niedziela, 24 listopada 2024

Zimowe szlaki Szwecji, czyli polskie morsy w Blekinge.

  


Postanowiłam, że po krótkim przerywniku kiedy pisałam posty o Ostródzie, niebawem znów powrócę do włoskich tematów, jednak zanim to się stanie, chcę się podzielić wspomnieniami z krótkiej wycieczki do Szwecji. Osoby które częściej do mnie zaglądają, zapewne wiedzą o tym, że moja córka Marta jest morsem i od lat praktykuje zimowe kąpiele. Morsów w całym  naszym kraju jest dość sporo a oprócz pojedynczych "wolnych elektronów" ich duża część jest zrzeszona w lokalnych klubach i kąpie się w grupie. Bardzo aktywne jest Stowarzyszenie Morsów Gdyńskich, które co roku dla wszystkich chętnych z całej Polski organizuje zbiorowy wyjazd do Szwecji. Te wycieczki odbywają się na pokładzie promu Stena Line kursującego pomiędzy Gdynią i Karlskroną, choć czasem wyborem są nieco bardziej odległe, skandynawskie porty. Jest to cykliczna impreza pod nazwą jakiej użyłam w tytule posta czyli "Zimowe szlaki Szwecji". Stena Line w swojej ofercie ma różne propozycje wycieczek lecz dla morsów jest przeznaczony ten specjalny projekt, bo oprócz zwiedzania przewiduje gwóźdź programu czyli kąpiel w lodowatych wodach Bałtyku. Ponieważ jest wiele osób, które co roku biorą udział w tej imprezie, plan zwiedzania za każdym razem jest inny. Swego czasu Marta była na takim wyjeździe i wróciła bardzo zadowolona, nie tylko dlatego, że pływała wśród kawałków lodowej kry, gdyż zima w Szwecji owego roku była bardzo śnieżna i mroźna. Równie atrakcyjnie przedstawiała się propozycja zobaczenia ślicznego, pełnego zabytków miasteczka Kalmar i przejazdu na wyspę Olandię, po sześciokilometrowym moście łączącym ją ze stałym lądem. W następnym roku oprócz rejsu do Karlskrony i kąpieli w wodach Bałtyku, program przewidywał zwiedzanie kilku ciekawych zabytków w nadmorskim regionie Blekinge.







Ponieważ morsy mają możliwość zabrania ze sobą osoby towarzyszącej, skorzystałam z zaproszenia córki i postanowiłam zobaczyć kawałek Skandynawii, bo chociaż oprócz Estonii byłam we wszystkich krajach na południowym brzegu naszego morza, to brzeg północny był mi zupełnie nieznany. Z Gdyni do Karlskrony wypłynęliśmy wieczorem, cały rejs trwał dwanaście godzin, więc noc minęła nam w kajucie na promie. Po zaokrętowaniu pilotka opiekująca się naszą grupą przedstawiła nam wszystkie szczegóły wycieczki; przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że o świcie, mniej więcej dwie godziny przed przebyciem do portu, będziemy mijać archipelag wysp i wysepek szkierowych, jakimi jest usiane całe wybrzeże Szwecji. Dodam tu jeszcze pewną ciekawostkę, otóż te przybrzeżne wyspy są tak liczne, że stanowią największy archipelag na świecie. Oczywiście była to ogromnie fascynująca perspektywa, mimo że prom do Karlskrony na swej trasie mija jedynie jego niewielki wycinek. Ponieważ obudziłyśmy się wystarczająco wcześnie, miałyśmy okazję obejrzeć ten przepiękny i jedyny w swoim rodzaju widok. Chociaż słońce jeszcze nie wzeszło, na tle stalowo szarego lustra wody z półmroku kolejno wyłaniały się wyspy różnej wielkości. Niektóre z nich były dość  okazałe a pośród porastających je drzew migotały światełka osad i wiosek a innym razem był to niewielki skrawek lądu z czarną ścianą lasu i pojedynczym domkiem o jednym oświetlonym okienku. Ten nostalgiczny widok mimo woli kazał myśleć o tym, że być może w tym momencie ktoś wygląda przez to okno i patrzy na nasz przepływający prom, pijąc pierwszą poranną kawę...Widziałyśmy maleńkie wysepki, gdzie stał pojedynczy, najwyraźniej opuszczony budynek zajmujący niemal całą powierzchnię lub idąca w ruinę dawna stawa w kształcie wiatraka. Inne były zaledwie skałą wyrastającą pośród fal albo dużą trawiastą kępą, gdzie umieszczono ostrzegawczą sygnaturę. Oczywiście przedświt nie był odpowiednią porą dnia do amatorskiego fotografowania, więc ten urzekający widok został jedynie w naszej pamięci.











Po przybyciu do Karlskrony (okazało się, że jest nas całkiem sporo, bo zajęliśmy aż pięć autokarów) całą wycieczkę podzielono na mniejsze grupy, przy czym każda miała oddzielnego przewodnika - pilota mówiącego po polsku i po szwedzku. Autokarami pojechaliśmy drogą przecinającą prowincję Blekinge w kierunku miejscowości Karlshamn, leżącej u nasady półwyspu Stärnö. Półwysep jest popularnym miejscem wypoczynku o czym świadczył widok obszernej mariny z wieloma stanowiskami dla jachtów i żaglówek. O tej porze roku świeciła ona pustkami a jednostki zbyt duże by na zimę transportować je w głąb lądu, stały pod plandekami na placu nieopodal nabrzeża. Część półwyspu wraz z leżącą nieopodal szkierową wysepką Boön tworzy rezerwat przyrody, który można zwiedzać dzięki wytyczonym szlakom. Na wyspę będącą pierwszym etapem naszego zwiedzania przeszliśmy na piechotę po długiej grobli, stanowiącej łącznik ze stałym lądem. Rezerwat prezentuje typowy przykład krajobrazu polodowcowego, jaki można zobaczyć u wybrzeży Skandynawii. Mogliśmy tam oglądać zarówno ogromne połacie płaskich skał obmywanych przez morskie fale, które tworzą rdzeń wyspy jak i mnóstwo głazów porozrzucanych na jej powierzchni, przywleczonych tu przez wędrujący lodowiec. Wysepkę porasta dość uboga roślinność, drzewostan to przede wszystkim smukłe, delikatne brzozy i okazałe sosny o fantazyjnie poskręcanych gałęziach. W tej scenerii bardzo malowniczo wyglądało dolne piętro roślinności; pośród szarych i różowawych granitowych głazów zalegających na brzegu, uwagę zwracały łachy brązowego morszczynu wyrzucone przez zimowe sztormy. W szczelinach skał rosły kępy wysokiej, szorstkiej trawy o tej porze roku obumarłej i zrudziałej, lecz jak widać nieźle sobie radzącej z obecnością słonej, morskiej wody. Natomiast wnętrze wysepki uderzało zielonym kolorem poszycia, tu królowały śliczne  karłowate paprocie o wzniesionych listkach, szare i srebrne porosty oraz grube poduchy mchu w szmaragdowym kolorze. Ponieważ był koniec lutego, wyglądało to dość smętnie, tym bardziej, że niebo było zachmurzone, nigdzie nie było ani grama śniegu a pogoda przypominała polski listopad. Mimo wszystko ten pejzaż miał sporo uroku ze swoimi stonowanym kolorami i szarosrebrną taflą spokojnego morza, jednak przyznam, że jadąc w lutym do Szwecji liczyłam na prawdziwie zimowe widoki. Niewielka wyspa Boön ( jej obwód wynosi 3 km ) jest nie tylko rezerwatem przyrody, lecz również świadectwem militarnej historii Szwecji, gdyż najdziemy tu pozostałości linii obronnej w postaci bunkrów z ubiegłego stulecia a także resztki cmentarza wojennego używanego od XVII do XIX wieku, gdzie grzebano żołnierzy, którzy zginęli podczas walk w obronie wybrzeża. 











Obeszliśmy całą wyspę dookoła, po czym wróciliśmy do autokaru a ten zawiózł nas na rozległą trawiastą plażę, gdzie miała odbyć się kąpiel morsów. Organizatorzy wycieczki zadbali o wszystko, był namiot z logo armatora, gdzie z termosów serwowano kawę i herbatę a przede wszystkim trzech ratowników, dwóch w kajakach i trzeci ubrany w wodoodporny kombinezon, gdyż podczas trwania kąpieli pilnował bezpieczeństwa morsów brodząc w wodzie. Tego dnia temperatura powietrza wynosiła 5,7 stopnia Celsjusza natomiast wody 5,8 stopnia. Wszystkie morsy po rozgrzewce rzuciły się w niemal granatowe fale, by brodzić i pływać, jedni wytrzymywali w wodzie krócej inni dłużej, jednak mimo przejmującego zimna obyło się bez żadnych incydentów. Po upływie wyznaczonego czasu ratownik gwizdkiem obwieścił koniec kąpieli, więc nawet tak wytrwałe jednostki jak Marta i jej podobni ( ostatnie zdjęcie poniżej ) musiały wyjść na brzeg. W ten sposób dokonał się najważniejszy punkt programu a kiedy wszyscy na powrót ubrali się i pokrzepili gorącymi napojami wsiedliśmy do autokarów by wyruszyć na dalsze zwiedzanie. Nasza przewodniczka, młoda, bardzo sympatyczna dziewczyna, opowiadała nam różne ciekawostki, miedzy innymi dowiedzieliśmy się dlaczego szwedzkie domy od kilku stuleci są malowane na czerwono. Jest to tradycja sięgająca XVI wieku, kiedy skandynawscy rybacy z braku farby nasączali zewnętrzne drewniane ściany domów mazidłem z tłuszczu i krwi wielorybów. W późniejszych wiekach do użycia weszła farba na bazie oleju z dodatkiem pyłu pozyskanego podczas obróbki miedzi, co jak się okazało jest świetnym środkiem konserwującym. Ponieważ w miejscowości Falun mieściła się duża kopalnia tego kruszcu, przyjęło się, że ten rodzaj czerwieni jest nazywany czerwienią faluńską. Podobno obecnie dom pomalowany w ten sposób jest oznaką prestiżu, gdyż cena tej farby nie należy do najniższych, lecz bardzo ważną rolę odgrywa też poszanowanie dla lokalnej tradycji. Choć kolor czerwony jest bardzo charakterystyczny dla tego regionu Europy, to można spotkać domki pomalowane również na inne pastelowe barwy, pomarańczowo - żółtą, białą, błękitną, czy seledynową. Dawniej miały one konkretne znaczenie i tak czerwone domostwa należały do biednych, ciężko pracujących rybaków używających do malowania naturalnych surowców, żółte zamieszkiwali rzemieślnicy i burżuazja a białe szlachta i ludzie bardzo zasobni, gdyż w owych czasach biała farba była najdroższa.








Następnym etapem naszego zwiedzania był cmentarz wikingów, jaki znajduje się nieopodal miejscowości Hjortsberga. Po przyjeździe na miejsce wysiedliśmy nieopodal małego, białego kościoła z trzynastego wieku a następnie przeszliśmy w stronę drewnianej dzwonnicy, stojącej u wejścia na starożytny cmentarz Było to niezwykłe doznanie, bo znaleźliśmy się w miejscu pochówków z których najbliższe naszym czasom pochodzą z pierwszego tysiąclecia naszej ery. Forma tego cmentarzyska  była także zaskakująca, gdyż nie były to kurhany w kształcie kopca, czy pojedyncze groby oznaczone kamieniem, lecz dość duże obszary w kształcie przypominającym obrys pokładu statku, ograniczone sporymi głazami. Cmentarz leży na niewielkim pagórku porośniętym trawą i wrzosem a na jego obrzeżach rosną okazałe drzewa. Całe to miejsce miało w sobie jakąś niezwykłą magię, jego położenie, porastająca je roślinność i głazy leżące od wieków, wszystko to sprawiało, że czuło się tam powiew czegoś niezwykłego. Trudno było nie myśleć o tym, że na tej dość ograniczonej przestrzeni spoczęły całe pokolenia mieszkańców pradawnych osad, borykających się tu  się z trudami życia, by koniec spocząć w ziemi, po której stąpaliśmy.  Jest to jedna z największych zachowanych nekropolii tego rodzaju i choć na pierwszy rzut oka wygląda dość niepozornie, na jej terenie archeolodzy odkryli około 350 obiektów różnego typu, będących pozostałościami dawnych kultur. Najstarsze z nich pochodzą z epoki brązu, jest też 110 grobów z epoki wczesnego żelaza, szacowanych na ok. 3000 lat i  19 pochówków Wikingów z pierwszego tysiąclecia naszej ery. Mogiły w kształcie łodzi to wikińskie mogiły zbiorowe, gdzie spoczęli prości ludzie, którzy nie wsławili się niczym szczególnym w przeciwieństwie do zasłużonych  wojowników i władców. Ci drudzy byli chowani z większą pompą w  grobach indywidualnych, po śmierci ich ciała  składano w łodziach wraz z wieloma przedmiotami osobistymi, ofiarami ze zwierząt a czasem również z osobą towarzyszącą. Mogła nią być małżonka albo nałożnica, wierny sługa, czy niewolnik, którzy oddali swe życie by towarzyszyć zmarłemu, czasem z własnej woli a czasem pod przymusem. Łódź ze zmarłym przysypywano warstwą ziemi, lecz ponieważ nie było w zwyczaju tworzenie nad nim wysokich kurhanów jak to robili Scytowie z biegiem czasu taki grób ulegał znacznej redukcji a następnie znikał całkowicie. Ten obyczaj sprawił, że z powodu braku widomych śladów niemal wszystkie odkrycia indywidualnych pochówków dokonały się przez czysty przypadek, najczęściej podczas wykonywania prac ziemnych. 









Po wysłuchaniu historii cmentarzyska udaliśmy się do niedalekiego lasu, by obejrzeć kamień runiczny zwany Björketorps stenen stojący w towarzystwie dwóch niewiele mniejszych menhirów. Wszystkie trzy pokrywa ciemny mech i srebrzyste porosty, jednak na największym z nich, mającym ponad cztery metry wysokości, można dostrzec na wpół zatarte symbole i inskrypcje zapisane pismem runicznym. Choć znane jest znaczenie run a nawet można je odczytać, mówi się, że w przypadku tego napisu lepiej tego nie robić. Podobno archaiczne słownictwo sprawia, że trudno dziś odgadnąć prawdziwe znaczenie tej inskrypcji i równie dobrze może to być błogosławieństwo jak i zaklęcie przyciągające nieszczęście. Nie jest też jasne w jakim celu umieszczono te kamienie, najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że było to miejsce, gdzie Wikingowie odprawiali swe obrzędy religijne. 

Ostatnim punktem naszej wycieczki było zwiedzanie Ronneby. Dziś jest to niewielka miejscowość, gdzie mieszka ok 13 tys. mieszkańców, lecz kiedyś była głównym miastem Blekinge, dopóki nie straciło ono palmy pierwszeństwa na rzecz portowej Karlskrony.  Ronneby miało burzliwą przeszłość, początkowo należało do królestwa Danii, wtedy też pd koniec XIV wieku otrzymało prawa miejskie. W 1564 roku  w czasie wojny siedmioletniej zostało zdobyte przez Szwedów, mówi się też, że zwycięzcy zamordowali wtedy większość mieszkańców a ocaleli jedynie ci, którzy zamknęli się w kościele,  gdyż najeźdźcy nie byli w stanie sforsować jego masywnych drzwi. Kościół Świętego Krzyża to bardzo ważny zabytek, wzniesiony w XII wieku i przebudowany w XV stuleciu, swą okazałą bryłą góruje nad miastem. To właśnie w jego murach schronili się nieliczni mieszkańcy, którym udało się ocaleć z masakry a na dębowych drzwiach kościoła nadal można oglądać ślady szwedzkich toporów. Ronneby rozkwitło w XIX wieku w tym czasie powstało tam kilka zakładów przemysłowych, odkryto również lecznicze źródła, dzięki czemu obok starszej części miasta wyrosła nowa część o charakterze uzdrowiskowym.






 
Obecnie większość zakładów przemysłowych nie istnieje, między innymi zamknięto  wytwórnię naczyń emaliowanych,  które przez wiele lat cieszyły się wielką popularnością na rynku szwedzkim a także miały uznaną markę jako produkt eksportowy. Obecnie budynki fabryczne czekają na zagospodarowanie a w dawnych budynkach biurowych i magazynowych mieści się centrum kulturalne. Natomiast część uzdrowiskowa miasta nadal działa bardzo prężnie a ponieważ otacza ją piękny rozległy park, Ronneby często jest nazywane miastem ogrodem. Nie mieliśmy okazji tego zobaczyć ponieważ zbliżał się wieczór, więc nie był to dobry moment, bo jak by nie było park w lutym po zmierzchu nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Czas wolny w miasteczku poświęciłyśmy na obejrzenie najstarszej jego części, gdzie przy stromych, brukowanych uliczkach wznoszą się malownicze, kolorowe domki. Tu mogłyśmy zobaczyć z bliska jak Szwedzi podchodzą do problemu swojej prywatności w kwestii zasłaniania okien, gdyż dał się zauważyć niemal powszechny brak zasłon i firan. (Nie zdziwiłabym się, gdyby te nieliczne częściowo przysłonięte miały za lokatorów cudzoziemców, których jak wiadomo w Szwecji jest niemało.) W zamian za to, można było obejrzeć gustowne aranżacje z różnego rodzaju bibelotów i zawieszek, oświetlonych lampą stojącą na parapecie. Jest to bardzo zakorzeniony obyczaj, który w przeszłości zapewne miał wielkie znaczenie w słabo zaludnionym kraju, gdzie przez dużą część roku szybko robi się ciemno. Ludziom przebywającym na zewnątrz lampa w oknie wskazywała drogę powrotną a wystrój okna pomagał odróżnić własny dom od domu sąsiada. Nie wykluczone, że takie lampy mogły też ocalić życie niejednego zbłąkanego podróżnego...









Po wyjeździe z miasteczka nasza przewodniczka zaproponowała nam krótki wypad do supermarketu na zakupy abyśmy mogli zapoznać się również z tym aspektem szwedzkiego życia. Przy tej okazji dowiedzieliśmy się pewnej ciekawostki związanej z ulubioną potrawą Szwedów, jaką jest kiszony śledź. Szczerze przyznam, że pierwszy raz słyszałam o kiszeniu śledzi, jednak swego czasu w Rosji miałam okazję spróbować kiszonej słoniny (jedna z najlepszych rzeczy, jakie jadłam w życiu) co trochę złagodziło moje zdziwienie. Podobno ze śledziem jest pewien problem a mianowicie przerażający zapach, który wydobywa się podczas otwierania puszki, tak intensywny, że może przyprawić o omdlenie. Ja byłabym skłonna spróbować, jednak ponieważ obydwie od lat nie jemy mięsa ani ryb, pomysł upadł. Natomiast zupełnie niedawno Marta dowiedziała się, że te puszki ze śledziem podczas otwierania należy zanurzyć w wodzie, co podobno bardzo ogranicza wrażenia węchowe a sama potrawa świetnie smakuje. Rezygnując ze śledzia nie zrezygnowałyśmy z zakupów, nasz wybór padł na wspaniałe mleczne czekolady Marabou z różnymi smakowitymi dodatkami i pyszną kawę Gevalia, czyli coś, co obydwie lubimy najbardziej.
Zakupy wyczerpały nasz jednodniowy program, przed nami była jeszcze noc na promie, powrót do Gdyni i do domu. Choć w momencie podejmowania decyzji o udziale w tej wycieczce oczekiwałam  widoku zimy jak z bajki, ze słońcem i iskrzącym się śniegiem po kolana to mimo wszystko byłam bardzo zadowolona. Dzięki organizatorom, którzy zaproponowali ciekawą i zróżnicowana ofertę w krótkim czasie zobaczyłam to, co odróżnia Szwecję od krajów po naszej stronie Bałtyku. Było to bardzo interesujące doświadczenie i z chęcią wybrałabym się tam ponownie w lecie, kiedy dzień wstaje wcześniej, żeby jeszcze raz zobaczyć szkierowy archipelag. Marta była na takiej wycieczce z Mają (moja wnuczka a Marty bratanica) jednak mnie ta przyjemność ominęła z powodu problemów ze zdrowiem. Poniżej zamieszczam mapkę odwiedzonych miejsc, które zaznaczyłam czarnymi kropkami.


Marta z letniej wycieczki przywiozła trochę zdjęć z rejsu i Karlskrony, więc jeśli ktoś jest zainteresowany zobaczeniem jak piękna i kolorowa jest Szwecja w lecie, zachęcam do obejrzenia albumu pod linkiem


Jeśli ktoś nie boi się morskich rejsów, obydwie z Martą polecamy wycieczki na pokładzie promów Stena Line od w sezonie od wiosny do jesieni. Oprócz wyjazdów jednodniowych są też dłuższe, jednak dla osób, które nie stronią od skondensowanego programu zwiedzania, Szwecja w pigułce jest naprawdę bardzo ciekawą i pouczającą opcją.

2 komentarze:

  1. Eh, troszkę mi się zimno zrobiło na widok morsów (wiem, że klub gdyński działa wyjątkowo prężnie), ale chyba zaczynam rozumieć tę chęć zanurzenia się w lodowatej wodzie naszego szarego, polodowcowego Bałtyku. Zachwyciła mnie ta miedziana czerwień, cmentarz wikingów, a na punkcie run swego czasu miałam sporą fiksację. Do dziś mam runy chroniące dom, czasem zapisuję nimi swoje imię i noszę w portfelu.
    W życiu nie lubiłam śledzi, moja mama je lubiła, mnie mdliło od zapachu - i też bym nie sprobowała, bo nie jestem w stanie, o kiszonej słoninie nie wspomnę. Ale na taką wycieczkę wybrałabym się z wielką chęcią, ale - patrząc na letnie foty (cudne z kościołów) - raczej latem, bo jak byłam w Norwegii w sierpniu, to się czułam, jakby to był nasz późny październik.
    Cały Twój post - jak zawsze pełen pięknych zdjęć. Dobrego, udanego czasu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asiu pięknie dziękuję za komentarz i tak szybkie odwiedziny! To prawda że fotki z kąpieli przyprawiają o gęsią skórkę. Jednak wycieczka Marty nastraja zupełnie inaczej chociaż w Karlskronie trochę kropiło ale dziewczyny były wtedy w muzeum które je zachwyciło. Osobiście liczyłam na więcej zdjęć archipelagu wysp bo to co widzę to raczej te nieopodal portu ale może trochę zasypały a później było śniadanie więc trudno było sterczeć prze dwie godziny na pokładzie i robić zdjęcia.Jak wybierałam te morskie zdjęcia myślałam o Tobie że zapewne podobał by Ci się ten widok na żywo. Mam nadzieję że Twój psiaczek zdrowieje i będzie wszystko dobrze! ❤️🥰🙂🌞

      Usuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.