie to konieczność, kiedy po pierwszej letniej burzy, połączonej z porywistym wiatrem i ulewą, ulice pokryły się połamanymi gałęziami z drzew, których na wiosnę nie poddano tym brutalnym zabiegom. No i wreszcie pinie, o ogromnych szyszkach i koronach w kształcie parasola, których charakterystyczny kształt jest tak jednoznacznie związany ze śródziemnomorskim pejzażem. W ogrodzie mojej pamięci rosną też ogromne araukarie, drzewa figowe z palczastymi liśćmi i drzewo, którego nazwy długo nie znałam a które wprawiło mnie w zachwyt kwiatami o upojnym zapachu, nieco podobnymi do kwiatów naszego kasztanowca, lecz dużo większymi i w delikatnym kolorze lila. Dopiero podczas wizyty w ogrodzie botanicznym willi Taranto, dowiedziałam się, że nosi ono nazwę paulownia... I wreszcie są też drzewa kasztanowe, pokrywające swą bujną zielenią stoki gór z jadalnymi owocami, niczym zielone jeże w kolczastych skorupkach. Kiedy opuszczałam Włochy na zawsze, zabrałam mój wyimaginowany ogród ze sobą; w mojej pamięci wciąż trwają jego wszystkie barwy i zapachy, śpiew kosów budzący mnie o poranku, to całe piękno, które przez długie lata cieszyło moje oczy i leczyło obolałą duszę...

Więcej zdjęć >

niedziela, 29 kwietnia 2012

Lombardia. Mój Mediolan.


Mediolan bardzo się różni od innych, włoskich miast, które poznałam w czasie mojej emigracji. 
Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że jego zasadnicza, centralna część, nadająca mu charakterystyczny, wielkomiejski styl, pochodzi z końca XIX i początku XX wieku (w większości włoskie miasta mają centra o wiele starsze, z odmienną architekturą i bardzo wąskimi ulicami). Jest to doprawdy imponująca zabudowa — są to ogromne kamienice i miejskie pałace ze wspaniałymi, wewnętrznymi dziedzińcami. Te dziedzińce częstokroć zdobią posągi, fontanny i mnóstwo pięknie utrzymanych roślin. Niezbyt często można je zobaczyć, ponieważ z reguły wejścia strzeże portier i potężna brama, która na ogół pozostaje zamknięta.

Posiadanie apartamentu w takim budynku to nie tylko prestiż, lecz również duży majątek. Inny interesujący mediolański akcent to przestronne, wielkomiejskie arterie, wybrukowane dużymi, kamiennymi płytami. Bardzo narzekają na nie kierowcy, a część mieszkańców wręcz nalega, aby pokryć je asfaltem. Jednak wiele osób uważa, że byłaby to niedopuszczalna ingerencja w bądź co bądź, historyczną tkankę miasta (nieskromnie dodam, że również jestem przeciwna temu pomysłowi). Inna rzecz, która wzbudziła moje ogromne zadziwienie, gdy przybyłam do Mediolanu, to ogromna ilość drutów, kabli i przewodów, tworząca ponad ulicami swego rodzaju pajęczynę, widok raczej niespotykany w Polsce. Ta cała plątanina to nie tylko trakcje tramwajowe, ale coś, czego przeznaczenia nawet nie próbowałam dociekać. Jest tu też ogromna ilość samochodów jadących, jak się da i parkujących, gdzie się da oraz tłumy ludzi. To wszystko daje miastu szczególny, choć nieco chorobliwy urok. Czasem sprawia ono wrażenie, że jest jakimś chaosem, wirem, który wciąga nas wbrew naszym zamiarom, innym razem wdaje się bezpiecznym schronieniem, ludzkim stadem, gdzie nawet idąc w pojedynkę, wciąż stanowimy cząstkę całości.

To chyba właśnie ta jego dwoistość sprawiła, że zawsze tak mnie fascynowało.


Niejednokrotnie przemierzałam je pełna energii i entuzjazmu, biegałam na wystawy i robiłam "rundy" po ulubionych sklepach. Wszystko mnie wtedy cieszyło: muzyka ulicznego grajka, uśmiech lub uprzejme słowo przypadkowej osoby. Innym razem czułam się niczym Jonasz w brzuchu wieloryba; ogromne, ciężkie budynki przytłaczały mnie swoim widokiem a rzesze ludzi przelewające się w pośpiechu po ulicach, pędziły nie wiadomo gdzie, niczym potępione dusze Dantego lub liście gnane wiatrem. To przygnębiające wrażenie dopadało mnie najczęściej, gdy zapadał jesienny zmierzch, kiedy zimno i wilgoć przenikały mnie do kości, a cuchnący smog zatykał płuca. W takich chwilach bardziej niż zwykle dokuczało mi poczucie samotności, ten zły nastrój pogłębiał widok walających się śmieci, żebrzących ludzi siedzących na ulicach i natrętne wielkomiejskie hałasy.  Wszystko to sprawiało, że na jakiś czas uciekałam z tego miasta potępieńców, jednak po pewnym czasie znów przychodził dzień, kiedy zaczynało mi brakować jego liliowej przedwieczornej poświaty i widoku pomnika Garibaldiego na via Dante z Castello Sforzesco w tle... 
   

Nieopodal była moja ulubiona księgarnia "Librerie Riunite" gdzie chętnie zaglądałam, bo za niewielkie pieniądze mogłam tam kupić świetne książki z końcówek wydań. Na wprost niej, po drugiej stronie ulicy, miałam drogerię "Lusch" cudnie pachnącą na całą okolicę, z kosmetykami i mydłami robionymi ręcznie. Idąc dalej, mijałam urocze bary i lodziarnie oraz sklepy z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Nie mogłam się oprzeć temu miastu! Początkowo spędzałam tam cały mój wolny czas, wciąż odkrywając nowe interesujące i malownicze zakątki. Przyciągały mnie przepiękne kościoły wypełnione skarbami sztuki, wąskie uliczki, barokowe kamienice ze ślicznymi balkonami z kutego żelaza, a także te nowoczesne z wiszącymi ogrodami na dachach i tarasach. Uzbrojona w nieodłączny przewodnik oraz mapę, godzinami chodziłam po mieście, znajdując moje ulubione miejsca, niczym znajomych, dla których zawsze ma się chwilę czasu. Pomału stworzyłam moją prywatną mapę takich miejsc. Jej centralnym punktem stał się kościół San Gottardo, znajdujący się w pobliżu Placu Duomo i stanowiący integralną część Palazzo Reale (w przeszłości pełnił on funkcję pałacowej kaplicy).

San Gottardo mieści się na tyłach Pałacu, lecz mimo to, jego wieża jest doskonale widoczna. Pamiętam, jak podczas pierwszej przechadzki po mieście stanęłam przed katedrą i po prawej stronie zobaczyłam tę śliczną, smukłą wieżę z czerwonej cegły, ozdobioną piętrowo ułożonymi, białymi kolumienkami. Jej piękno urzekło mnie jak kiedyś, wiele lat temu, urzekła wieża kościoła Macieja w Budapeszcie. Tamtą wieżę zobaczyłam w nocy, na tle szafirowo-czarnego nieba, jej podświetlony szczyt wyglądał niczym odwrócony kielich białej lilii zawieszony w przestrzeni. Stałam wtedy przed dworcem Keleti i patrzyłam zachwycona, nie mogąc oderwać oczu od tego widoku. Wieżę San Gottardo ujrzałam w dzień, jej czerwona sylwetka z koronką białych kolumienek i gzymsów wydawała się tak elegancka i skromna przy napuszonym, przeładowanym Duomo! Od tej pory stała się moim drogowskazem i punktem odniesienia. Podczas mych późniejszych wędrówek niejednokrotnie trafiałam w miejsca, gdzie nagle w perspektywie ulicy ukazywała mi się w całej swojej wspaniałości. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, nie znałam jeszcze miasta, więc trochę błądziłam, zanim trafiłam na właściwą uliczkę, która zaprowadziła mnie do kościoła. Tam właśnie znalazłam moje magiczne miejsce; nigdzie nie czułam takiego spokoju jak wtedy, gdy wchodziłam i siadałam w jego chłodnym, cienistym wnętrzu. Rzadko ktoś tam zaglądał, czasem spotykałam osobę zatopioną w modlitwie, czasem turystę albo studenta Akademii Brera szkicującego jakieś ciekawe detale.

Piękno tej świątyni zszarzało, pokryła je patyna wieków, a kurz przysypał subtelne marmurowe detale (całe Palazzo Reale jest w nie najlepszym stanie, prowadzone są tu prace restauracyjne, przewidziane na wiele lat). Nazwałam ten kościół „królową w łachmanach” i czasem wydawało mi się, że dzieje mu się straszna krzywda, a jego nadzwyczajne piękno powinno być wyeksponowane i zyskać należytą oprawę. Jednak po chwili przychodziła mi do głowy refleksja, że być może, właśnie ta patyna i pozorne opuszczenie daje mu największy walor. Patyna jest świadectwem czasu, który przeminął, a kurz przynieśli tu ludzie, których nie ma od stuleci. 
Kto wie, czy wymyty i odświeżony, kościół nie stanie się jedynie piękną dekoracją, odzyska dawny blask, lecz straci swą duszę?*



Od czasu kiedy powstał ten post, minęło sporo lat, w tym czasie kościół pomyślnie przeszedł renowację i z pewnością nie jest już królową w łachmanach.  Co prawda nie miałam okazji oglądać jej skutków osobiście, a jedynie na zdjęciach koleżanki, która opowiedziała mi również o swoich wrażeniach. Wydaje mi się, że jest tak, jak pisałam powyżej, wyświeżony kościół, pomalowany na pastelowe kolory, nie sprawia już wrażenia odwiecznej świątyni, do której można było wejść wprost z ulicy. Teraz jest eleganckim zabytkiem, gdzie wchodzi się przez Palazzo Reale po uprzednim nabyciu biletu wstępu...

czwartek, 26 kwietnia 2012

Lombardia. Mediolan niezbyt turystyczny.



W centrum Mediolanu praktycznie non stop trwa swego rodzaju show... Na każdym kroku można tu zobaczyć artystów i amatorów, którzy wszelkimi sposobami starają się zainteresować przechodniów, przykuć, choć na chwilę ich uwagę, a przy okazji zarobić parę groszy. Najczęściej są to znane również z naszych ulic "żywe posągi" stojące godzinami niemal nieruchomo, choć zdarza się, że taki posąg nieoczekiwanie porusza się, kiedy ktoś podchodzi bliżej. Wykorzystując element zaskoczenia, wprawia swą ofiarę w osłupienie, co zwykle kończy się wybuchem śmiechu, i wrzuceniem kilku monet do plastikowego kubka.


Niektóre postacie noszą pięknie wypracowane, teatralne kostiumy, innym, których nie stać na kostium, musi wystarczyć choćby własna goła skóra, pomalowana na złoty kolor. Niejednokrotnie zdarza się też, że pod grubym makijażem można dostrzec rysy twarzy, świadczące o cudzoziemskim pochodzeniu.


Najczęściej tego zajęcia podejmują się mężczyźni — chyba ze względu na trud związany z kilkugodzinnym staniem w nie zawsze wygodnej pozie, na mrozie lub w pełnym słońcu, kiedy żar leje się z nieba. Podczas moich mediolańskich wycieczek, zawsze miałam w kieszeni monety przygotowane na datki dla ulicznych artystów, gdyż osobiście nie uważam tego zajęcia za banalną żebraninę, lecz ciężką i wyczerpującą pracę. Niestety, to bogate i piękne miasto nie dla wszystkich jest oazą szczęśliwości...


Ludzie chwytają się rozmaitych zajęć, czasami po prostu z desperacji, choć oczywiście są również tacy, dla których jest to pomysł na doraźny albo wakacyjny zarobek bez wiązania się etatem. Oprócz żywych posągów na ruchliwych ulicach w okolicy Duomo można spotkać wielu handlarzy, oferujących przeróżne mechaniczne zabawki — miauczące kotki, szczekające pieski, gumowe pająki czy ośmiornice. Handel zabawkami zdominowali Azjaci, niestety najczęściej nie mają one koniecznych atestów, i mogą być szkodliwe dla zdrowia, a cały proceder niejednokrotnie odbywa się bez koniecznego zezwolenia.


Mimo to handel kwitnie — czasami wprost trudno przejść ulicą pomiędzy osobami prezentującymi swoje towary i ich potencjalnymi klientami. Jest to zarazem nieustający, amatorski teatr uliczny, cos w rodzaju niezamierzonego happeningu, gdzie każdy może przejąć rolę protagonisty.


W centrum miasta zawsze jest też kilku artystów, którzy od ręki, podczas krótkiego posiedzenia za pomocą ołówka lub węgla mogą nam wykonać portret o znacznym stopniu podobieństwa. Te seanse zwykle przyciągają kilku gapiów, obserwujących i komentujących, zwłaszcza gdy modelką jest młoda i ładna dziewczyna. Nie brakuje też Chińczyków, którzy za drobną opłatą na paskach kartonu napiszą ideogramami nasze imię lub mądrą sentencję, mogącą służyć za drogowskaz na drodze życia.


Pewnego lata, w Mediolanie zapanowała moda na robienie baniek mydlanych. W pasażu za katedrą często można było spotkać kilku Filipińczyków, prezentujących w celach reklamowych sztukę robienia owych baniek za pomocą małego urządzenia. Był to doprawdy bajeczny widok, kiedy na kilkudziesięciu metrach deptaka zaczynały fruwać setki opalizujących, tęczowych kul.



Znaczną grupę wśród ulicznych handlarzy stanowią przybysze z Afryki, którzy wyspecjalizowali się w sprzedaży książek i plecionych bransoletek wykonanych z kolorowych nitek. Ci ostatni z reguły biorą naiwnych pod włos i przez zaskoczenie wiążą upatrzonej osobie taką plecionkę na nadgarstku. Zwykle dają do zrozumienia, że jest to podarunek, a następnie dopominają się o pieniądze. Ofiara, żeby nie wyjść na skąpca i gbura, płaci, choć są też tacy, którzy nie dają się podejść i "prezent" zwracają.


Jest tu także znaczna grupa emigrantów wyspecjalizowanych w handlu podrabianymi torbami znanych włoskich firm. Za sklepową ladę służy im prześcieradło rozłożone na chodniku, a na nim kuszą torebki z logo Prady lub Trussardi. Są to tanie imitacje za 20-30 euro, czyli zaledwie ułamek ceny, jaką trzeba zapłacić za oryginał — niestety, jakość produktu jest adekwatna do wartości....


Handlarzy prześladują stróże prawa i w związku z tym, trwa swego rodzaju zabawa w policjantów i złodziei. Policja próbuje zlikwidować ten niezgodny z prawem proceder, lecz handlujący w porę ostrzegani przez wspólników stojących na straży, w piorunującym tempie chwytają cztery rogi prześcieradła, robią z niego zgrabny tobołek i odchodzą swobodnym krokiem, udając, że nie mają nic wspólnego z czymś tak obrzydliwym, jak nielegalny handel. Oczywiście, po przejściu policji wszystko wraca do normy, jednak pewnego razu, zdarzyło mi się widzieć policjantów, którzy niespodziewanie cofnęli się, łapiąc delikwentów na gorącym uczynku.


Kilka lat temu wszystkie dzienniki mówiły o spektakularnym ukaraniu amerykańskiej turystki bardzo wysokim mandatem (o ile dobrze pamiętam, było to dwadzieścia tysięcy euro), za kupno takiej torebki. Miałam wrażenie, że był to jedynie tzw. fakt medialny, rozdmuchany dla odstraszenia innych, potencjalnych nabywców. 

Tak czy inaczej, handel uliczny choć nielegalny, kwitnie nadal. Zdawać by się mogło, że w rzeczywistości nikomu nie zależy na jego faktycznej likwidacji, więc robi się pewne posunięcia, by zachować pozory praworządności. W powszechnym odczuciu Włochy absolutnie nie radzą sobie z problemem emigracji i można by długo dyskutować na temat przyczyn tego stanu rzeczy. Z całą pewnością, po latach boomu ekonomicznego nadeszły lata chude, i kryzys daje się odczuć na każdym kroku. Państwo ma wiele problemów z zapewnieniem należytego poziomu życia swoim obywatelom, a ogromna fala emigrantów bardzo obciąża niedopinający się budżet. 

Po wojnie i upadku ustroju faszystowskiego pozostał tu paniczny lęk przed posądzeniem o rasizm i naruszanie praw człowieka, więc kraj jest przepełniony cudzoziemcami szukającymi lepszego bytu. Obywatele Europy zwykle przyjeżdżają z niezbędnymi dokumentami, natomiast Azjaci i Afrykanie to najczęściej uchodźcy, przybywający nielegalnie drogą morską. Niejednokrotnie zdarza się, że te próby kończą się tragicznie i dochodzi do zatonięcia łodzi wraz z pasażerami. 

Ci, których podróż przebiegnie szczęśliwie, są umieszczani w obozie przejściowym na wyspie Lampedusa, a po pewnym czasie mogą się przenieść w głąb kraju, więc jest tu naprawdę ogromna rzesza Afrykanów, Arabów i Azjatów, nie licząc osób z uboższych krajów Europy. Bella Italia nie jest w stanie zapewnić im wszystkim godnego bytu i uczciwej pracy, więc zdesperowani ludzie, z konieczności imają się niezbyt legalnych zajęć różnego rodzaju. Niestety, część z nich wchodzi w konflikt z prawem – mnożą się napady i rozboje, kwitnie sutenerstwo i handel narkotykami.


Narkomania nie od dziś jest prawdziwą plagą społeczną Włoch. Media dostarczają danych statystycznych na temat jej rozmiarów, które brzmią wprost nieprawdopodobnie, jednak są oparte na ciągłym monitoringu stężenia metabolitów narkotyków w ściekach komunalnych. Jak każde duże miasto, również Mediolan ma swoją ciemną stronę. Są tu miejsca, gdzie lepiej się nie pokazywać, a jeśli już, to należy przyspieszać ruchy dobrze trzymać torebkę czy teczkę i często oglądać się za siebie.


Ta brzydka twarz Mediolanu to bezdomność, gwałty, żebranina oraz kradzieże w biały dzień, w centrum miasta. Częstokroć autorami tych kradzieży są dzieci, bezdomne, kupowane lub porywane przez gangi, i zmuszane do przestępstw albo prostytucji. Są to niewyobrażalne tragedie — chociaż jest wiele instytucji i organizacji, które robią, co mogą, aby pomóc tym nieszczęśnikom, to straszne, drugie życie rozrasta się niczym nowotwór, niewidoczny na pierwszy rzut oka.


W czasie moich wędrówek często mijałam żebrzących ludzi: Cyganki z niemowlętami przy piersi, młodych włóczęgów z psami, kaleki... Niejednokrotnie zastanawiałam się, ile w takim życiu jest własnego wyboru, a ile bezradności i rozpaczy? Gdzie jest ta cienka granica, która oddziela nadzieję od upadku? Tak łatwo jest zasnąć na ławce w parku, kiedy nie ma się domu, do którego można wrócić, tak łatwo przestać się myć, bo po kilku dniach człowiek się przyzwyczaja... Łatwo jest usiąść na ulicy z kubkiem po Coca-Coli, w mieście, gdzie nikt nas nie zna, nikogo nie obchodzimy, i nawet ten, kto wrzuci nam monetę, nie patrzy nam w oczy, a za chwilę o nas zapomni...


Pewnego lata, będąc w Como, tuż koło baru McDonald's zobaczyłam przystojną Rosjankę, siedzącą na walizkach. Wyglądała jak przeciętna turystka, więc pomyślałam, że czeka na autobus lub taksówkę. Z ogromnym zaskoczeniem zauważyłam stojący przed nią plastikowy kubek, a w nim drobne monety. Nie musiałam nawet uruchamiać wyobraźni, gdyż dobrze znałam taki scenariusz, kiedy ludzie przyjeżdżali do pracy, której nie było, i zostawali na ulicy, najczęściej bez pieniędzy i żadnego punktu zaczepienia. Następnego lata Rosjanka też tam była ze swoim kubkiem, poznałam ją bez trudu, choć tym razem nie miała ze sobą walizek, i w brzydkiej, znoszonej odzieży nie wyglądała już niczym turystka, która przysiadła na chwilę. Po pewnym czasie przestałam ją widywać i niejednokrotnie myślałam o tym, gdzie jest i co się z nią stało? Czy znalazła pracę, czy też uzbierała dość pieniędzy, żeby wrócić do domu?  A może jej życie weszło w ostatni, ostry zakręt, z którego już nie ma wyjścia? 

We włoskiej telewizji wielokrotnie widziałam programy, w których poruszano te trudne tematy. Mówiono w nich o ludziach wykolejonych, bezdomnych, bez nadziei na lepsze jutro. Grupa młodych zaangażowanych dziennikarzy lokalnych mediów tropiła różne zbrodnicze afery związane z handlem żywym towarem i zniewoleniem ludzi do żebraniny. Mówiono wręcz o procederze kupna na terenie Rumunii kalekich osób, a nawet o ich celowym okaleczaniu!  Podobno za tym wszystkim stoi potężna organizacja o charakterze mafijnym, więc wiele instytucji, a także niektórzy księża ostrzegają, żeby żebrzącym nie dawać pieniędzy, bo są one natychmiast zabierane, a "pracodawcy" tych nieszczęśników traktują ich gorzej niż zwierzęta.


W związku z tym wiele osób poszło po rozum do głowy i w takich przypadkach zamiast pieniędzy ofiarowuje coś do zjedzenia, próbując w ten sposób pogodzić ludzkie odruchy z rozsądkiem. Na ulicach widać też wielu bezdomnych, śpiących nawet w dzień wprost na ulicy, całkowicie obojętnych na resztę świata.

Kiedyś, pod koniec lata, tuż obok Dworca Centralnego, zauważyłam młodą, czarnoskórą kobietę. Siedziała zawsze w tej samej pozycji, niczym pogrążona we śnie, wtulona w kąt na ławce pod wiatą, gdzie kiedyś był przystanek autobusowy. W zimowej czapce otulona płaszczem obstawiona jakimiś reklamówkami i workami, tkwiła tam z zamkniętymi oczami, i rękami schowanymi w rękawach. Przechodziłam tamtędy codziennie — zawsze widziałam ją nieruchomą niczym posąg wykuty z kamienia.

W innym kącie dworca, pod arkadami, gdzie zatrzymują się taksówki, mieszkali dwaj mężczyźni, którzy najczęściej przez całe dnie spali w swoich śpiworach. Jeden z nich, ciemnoskóry, wyróżniał się długimi dredami okrytymi wielkim beretem w kolorach rasta, a drugi, w nieodłącznej wojskowej kurtce, przyciągał wzrok bujną ciemną brodą. Obok ich posłań zauważyłam mały, afrykański bębenek. Nigdy nie słyszałam, żeby któryś z nich na nim grał, instrument zwykle leżał obok, bezużyteczny. Pewnego dnia zupełnie przypadkowo zobaczyłam, jak brodacz zakończył swą ziemską wędrówkę. Karabinierzy wezwali pogotowie, zatrzymało się kilka przypadkowych osób, po chwili nadjechał ambulans, a jego obsługa szybko włożyła zwłoki do plastikowego worka. Kompan zmarłego przełożył bębenek w inne miejsce, po czym na powrót zwinął się w kłębek na swoim barłogu, jakby się nic nie stało...


W Mediolanie jest spora grupa niezwykle ofiarnych wolontariuszy zwanych "City Angels", którzy patrolują dworce i inne newralgiczne punkty miasta, starając się pomagać ludziom stojącym na krawędzi, organizują im noclegi i posiłki. Nie wszyscy bezdomni są skłonni do podporządkowania się regułom panującym w schroniskach, poza tym są one przeludnione, więc trudno znaleźć tam nocleg, zwłaszcza w okresie zimy. 

Pomocy, potrzebującym udziela także "Caritas" oraz wiele innych organizacji i stowarzyszeń, w tym bracia kamilianie. Pewnego razu, widziałam jednego z nich na ulicy przed kościołem, rozmawiającego z grupą bezdomnych emigrantek. Przyzwyczajona do widoku zadbanych duchownych, zdziwiłam się na widok jego znoszonego, poplamionego habitu z czerwonym krzyżem na piersi, i zniszczonych rąk z połamanymi paznokciami. Nie wiedziałam wtedy, że przez chwilę stałam obok człowieka, który poświęcił swoje życie nieustannej, ciężkiej pracy na rzecz bezdomnych i prostytutek, a dziełem jego życia były liczne schroniska dla bezdomnych. 

Nieco później zobaczyłam go w lokalnej telewizji, było to pośmiertne wspomnienie o nim, gdyż zmarł niedługo po naszym przypadkowym, przelotnym spotkaniu. Ludzie, którzy go dobrze znali i wiedzieli, jak wiele zrobił dla innych, mówią, że otaczała go aura świętości. Za życia nazywał się Ettore Boschini.


Więcej zdjęć mediolańskiego show off można zobaczyć w albumie