Chińskie przysłowie mówi "Lepiej zobaczyć coś raz, niż usłyszeć o tym tysiąc razy"- trudno się z tym nie zgodzić — przeczytane relacje z podróży albo obejrzane zdjęcia, zawsze są jedynie niewielkim wycinkiem tego, co możemy zobaczyć na własne oczy. Jednak bez wątpienia mogą być świetną inspiracją, by wyruszyć w podobną podróż i swe wrażenia porównać z opowieściami i mirażami naszej wyobraźni.
Moje wycieczki we Włoszech najczęściej odbywałam w pojedynkę. W kilku towarzyszyła mi moja córką Marta, zdarzyło się też, że trzykrotnie skorzystałam z oferty biura podróży w Saronno, gdzie mieszkałam przez jakiś czas. Biuro oferowało jednodniowe, niedzielne wycieczki autokarowe, pod opieką pilota, który pełnił również rolę przewodnika. Były to bardzo atrakcyjne propozycje, więc choć nie lubię zwiedzać w dużej grupie, postanowiłam zaryzykować, gdyż miejsca docelowe były dość odległe, i bez własnego środka komunikacji raczej słabo dostępne.
Na pierwszy ogień wybrałam wycieczkę do Szwajcarii, gdyż skusiła mnie możliwość zobaczenia Lucerny i jej krytych mostów. Kiedy mieszkałam w Limbiate codziennie miałam przed oczami fragment panoramy tego miasta, namalowany na pamiątkowym talerzyku, wiszącym w kuchni. Widoczek przedstawiał jeden z wyżej wspomnianych mostów i prawdopodobnie został przywieziony z wycieczki przez panią Lawinię, matkę Patrycji, właścicielki domku, gdzie znajdowało się moje lokum.
Ucieszyłam się z możliwości zwiedzenia tej części Szwajcarii, bo chociaż byłam tam kilkakrotnie, ta okolica była mi nieznana. Oprócz Lucerny mieliśmy zwiedzić jeszcze piękną alpejską dolinę Lauterbrunnental, słynąca ze swoich siedemdziesięciu dwóch wodospadów (dwa najsłynniejsze to Staubbach i Trummelbach). Z Saronno wyjechaliśmy skoro świt i po chwili autokar wypełniony do ostatniego miejsca, ruszył w kierunku Como. W Chiasso przekroczyliśmy granicę ze Szwajcarią, a następnie przez Lugano i Bellinzonę udaliśmy się w stronę przełęczy San Gottardo.
Tu czekała na nas wspaniała niespodzianka — jechaliśmy trasą szybkiego ruchu, która wiedzie nieopodal starej dziewiętnastowiecznej drogi. Widok, jaki się przed nami roztoczył był niezwykle malowniczy, stara droga pnie się niezliczonymi zakosami po zboczach Doliny Tremolo, więc widok z okien autokaru był po prostu niesamowity! Ciasne zakręty serpentyny pięły się po zielonej ścianie stromego zbocza, przyprawiając o zawrót głowy samym swym widokiem. Żałowałam, że z racji szybkości, z jaką jechał autokar, nie byłam w stanie zrobić żadnego zdjęcia, gdyż sceneria zmieniała się po prostu w mgnieniu oka.
Nowa droga również jest serpentyną, lecz jej zakręty nie są aż tak liczne. Niebawem osiągnęliśmy najwyższy punkt na przełęczy (2108 m n.p.m.), gdzie autokar zatrzymał się na chwilę, abyśmy mogli popatrzeć na przepiękną panoramę Alp Lepontyńskich (tam zrobiłam zdjęcie tytułowe). Po tym krótkim postoju pojechaliśmy dalej i niebawem mogliśmy podziwiać głęboką, szmaragdowo-zieloną dolinę Schollenen.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dojechaliśmy do dwóch jezior rynnowych — Brienzersee i Thunersee. Ich nazwy pochodzą od miejscowości, leżących na przeciwległych krańcach akwenów, a pomiędzy nimi jest wąski przesmyk lądu, gdzie rozsiadło się miasteczko (nomen omen) Interlaken.
Tu autobus skręcił na południe i wjechał w dolinę Lauterbrunnental. Środkiem doliny płynie rzeka o spienionych, białych wodach, nie bez powodu nosząca nazwę Weisse Lutschine. Wzdłuż jej koryta biegnie droga prowadząca w głąb szerokiej doliny, otoczonej pasmami Alp Berneńskich. Z lewej strony autokaru widzieliśmy ich pochyłe, zalesione stoki, zaś z prawej kilkusetmetrowe pionowe skalne ściany, gdzie z ogromnej wysokości spadały w dół większe i mniejsze strumienie wody, tworząc przepiękne wodospady.
Miałam nadzieję, że zatrzymamy się w tym miejscu choć na chwilę, tym bardziej że przejeżdżaliśmy koło największego z nich, niemal trzystumetrowego wodospadu Staubbach. Niestety, nie mieliśmy tego w planie, a poza tym czekała na nas główna atrakcja, czyli wodospad Trummelbach. Bardzo żałowałam, ale cóż, musiałam się zadowolić robieniem zdjęć przez okno autokaru, który na moje szczęście w tym miejscu jechał dość wolno. Obiecałam sobie, że jeśli będzie taka możliwość, spróbuję to samo zrobić w drodze powrotnej, co mi się zresztą udało, bo już wiedziałam, na czym mam skupić uwagę.
Niebawem dotarliśmy do końca doliny, gdzie w głębi był parking, schronisko i kilka dużych plansz informacyjnych na temat wodospadu. Szczerze mówiąc, nie odrobiłam lekcji i przed wyjazdem nic nie poczytałam na ten temat, więc byłam zaskoczona informacją, że jedynie jego niewielka część, znajduje się na zewnątrz, a cały ten ogromny strumień wody kłębi się w skalnych korytarzach we wnętrzu góry.
Niezwykłość wodospadu Trummelbach polega na tym, że można go oglądać jedynie latem. Służą do tego wykute w skale chodniki i platformy widokowe, na które można dojechać dzięki wymyślnemu systemowi szybów i wind. Cały wodospad ma około 140 metrów wysokości i składa się z dziesięciu krętych tuneli na różnych poziomach. Jego wody pochodzą z topniejących lodowców na zboczach Eigeru, Jungfrau i Mnicha. Woda w łożysku wodospadu przemieszcza się w ilości aż 20 000 litrów na sekundę, spada z ogromną siłą i w dalszym ciągu żłobi skałę. Podobno ilość wypłukanego materiału oblicza się aż na 20 000 ton rocznie! Aby obejrzeć ten cud natury, trzeba cierpliwie poczekać na swoją kolej, gdyż chętnych jest sporo, a ze względów bezpieczeństwa tworzy się niezbyt duże, bo czterdziestoosobowe grupy.



Nowoczesna, szybkobieżna winda przewozi zwiedzających na wysokość 100 m po czym cała grupa przemieszcza się w dół po chodnikach i platformach, dzięki którym wodospad można oglądać z bliska. Nie ma problemu, że ktoś zabłądzi albo stanie mu się krzywda, ponieważ droga, choć kręta, nieuchronnie prowadzi do wyjścia, a solidne barierki zabezpieczają przed upadkiem. Korytarze są oświetlone lampami elektrycznymi, mimo to panuje w nich półmrok, wiec robienie zdjęć jest bardzo trudne, a chwilami wręcz niemożliwe.
Poza tym spadająca woda tworzy w powietrzu tysiące kropelek, chlapie bez miłosierdzia, zalewając obiektyw. To samo dotyczy zwiedzających — oglądanie wodospadu bez nieprzemakalnej kurtki z kapturem jest skazane na porażkę, tym bardziej że w korytarzach jest nie tylko mokro, ale i zimno. Szczerze mówiąc, osobiście czułam się tam niesamowicie oszołomiona — półmrok, woda spadająca z hukiem w szaleńczym pędzie i konieczność ciągłego ocierania oczu z wszechobecnej wilgoci sprawiły, że czułam się niczym w transie. Kiedy przemierzyłam całą trasę i wreszcie wyszłam na zewnętrzny taras, na widok zieleni i słońca niemal westchnęłam z ulgą.



Oczywiście, było to bardzo ciekawe doznanie, jednak bez wątpienia dość zaskakujące ekstremalnymi warunkami, jakie panują w głębi zbocza. Nie jest to wycieczka dla wszystkich, nie można zabierać na nią młodszych dzieci oraz zwierząt, jest też niewskazana dla osób nie do końca sprawnych fizycznie, cierpiących na klaustrofobię, czy łatwo wpadających w panikę. Moje wrażenia były dość mieszane, gdyż była to ważna lekcja poglądowa ukazująca niesamowitą potęgę natury, jednak mój system nerwowy z trudem zniósł natłok bodźców podczas zwiedzania. Z jednej strony cieszyłam się, że było mi dane to doświadczenie, jednak w duchu myślałam, że gdybym miała wybór, to chyba bym wolała zobaczyć wodospad Staubbach i rozbryzgi jego wód w blasku słońca.
Krótki piknik nad rzeką i kawa w schronisku, zakończyły tę część wycieczki. Kiedy nasza grupa zebrała się ponownie, wyruszyliśmy drogą wzdłuż rzeki, lecz tym razem w odwrotną stronę. Znów przez okna autokaru mogliśmy oglądać srebrne strugi wodospadów spadających ze skalnych ścian i góry wypiętrzające się coraz wyżej, w miarę jak rosła przestrzeń, która nas od nich dzieliła.
Po wyjeździe z doliny pojechaliśmy na północny wschód, w stronę ostatniego etapu naszej wycieczki. Po drodze minęliśmy bardzo malowniczy, południowy kraniec Jeziora Czterech Kantonów, i niebawem wysiedliśmy w Lucernie. Jest to miasto niespełna stutysięczne i uchodzi za jedno z najpiękniejszych w Szwajcarii. Polemizowałabym z tą opinią, ponieważ osobiście wyżej stawiam Lugano czy Locarno, ale to dlatego, że według mnie mają więcej niewymuszonego wdzięku. W Szwajcarii wysoko cenię prześliczne, górskie wioski, jednak miasta, choć nie brak w nich uroczych elementów, według mnie trochę wieją chłodem.
Znakiem rozpoznawczym Lucerny są dwa kryte mosty spinające brzegi rzeki Reuss, są to Kapellbrucke (Most Kapliczny) i Spreuerbrucke (Most Plewny). Kapellbrucke znajduje się nieopodal miejsca, gdzie rzeka wpada do jeziora. Jest on bardzo długi, obecnie ma 204 metry — od czasu powstania skrócono go o 71 metrów, w związku z umocnieniem i zabudowaniem brzegów rzeki. Jest to najstarszy most drewniany w Europie, szacuje się, że powstał w połowie XIV wieku.
Niestety, dwukrotnie uległ częściowej destrukcji, raz podczas wielkiej powodzi w XVIII wieku, a po raz drugi w 1993 roku z powodu pożaru. Podczas tych dwóch tragicznych zdarzeń uległa zniszczeniu część bardzo oryginalnych, trójkątnych malowideł, jakie w XVII wieku umieszczono pod krokwiami dachu. Pierwotnie było ich sto pięćdziesiąt osiem — po powodzi zostało sto dwanaście, ale pożar strawił lub poważnie uszkodził aż osiemdziesiąt sześć z nich. Na szczęście most odrestaurowano i wyciągnięto wnioski z tego zdarzenia — w jego obrębie nie wolno używać żadnych źródeł ognia z papierosami włącznie, a oprócz tego, zainstalowano czujniki dymu.
Most jest usytuowany ukośnie do nurtu rzeki; mniej więcej w połowie przylega do niego ośmiokątna Wieża Wodna (Wasserturm) wzniesiona z piaskowca. Na przestrzeni wieków, była ona częścią miejskich umocnień, a także więzieniem i skarbcem. Most Kapliczny jest bardzo piękny, wykonany z ciemnego drewna o mahoniowym odcieniu, kryty gontem i ozdobiony mnóstwem kwiatów — na tle wód rzeki wygląda po prostu zjawiskowo.
Bardzo żałowałam, że pogoda trochę się popsuła, powietrze straciło przejrzystość, a na niebie pojawiła się warstwa pierzastych chmur, za którymi skryło się słońce. Nie była to aura sprzyjająca robieniu zdjęć i mogłam sobie jedynie wyobrazić, jak pięknie wygląda most w całej krasie swoich kolorów.
Drugi z drewnianych mostów, czyli Most Plewny, nazwany tak z powodu młyna, jaki niegdyś działał w pobliżu, jest dużo krótszy i na pierwszy rzut oka skromniejszy. Również on został zniszczony przez wielką powódź, a następnie odbudowany. Wzniesiono go z podobnego budulca, jak Most Kapliczny, także i tu zobaczymy cykl trójkątnych malowideł na desce, ze scenami w stylu "dance macabre". Oprócz tego zdobi go mnóstwo kwiatów i śliczna czerwona wieżyczka; na jej ścianie umieszczono ciekawe malowidło, przedstawiające Ukrzyżowanie.
Trochę przewrotnie, to właśnie ten most, choć nie tak spektakularny, bardziej przypadł mi do gustu, chyba ze względu na swój kameralny charakter.
Z racji znacznych odległości do przebycia, nasza wycieczka miała ścisły limit czasowy — siłą rzeczy nie mieliśmy go wystarczająco dużo, aby dokładnie obejrzeć miasto. Jednak nie sposób było zrezygnować ze spaceru po starówce, która jest znana z okazałych kamienic o pięknie malowanych fasadach, a także zobaczenia placu, gdzie wznosi się ratusz. W tej części miasta jest też kilka ciekawych fontann, w tym ta najbardziej znana, przedstawiająca legendarną rodzinę Frischi, nieopodal napotkałam też sympatyczną rzeźbę, przedstawiającą pasterza okrytego peleryną i jego dwie owieczki.
Saronno i Lucernę dzieli odległość 220 km, więc późne popołudnie było właściwym momentem, aby wyruszyć w drogę powrotną. Wracaliśmy tą samą trasą, jednak tym razem nie jechaliśmy drogą prowadzącą przez przełęcz, lecz tunelem wydrążonym w górskim masywie. Tunel San Gottardo ma długość nieco ponad 16 km, więc przejazd nim trwa kilkanaście minut. Jest on jednym z bezpieczniejszych, dzięki licznym drogom ewakuacyjnym, jednak i tak nie obyło się bez tragedii, kiedy w 2001 roku wybuchł tam straszliwy pożar, w którym 20 osób straciło życie (inne źródła mówią o 24 ofiarach).
Zresztą pożary nadal się zdarzają, choć ich skutki nie są tak dramatyczne. Starałam się o tym nie myśleć, ale widok potężnych wentylatorów tłoczących powietrze i wyświetlacze, umieszczone co kilkadziesiąt metrów, nie pozwalały zapomnieć o zagrożeniach. Dzięki monitoringowi każdy kierowca jest na bieżąco informowany, czy porusza się z zalecaną prędkością — jeśli nie jest odpowiednia, widzi nakaz zwolnienia lub przyspieszenia.
Te wskazówki ukazujące się na wyświetlaczach mają na celu wymuszenie zachowania stałej odległości pomiędzy pojazdami, co z pewnością pozytywnie wpływa na bezpieczeństwo.
Po wyjeździe z tunelu i przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów znów znaleźliśmy się w znajomym pejzażu Kantonu Ticino, zdominowanym przez niezbyt wysokie góry o zielonych stokach. Jeszcze tylko minęliśmy Bellinzonę z jej trzema zamkami, Jezioro Lugano z autostradą prowadzącą po długim moście, granicę w Chiasso i wreszcie Como, gdzie wszystko nam mówiło, że zbliża się koniec podróży. Kiedy przyjechaliśmy do Saronno, zapadał wieczór, - to był naprawdę długi dzień, pełen niezwykłych wrażeń...
Szwajcaria to naprawdę dobrze poukładany kraj, rządzący się własnymi zasadami. Czasem jest to dolegliwe (przekonałam się o tym, kiedy nie mogłam zapłacić kartą za lody), ale za to, co w kraju robi się dla infrastruktury celem przyciągnięcia turystów, naprawdę należy się wielki szacunek.
Przedsięwzięcia takie jak umożliwienie zwiedzania wodospadu Trummelbach, wysokogórska linia kolejowa na Jungfrau, różne wymyślne kolejki linowe, wyciągi narciarskie, mosty i wiadukty pozwalające dotrzeć do na pozór niedostępnych miejsc, to nie tylko świadectwo wspaniałej myśli technicznej, ale i potężne inwestycje w turystykę. Dzięki takiemu podejściu do Szwajcarii przez cały rok ciągną tłumy ludzi, aby zwiedzać, odpoczywać i uprawiać sporty, a przy okazji zostawić mnóstwo pieniędzy.
Gdybym miała podsumować tę wycieczkę, musiałabym powiedzieć, że miała ona swoje plusy i minusy. Zaletą było to, że z Saronno komunikacją publiczną trudno jest dotrzeć do tych wszystkich miejsc w jeden dzień, a nawet powiedziałabym, że jest to niemożliwe, więc korzyść była ewidentna. Natomiast fakt, że trzeba się poruszać w określonym tempie i rygorystycznie trzymać planu oraz ram czasowych, to dla mnie duży minus, bo uwielbiam elastycznie zarządzać czasem przeznaczonym na zwiedzanie. Jednym słowem, siła wyższa, bo nie można mieć wszystkiego na raz!
Więcej zdjęć z tej wycieczki jest w albumie>
Mimo wad, swietna wyprawa.
OdpowiedzUsuńW zasadzie masz rację, wolałabym więcej czasu spędzić w Lucernie, ale faktycznie go nie było a tak czy inaczej, zobaczyłam kawałek Szwajcarii.
OdpowiedzUsuńDzięki Tobie odżyły moje wspomnienia. Byłam Lucernie i to miasto autentycznie mnie zachwyciło. Natomiast wodospady Trummelbach są częścią 72 wodospadów doliny Lauterbrunnen. To wyjątkowa atrakcja przyrodnicza wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Byłam pod ogromnym wrażeniem hipnotyzującym spektaklem przyrody.
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci dużo zdrowia i bardzo serdecznie pozdrawiam:)
Cieszę się, że mogłam ożywić Twoje wspomnienia. Dzięki za życzenia i nawzajem, wszystkiego dobrego. Również pozdrawiam!
UsuńSuper, bardzo fajnie się to czyta. :)
OdpowiedzUsuńDzięki!
OdpowiedzUsuńWspaniałe miejsca Pokazałaś. Zawsze zachwycam się tymi miasteczkami w tych alpejskich stronach. Kiedyś to było moje marzenie zobaczyć, teraz już nawet nie marzę. Jednak dzięki takim blogom jak Twój mogę chociaż odrobinę zaznać przyjemności oglądania tyle ciekawych miejsc. Dziękuję i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńA ja dziękuję za odwiedziny, bo to mi daje wiarę w to, że warto pisać. Cieszę się też, że kiedyś dałam sobie szansę zobaczenia kawałka świata ,skoro już go miałam na wyciągnięcie ręki. Emigracja bywa trudna, ale również daje wiele możliwości....Pozdrawiam wzajemnie!
UsuńSwietne, niestety nigdy nie bylam I maloprawdopodobne, ze zobacze ten wodospad, ale moze kiedys do ktoregos miasta zawitam.
OdpowiedzUsuńJest to bardzo ciekawe miejsce, ale ja chyba wolę takie gdzie woda płynie na zewnątrz. Tak jak pisałam byłam zawiedziona że nie zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Staubbach. Ale mimo wszystko warto było więc polecam jak byś miała okazję.
Usuń