niedziela, 13 października 2013

Włochy i Szwajcaria. Wokół jeziora Lugano.



Po krótkim intermezzo, jakim był post o łodziach, postanowiłam wrócić do tematu Jeziora Lugano i moich wycieczek w tamte strony. Pisałam już o pierwszym zauroczeniu okolicą i późniejszym rozczarowaniu, które (paradoksalnie) z biegiem czasu zamieniło się w silne i stałe uczucie. Kiedyś przyszło mi do głowy, że moja miłość do lombardzkich jezior w każdym przypadku miała zupełnie odmienny charakter, podobnie, jak różne bywają sentymenty w stosunku do osób przewijających się przez nasze życie.


Jezioro Como porównałabym do pierwszej młodzieńczej miłości, gwałtownej i bez zastrzeżeń, która na zawsze determinuje nasze sentymenty. Maggiore i Garda to dojrzałe uczucie - tak się dzieje, kiedy niewątpliwa uroda a także inne, nieco bardziej przyziemne zalety, powodują, że z pełnym respektu podziwem patrzymy na obiekt naszego oczarowania. Najmniejsze z nich, śliczne jezioro Orta porównywałabym do kokietki roztaczającej wszystkie swe wdzięki i oferującej szał zmysłów. Na tym tle Jezioro Lugano było niczym późne uczucie, którego już nie oczekujemy. Tak się dzieje, kiedy mając za sobą szmat życia poznajemy kogoś, kto na pierwszy rzut oka nie robi na nas nadzwyczajnego wrażenia; jednak czym dłużej z nim przebywamy, tym większy urokiem nas otacza, aż przychodzi dzień, kiedy zadajemy sobie pytanie jak to możliwe, że w pierwszej chwili nie dostrzegliśmy tego, co jest tak oczywiste ...


Jak wiadomo, jeśli jest jezioro, musi też być podróż statkiem...   Mój pierwszy rejs po jeziorze Lugano miał miejsce podczas długo odkładanej wycieczki, jaką zrobiłam, by zobaczyć Lugano - miasto. Po opuszczeniu portu, najpierw opłynęliśmy całą zatokę nad którą się ono posadowiło, następnie statek skręcił na północny wschód i wpłynął do obszernego basenu, zamkniętego pomiędzy zielonymi stokami gór. Przez tę część jeziora, mniej więcej w połowie, przebiega granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią a w głębi na jej krańcu, leży włoska miejscowość PorlezzaTen rejs świetnie pamiętam z dwóch powodów - pierwszy z nich to wspaniała słoneczna pogoda i ​​kryształowo czyste powietrze, pozwalające na podziwianie wszystkich uroków pejzażu; drugi - to przenikliwy, zimny wiatr, który przenikał mnie do szpiku kości. Było to dość dziwne, bo mieliśmy pierwsze dni września i na lądzie nadal było bardzo ciepło.


Szybko założyłam wiatrówkę z kapturem, którą przewidująco zabrałam ze sobą, lecz mimo to, prawie przez cały rejs szczękałam zębami a i tak byłam szczęściarą w przeciwieństwie do licznych pasażerów, którzy wsiedli na statek w samych podkoszulkach. Chociaż ich nagie ramiona szybko pokryły się gęsią skórką, dzielnie próbowali podziwiać widoki z odkrytego pokładu, jednak po kilkunastu minutach zrezygnowali z nierównej walki i udali się do przeszklonej kabiny. Ten zimny wiatr nieco mniej dawał się we znaki, kiedy statek okrążył Monte Bre' i znaleźliśmy się nieopodal Gandrii, malowniczej miejscowości leżącej u jej podnóża, tuż przy włosko - szwajcarskiej granicy. W głębi można było podziwiać ośnieżone stoki gór leżących w pobliżu północnej części jeziora Como a po prawej stronie Valle d'Intelvi, ze stromymi, zalesionymi stokami schodzącymi wprost do wody.


U ich podnóża, na niewielkich cyplach przytuliło się kilka rybackich domków; jak się później dowiedziałam, w tych na oko niepozornych miejscach można znaleźć niewielką restaurację lub oberżę, gdzie można zjeść świetnie przyrządzone regionalne dania, dlatego też nie brakuje ludzi przybywających tam na obiad, czy romantyczną kolację. Muszę przyznać, że mimo wspaniałego pejzażu ta pierwsza wycieczka również nieco mnie rozczarowała. Po niewątpliwych atrakcjach Jeziora Como, gdzie na obu brzegach jest mnóstwo wspaniałych willi otoczonych ukwieconymi ogrodami, jezioro Lugano wydało mi się bardzo surowe i raczej pozbawione wdzięku. Wtedy  jeszcze nie wiedziałam o tym, że byłam bardzo blisko miejsca, które za jakiś czas odkryje przede mną swe niezliczone tajemnice i ofiaruje przeżycia, które na zawsze zmienią moje widzenie świata...


Jednak ta przygoda to materiał na kilka dłuższych postów, więc dziś chciałbym opisać moją następną wycieczkę statkiem. Tym razem był do rejs po południowej części jeziora z Lavena Ponte Tresa do Porto Ceresio. Ponte Tresa jest miastem granicznym, jego nazwa pochodzi od mostu na rzece Tresa, długiej na 13 km, łączącej Jezioro Lugano z Jeziorem Maggiore. Rzeka dzieli miasto i jezioro na dwie części, granica biegnie środkiem akwenu, przy czym południowy brzeg należy do Włoch, zaś północny do Szwajcarii. Jezioro tworzy w tym miejscu liczne meandry, ale największe wrażenie robi przesmyk tak wąski, że zdawać by się mogło, iż żaden statek nie zdoła przez niego przepłynąć


Bardzo miło wspominam tę drugą wycieczkę, ponieważ po kilku pobytach w tej okolicy rozsmakowałam się w jej niewątpliwych urokach. Była piękna, majowa pogoda; słońce błękit wody oraz młoda świeża zieleń sprawiły, że oprócz podziwiania widoków mogłam się oddać relaksowi, aż do chwili, gdy statek zawinął do Porto Ceresio, gdzie byłam już kiedyś późną jesienią. Wtedy urzekł mnie ten pełen zadumy krajobraz tonący w ciszy i spokoju.  Podczas drugiego rejsu mogłam podziwiać prześliczny wiosenny krajobraz, jednak byłabym w kłopocie, gdyby mi przyszło wybrać ten, który bardziej przypadł mi do serca. Bez wątpienia, widok zielonych lasów na zboczach przeglądających się w lazurowej wodzie jest naprawdę prześliczny, jednak późnojesienna szata w zgaszonych brązach i szarościach, z górami pobielonymi śniegiem i perłowym niebem także ma swój nieodparty urok...

niedziela, 6 października 2013

Łodzie.



Łodzie... Kiedy o nich myślę widzę nie te, które z łopotem żagli suną po falach naprzeciw wiatrowi, lecz te tkwiące w bezruchu, zacumowane w porcie, stojące na kotwicy lub wyciągnięte na brzeg, bezwładnie leżące na piasku.


Widzę je, tkwiące w przestrzeni nieba i wody, samotne, z nagimi masztami, przykryte brezentową plandeką, cierpliwie czekające, aż zjawi się ktoś, kto postawi żagle albo zapuści motor, by wreszcie mogły pomknąć przed siebie... Nie poznawałam ich, gdy w oddali mknęły pod żaglami z nieznajomymi ludźmi na pokładzie, jakby w momencie wypłynięcia na szerokie wody traciły swoją tajemną osobowość, znaną tylko mnie... Wędrując nad lombardzkimi jeziorami widziałam ich wiele; uśpionych, otulonych mlecznobiałą mgłą, czasem spowitych błękitną poświatą poranka a innym razem pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca. 

Spokojnie przeglądały się w lustrze niezmąconej wody, jednak nadal była w nich moc ukrytej energii. Mówiły o niej ich smukłe maszty wznoszące się nad pokładem, celujące w niebo, niczym wyciągnięty palec ręki wskazującej kierunek. Tego bezruchu i opuszczenia nie odczytywałam jako zaprzeczenia celu, do którego zostały stworzone, lecz przeciwnie, były dla mnie niczym widomy symbol ukrytych szans  i możliwości, jakie ma każdy z nas. Patrzyłam na nie niczym na mewy przysiadające na fali, żeby odpocząć zanim ponownie rozwiną skrzydła do lotu; kiedy tak lekko bujały się na wodzie, myślałam o tym, że być może już niedługo zdarzy się coś, co sprawi, że one i ja, wyruszymy w długą podróż, choć nie w tę samą stronę...

Fascynowały mnie a nawet więcej, czułam z nimi jakąś niewytłumaczalną więź; fotografowałam je z zapałem a dzisiaj, kiedy przeglądam moje foldery, widzę zaledwie kilka takich, które są w ruchu, za to tych nieruchomych jest całe mnóstwo...Jak już pisałam, te łodzie budziły we mnie wiele skojarzeń, jednak ich widok nie był bez znaczenia również dla moich oczu - z przyjemnością patrzyłam na ich wysmakowane, zgrabne i opływowe kształty. 



W moim albumie, oprócz popularnych tanich, plastikowych łódek, jakie można zobaczyć na wodach całego świata, są przepiękne, drewniane łodzie z charakterystycznym płóciennym daszkiem rozpiętym na półokrągłych obręczach, które nadal pływają po lombardzkich i piemonckich jeziorach. Ich starsze, zabytkowe siostry, wielkie, niczym jeziorne mastodonty, miałam okazję zobaczyć w malowniczej darsenie jednej z dzielnic Bellagio, zwanej Loppia. Niegdyś podobne łodzie służyły do transportu ludzi i towarów pomiędzy wioskami położonymi na brzegach jezior. Obecnie owe miejscowości łączą asfaltowe drogi a tam, gdzie skalne nawisy schodzą wprost do wody, wykuto tunele. Jednak w dobie poprzedzającej rozwój motoryzacji, łódka była wprost niezastąpionym środkiem komunikacji dla tutejszych mieszkańców.


Z ogromnym sentymentem i wzruszeniem oglądam zdjęcia ślicznych, staroświeckich łódek, z wnętrzem pomalowanym na niebiesko, jakie sfotografowałam nad Lago di Orta, ponieważ niezmiennie przypominają mi przepiękny, słoneczny, październikowy dzień, pełen złotych kolorów jesieni, jaki spędziłam tam wraz z moją córką Martą (jej obecność sprawiała, że to co piękne, wydawało mi się jeszcze piękniejsze). Łuszcząca się farba nie odejmowała im uroku, podobnie rzecz się miała ze starymi domkami stojącymi wokół centralnego placu, gdzie kruszące się tynki i poczerniałe drewniane belki były malowniczym świadectwem mijającego czasu



Oczywiście, w moich wspomnieniach nie może zabraknąć weneckich gondoli, które przykryte plandekami mokły bezczynnie na deszczu, tak bardzo romantyczne w swoim osamotnieniu i tychże gondoli, wspaniale prezentujących swoje smukłe, wymyślne kształty na tle błękitnych fal w blasku zachodzącego słońca...


A czy można tu pominąć skromne, pracowite motorówki, będące na wodzie tym, czym niegdyś na lądzie był muł i osiołek? 
W Wenecji widziałam ich mnóstwo; dla mieszkańców obok tramwajów wodnych są one jedynym środkiem transportu, więc nie zdziwiło mnie, kiedy widziałam, jak ładowano na nie gruz z rozbieranego budynku czy worki ze śmieciami, że nie wspomnę o łodziach firm kurierskich i listonoszach rozwożących pocztę oraz pływającym Pogotowiu Ratunkowym.

Każde z tych zdjęć, z łódkami w głównej roli, to wspomnienie niezwykłej chwili, jaka poruszyła moją imaginację, zapadając mi w pamięć i w serce. Pejzaże, wschody i zachody słońca, mgły snujące się nad jeziorami, ulotne momenty zadumy i zachwytu, które chciałabym zatrzymać na zawsze...

sobota, 28 września 2013

Szwajcaria. Z widokiem na Lago di Lugano - Monte Bre'.



Już wspominałam, że Lugano leży w dolinie otoczonej górami. Kiedy patrzymy na okolicę stojąc na brzegu jeziora, na wprost po jego drugiej stronie widzimy ciekawe w kształcie wzniesienie, zwane Monte Salvatore; natomiast po lewej  dominuje nad nim niezbyt wysoka (933m) Monte Bre'. Ta góra z racji swojego położenia i bliskości z miastem jest miejscem, gdzie wiele osób udaje się, aby odetchnąć świeżym  powietrzem a także popatrzeć na piękną panoramę, jaka się roztacza wokoło. Inni traktują ją jako punkt wypadowy, z którego można rozpocząć pieszą lub rowerową wycieczkę po górskich szlakach. Dolne partie tego wzniesienia są pokryte siecią ulic i dość gęstą zabudową; na jego szczyt można dotrzeć pieszo, samochodem (korzystając z asfaltowej drogi jezdnej) albo kolejką zębatą. Kolejka jedzie w dwóch etapach, więc w połowie drogi trzeba się przesiąść.


Z jej wagonika widać sporą część jeziora i miasta, jest to bardzo atrakcyjna podróż zapewniająca niezapomniane wrażenia, podobnie jak to się dzieje, kiedy jedziemy kolejką zębatą z Como do Brunate. Po przyjeździe na górę należy obowiązkowo odbyć spacer drogą wijącą się wokół szczytu, aby popatrzeć na przepiękne widoki, jakie oferuje to miejsce. Przy sprzyjającej pogodzie oprócz jeziora i miasta Lugano, widać stąd jak na dłoni okoliczne góry, w tym najwyższą z nich, odległą Monte Rosa o szczycie pobielonym śniegiem.


Równie wspaniale wyglądają Prealpy, kąpiące w wodach jeziora swoje zielone zbocza. Trudno się też nie zachwycić widokiem, jaki prezentuje samo Lago di Lugano, którego pokrętny przebieg sprawia, że pośród gór widać jego błękitne fragmenty, wyglądające niczym łańcuch niewielkich jezior. Na mnie ogromne wrażenie zrobiła ta jego część, którą już widziałam podczas wycieczki na Monte Generoso, (link)  gdzie widać długi most przecinający je w poprzek. Podobno wzniesiono go na wybrzuszeniu, jakie tworzy morena znajdująca się na dnie jeziora; co jest godne uwagi, nie jest to konstrukcja nam współczesna, lecz wzniesiona w połowie XIX wieku a w XX jedynie rozbudowana. Most jest ogromnie ważny dla szwajcarskiej komunikacji, gdyż oprócz drogi regionalnej, biegnie tu także autostrada i linia kolejowa.


Jednak oprócz refleksji nad oczywistą użytecznością tego przedsięwzięcia, nie sposób nie zachwycić się widokiem połyskliwych wód jeziora i gór przepięknie modelowanych przez światło i cień z głębokimi rozpadlinami biegnącymi wzdłuż stoków. Na lewym brzegu, oprócz Monte Generoso mogłam zobaczyć Valle d'Intelvi, leżącą po włoskiej stronie granicy, gdzie tak lubiłam chodzić na wiosenne wycieczki, kiedy rozwijały się pierwsze listki a zagajniki tarniny czarowały welonem swoich drobnych kwiatków o gorzkawym, odurzającym zapachu.


Z trudem oderwałam się do tego widoku, aby udać się do wioski Bre' leżącej w niewielkim obniżeniu terenu pomiędzy Monte Bre' i Monte Boglia. Wiedzie tam wygodna ścieżka, wyłożona kamiennymi płytami, podczas tego spaceru można popatrzeć w stronę północy, gdzie horyzont zamykają góry leżące na terenie Włoch, na północny wschód od Jeziora Como. Bre' to bardzo malownicza wioska, z zabytkową zabudową, jaką tworzą małe domki, wzniesione wedle dawnego, lokalnego zwyczaju z szarego kamienia i drewna. Dzięki temu, że zamieszkują ją liczni pasjonaci sztuki i tradycji, całość z biegiem lat nic nie straciła ze swego rustykalnego charakteru.

Niezbędne prace modernizacyjne  przeprowadzono tam w taki sposób, żeby nie naruszyć zabytkowej substancji, więc z przyjemnością zapuściłam się w wąskie i kręte uliczki, podziwiając urocze zaułki, gdzie czyjeś poczucie estetyki kazało posadzić krzewy, zasiać kwiaty przy schodach albo umieścić na podwórku kolekcję zabytkowych narzędzi rolniczych. Ta mała wioska gościła wielu sławnych mieszkańców, tu swoje domostwa mieli malarze Wilhelm Schmid, Josef Biro' czy Pasquale Gilardi, który urodził się w Bre' w rodzinie wyróżniającej się talentami artystycznymi (jego dwaj bracia również byli malarzami, zaś trzeci z nich został architektem). W latach 1995- 2005 w wiosce miało miejsce interesujące przedsięwzięcie artystyczne, dzięki któremu pozostało tam wiele dzieł sztuki: mozaiki, rzeźby i witraże, wyeksponowane na uliczkach i ścianach budynków. Podobne inicjatywy są bardzo popularne po obydwóch stronach granicy,  również w wielu włoskich miejscowościach, że wymienię choćby takie wioski jak Arcumeggia czy Boarezzo, (link) gdzie możemy oglądać ich efekty.

Zresztą ta okolica od niepamiętnych czasów szczyciła się tym, że wydała licznych artystów - rzemieślników, którzy swoimi dziełami ozdobili wiele kościołów we Włoszech, Francji i w Niemczech. Wywodzili się oni z okolic Como oraz Lugano i do dziś są znani miłośnikom historii sztuki. Mówi się o nich "magistri luganesi" lub "comacini" albo "intelvesi" w zależności od miejsca urodzenia a czasem "antelami" od nazwiska Benedetto Antelami, najsłynniejszego z nich, któremu zawdzięczamy przepiękne baptysterium w Parmie. Osoby, które były w Mediolanie, być może zwróciły uwagę na okazały budynek Broletto, wzniesiony z czerwonej cegły i usytuowany na potężnych arkadach, znajdujący się nieopodal Duomo na wprost Palazzo della Ragione. Tam w niszy znajdującej się na ścianie od strony dziedzińca, można zobaczyć rzeźbę, będącą jednym z symboli tego miasta. Jest to konny pomnik Oldrado da Tresseno, dzieło pochodzące ze szkoły Benedetta. Uważa się, że to właśnie jego uczniowie i następcy, wędrując po całej Europie, z jednej wielkiej budowy na drugą, stworzyli korporacje, będące zalążkiem wolnomularstwa o czym pisałam w starszych wpisach tutaj i tutaj
Jak widać, na koniec nieco odbiegłam od zasadniczego tematu tego posta, ale w moich podróżach często spotykałam różne informacje nawiązujące do tej szczytnej tradycji, więc mam nadzieję, iż nie od rzeczy jest wzmianka na ten temat, która być może zainteresuje również kogoś z czytelników.
 
Więcej zdjęć z Bre' i Monte Bre'>

czwartek, 26 września 2013

Włochy i Szwajcaria, czyli wędrując wokół Jeziora Lugano. Część II - miasto Lugano .



Tak, jak obiecałam, tym razem opowiem o  moim powtórnym spotkaniu z miastem Lugano, spotkaniu, które nazwałam jednym z największych rozczarowań...Pierwsze wspomnienie nadal trwało żywe w mej pamięci, więc niejednokrotnie myślałam o powrocie w tamte strony, jednak było to jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, więc moja sytuacja prawna nie pozwala mi skorzystać z przywilejów, jakie mają obywatele Włoch. Dopiero nasz pełny akces do Unii i fakt, że w tym czasie stałam się sensu stricto włoską rezydentką, spowodował, że przyszedł moment, w którym mogłam zrealizować dawno powzięty zamysł. Do Lugano pojechałam pociągiem z Como, nieco zdenerwowana, bo nie wiedziałam, czy podczas kontroli granicznej powinnam pokazać polski paszport, czy też tymczasowy dowód osobisty, jaki otrzymam we Włoszech. 



Na chybił trafił podałam dowód, na który pogranicznik tylko rzucił okiem, co mnie bardzo ucieszyło, bo przed chwilą widziałam jak skrupulatnie kontrolował inne osoby wyglądające na cudzoziemców, szczególnie te ciemniejszej karnacji, ubrane w afrykańskie lub arabskie stroje. Obawiałam się, że również  mnie  zacznie "maglować" i dopytywać się kim jestem i w jakim celu jadę, nawet zaczęłam przygotowywać zwięzłe i rzeczowe odpowiedzi po włosku, ale jak się okazało, nie uznano mnie za osobę mogącą stanowić potencjalne znaczenie. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż wiele słyszałam o tym, że szwajcarskie służby potrafią być bardzo skrupulatne wobec cudzoziemców, przekraczających ich granicę. Podróż nie dłużyła mi się zbytnio, tym bardziej, że mogłam  oglądać zmieniające się widoki, jakie przemykały za oknem pociągu. Niebawem dotarliśmy do celu i po chwili znalazłam się na placu przed dworcem, tym samym, gdzie kiedyś zatrzymał się autobus wiozący mnie z Polski. Znowu po drugiej stronie ulicy zobaczyłam znajomy różowy budynek z napisem " Koleje  Lugano - Ponte Tresa"  więc szybko podeszłam do  skraju tarasu. 



W tym miejscu przeżyłam prawdziwy szok... Okazało się, że poranna mgła,  jaka wtedy spowijała miasto sprawiła, że ​​głębia i odległość były zupełnie inne niż w rzeczywistości... Przeciwległe zbocze, które jak wtedy mi się wydawało jest  tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości było dość odległe. Głęboka dolina, jaką wówczas widziałam w tym miejscu, okazała się dość rozległą przestrzenią z błękitną taflą jeziora leżącego po lewej stronie. Widok sam w sobie był  bardzo przyjemny,  miasto lśniło w słońcu, które pięknie wydobywało jego kolory a szmaragdowe góry wspaniale harmonizowały z lazurem nieba i wody. Ja jednak nie nie mogłam rozstać się z magiczną wizją, jaką stworzyła  moja wyobraźnia... Spodziewałam się gór rozdzielonych wąskim jeziorem a zobaczyłam niezbyt głęboką nieckę, gdzie ciągnęły się długie, gęsto zabudowane ulice. To co zobaczyłam, nawet w przybliżeniu nie przypominało miasta, którego się domyślałam, kiedy byłam tam po raz pierwszy...



Słyszałam o tym, że mgła potrafi płatać figle i tworzyć różne fatamorgany, lecz nie mam pojęcia, że może to dawać obraz do tego stopnia odmienny od rzeczywistości. Czułam się niczym dziecko, które długo czekało na wymarzoną zabawkę a kiedy ją wreszcie otrzymało, ta rozpadła mu się w rękach... Ponieważ dworzec w Lugano leży na niewielkim wzniesieniu, dla wygody podróżnych zbudowano również kolejkę zębatą, którą można dojechać do  centrum miasta. Ja jednak postanowiłam zejść na piechotę, żeby obejrzeć wąskie i strome uliczki, jakie widziałam poniżej. Nie był to zbyt wygodny spacer, gdyż zejście jest dość strome, do tego nie ułatwiały go chodniki z szerokimi, płaskimi stopniami, ponieważ były zbyt długie na moje dwa kroki a przy trzech musiałam dreptać w nienaturalny sposób. Mimo wszystko muszę przyznać, że ta część miasta wyglądała bardzo malowniczo, tym bardziej, że w głębi widać było jezioro i zieleniały stoki góry San Salvatore, robiła też bardzo miłe wrażenie swoją czystością i zadbanymi budynkami. Po chwili dotarłam do miejsca z mnóstwem sklepików z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Leżały tam ogromnie kręgi sera, wielkie szynki i pęta kiełbasy a warzywa i kwiaty kusiły kolorami. 



Okazało się, że ta niewielka dzielnica handlowa leży tylko o krok od  bulwaru biegnącego wzdłuż brzegu jeziora. Tu muszę oddać miastu sprawiedliwość , bo chociaż przystań w Lugano nie wyróżnia się niczym szczególnym, to widok, jaki się stąd roztacza, może śmiało konkurować z jeziorem Como. Dzieje się tak dzięki bardzo urozmaiconej linii brzegowej, z pięknymi zielonymi wzniesieniami, wśród których palmę pierwszeństwa dzierży góra San Salvatore, mająca ciekawy kształt frygijskiej czapki. W najpiękniejszym miejscu nabrzeża jest dość rozległy park, leżący nieopodal centrum; można tam oglądać malowniczo zgrupowane drzewa i krzewy, wspaniałe kwiatowe klomby,  posągi, fontanny oraz inną małą  architekturę parkową.  



Nic więc dziwnego, że wiele osób  przysiadło na parkowych ławeczkach, tym bardziej, że ciepłe promienie słońca i wspaniałe widoki wokoło nastrajały do dłuższego odpoczynku. Nie dołączyłam do tego grona, ponieważ postanowiłam, że cały dzień poświęcę na intensywne zwiedzanie a w planie oprócz samego miasta Lugano miałam jeszcze wjazd kolejką zębatą na górę Monte Bre' i rejs statkiem do Gandrii. Tu wspomnę o tym, co mnie uderzyło, kiedy mogłam popatrzeć na Lugano z pokładu statku. Otóż ​​podczas spaceru po mieście szłam urokliwymi uliczkami o starszej zabudowie, natomiast kiedy statek odbił od brzegu, przekonałam się, że można tu zobaczyć także bardziej nowoczesną architekturę.



Osobiście nie mam entuzjazmu dla takiej zabudowy, wydaje mi się nijaka i pozbawiona stylu, kojarzy mi się z klockowatymi domami, które masowo wznoszono w Polsce w latach 60-tych i 70-tych. Zbudowano je według jednego projektu, więc są podobne do siebie niczym  krople wody, z identycznymi balkonami zwróconymi w stronę jeziora. Takie budynki można zobaczyć również w innych, szwajcarskich miejscowościach, co moim zdaniem nie dodaje im urody ani stylu, tu widzę zdecydowana przewagę nieco mniej uporządkowanych miejscowości w niedalekiej Lombardii, gdzie nawet nowoczesne budynki zawsze mają w sobie jakiś rys indywidualności.  

Więcej zdjęć jest w albumie>


niedziela, 22 września 2013

Włochy i Szwajcaria, czyli wędrując wokół Jeziora Lugano. Część I.



Gdyby ktoś mnie zapytał, które z miejsc, jakie dane mi było oglądać zrobiło na mnie największe wrażenie, byłabym w prawdziwym kłopocie...
Łatwiej mogłabym wymienić te, które mi się nie podobały albo zawiodły moje oczekiwania (bo takich było niewiele), choć raz zdarzyło mi się, że z czasem diametralnie zmieniłam moje zdanie na temat jednego z nich. Tym miejscem było Jezioro Lugano, gdzie podobnie, jak przez Lago Maggiore, przebiega granica dzieląca Włochy i Szwajcarię. Jest ono wąskie, głębokie (288m) i bardzo kręte; ma też kilka odnóg, wcinających się w przestrzeń pomiędzy okolicznymi górami. Ta dwupaństwowość jeziora ma odbicie również w nazwie. Włosi nazywają je "Lago di Ceresio" od miejscowości Porto Ceresio leżącej na jego południowym krańcu, natomiast dla Szwajcarów jest to Lago di Lugano" od miasta Lugano, znajdującego się w północnej części. 
Na ogół jednak używa się nazwy szwajcarskiej, więc i ja zastosuję się do tej zasady, gdyż szczerze mówiąc, o Lago di Ceresio usłyszałam po raz pierwszy, kiedy zamieszkałam we Włoszech. Na szczęście jest coś, co dość ściśle wiąże obie nacje żyjące na jego brzegach, jest to język włoski, którym mówi się po obu stronach granicy, zarówno w Lombardii, jak i szwajcarskim Kantonie Ticino.


Zresztą stosunki między tymi dwoma krajami są bardzo dobre, obowiązuje dwustronna konwencja o swobodnym przekraczaniu granicy, dzięki czemu mając odpowiednie zameldowanie nie tylko można swobodnie poruszać się po przygranicznych terenach, lecz także legalnie podejmować pracę, bez względu na obywatelstwo.
Oczywiście nie znaczy to, że na granicy nie ma żadnej kontroli - celnicy oraz pogranicznicy wykonują swoje zwykłe obowiązki, jednak odniosłam wrażenie, że tu kierują się zarówno swoim doświadczeniem, jak i niezawodną intuicją, więc turysta, który chce jedynie pozwiedzać raczej nie jest przez nich niepokojony.


Dzięki tej konwencji wielokrotnie wędrowałam do Szwajcarii przekraczając granicę na piechotę, pociągiem lub autobusem aby zobaczyć jakieś ciekawe miejsce, albo pochodzić po górach. Będę szczera i powiem, że współczesna Szwajcaria, aczkolwiek bogata, czysta i mająca wiele cech, które osobiście wysoko cenię, według mnie nie ma tej malowniczości i wdzięku, jaki widzi się po nieco mniej uładzonej stronie włoskiej.
Moja przygoda z jeziorem Lugano rozpoczęła się wiele lat temu, od magicznego momentu zachwytu...Co prawda, później nazywałam je jednym z największych rozczarowań, lecz kiedy je lepiej poznałam, niespodziewanie dla mnie samej, stało się moją największą miłością oraz terenem, gdzie dzięki splotowi nieoczekiwanych zdarzeń i czystemu przypadkowi, niespodziewanie przeżyłam wspaniałą przygodę intelektualną i emocjonalną... Jednak bywa tak, że kiedy chcemy mówić o rzeczach, które zapadają nam w serce, oprócz chęci podzielenia się tymi pięknymi przeżyciami rodzi się w nas lęk, że słowa będą zbyt ubogie aby oddać nasze uczucia i możemy je w pewnym sensie sprofanować naszą nieudolnością. Obawiamy się, że ktoś nas zapyta o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego ta rzecz, tak banalna, jest dla nas tak ważna? Mimo to, postanowiłam zmierzyć się z tematem i opowiedzieć moją historię związaną z jeziorem Lugano i jego niezwykłą okolicą.


Zaczęło się to wiele lat temu, kiedy zamiast autobusem zmierzającym z Polski do Włoch przez przełęcz Brenner, postanowiłam jechać innym, którego trasa wiodła przez Szwajcarię. Był mroźny, zimowy poranek, gdy zatrzymaliśmy  się przed dworcem w Lugano, gdzie kilka osób kończyło podróż. Obsługa zajęła się wypakowywaniem bagaży a pozostali pasażerowie, w tym ja, wyszli na chwilę, żeby rozprostować nogi. Po jednej stronie placu widać było nie grzeszący urodą, nowoczesny budynek dworca, natomiast po drugiej znajdował się dużo mniejszy, uroczy budyneczek w stylu "liberty" z napisem "Ferrovie Lugano-Ponte Tresa". O Ponte Tresa słyszałam wcześniej, więc wiedziałam, że jest to miejscowość, gdzie znajduje się most na rzece Tresa, przez który przebiega granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Domyśliłam się, że jest to stacyjka lokalnego pociągu, kursującego po trakcji łączącej te dwie niezbyt odległe miejscowości. Budynek stał na brzegu wzniesienia; obok znajdował się niewielki taras, więc podeszłam do jego barierki aby popatrzeć na panoramę okolicy. Jak już wspomniałam, był wczesny ranek, słońce właśnie wschodziło, jego promienie rozświetlały gęste, poranne mgły, snujące się wokoło. Skrzypiący śnieg błyszczał diamentowo a z welonów wilgoci wyłaniały się zarysy gór otaczających miasto. Kiedy stanęłam przy barierce i spojrzałam w dół, zobaczyłam widok, jaki trudno zapomnieć, bo jego urody nie dało się opisać...


Miałam przed sobą wąską, głęboką dolinę, której dno było całkowicie niewidoczne. Domyślałam się, że tam, w dole, leży jezioro a po jego obu stronach, na zboczach gór o zaledwie zarysowanych wierzchołkach, widać było ulice i tarasowo wzniesione domy. Mgła zalegająca przestrzeń pomiędzy nimi układała się w grubsze i cieńsze warstwy, lśniąc w pierwszych promieniach słońca. Bardzo żałowałam, że nie mam ze sobą aparatu fotograficznego i nie mogę zatrzymać w kadrze tego magicznego momentu. Ta wspaniała panorama sprawiła, że z żalem wsiadłam do autobusu, aby ruszyć w dalszą drogę; od tej pory wciąż myślałam o tym, żeby tam wrócić i ponownie zobaczyć to czarodziejskie miasto. Zanim to się stało, minęło kilka lat a kiedy wreszcie zrealizowałam ten zamysł, przeżyłam jedno z największych rozczarowań mojego życia, jednak o tym napiszę w moim następnym poście o mieście Lugano. Z czasem to rozczarowanie stało się oczarowaniem, odbyłam wiele podróży w tamte strony a teraz jak sądzę, przyszedł odpowiedni moment, żeby o nich opowiedzieć.


Niestety, jak już wspomniałam, z tego pierwszego spotkania z Lugano nie mam żadnych zdjęć... te które zamieściłam w tym poście zrobiłam w zimie trzy lata później a przedstawiają tę część jeziora, przez którą przebiega granica. Wykonałam je stojąc na włoskim brzegu; góry, jakie widać w głębi, należą do Szwajcarii i leżą w okolicy Lugano. Również warunki pogodowe były zupełnie odmienne, więc to co przedstawiają, nijak się nie ma do widoku, jaki zobaczyłam tamtego mroźnego poranka....Cdn.