Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kovacs Margit. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kovacs Margit. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 maja 2024

Budapeszt na majówkę, Szentendre, czyli marcepan, koronki i ceramiczne cudeńka.



Drugi dzień naszej wycieczki przeznaczyłyśmy na zwiedzenie Szentendre, miejscowości  znanej ze swej zabytkowej starówki a także licznych pracowni rękodzielniczych. Miasteczko leży nad zakolem Dunaju, w odległości 20 km. od Budapesztu,  obecnie zamieszkuje w nim nieco ponad 25 tys. osób. Rzeka Dunaj na wysokości Wyszehradu dzieli się na dwie odnogi, które ponownie łączą się nieopodal stolicy. Dzięki temu na środku nurtu powstała duża wyspa, długa na 31 km. podobnie jak miasteczko nosząca nazwę Szentendre. Nie chcę powielać informacji z Wikipedii, ale muszę wspomnieć, że pierwsze ślady ludzkich siedzib w tej okolicy są datowane na wiele tysięcy lat przed naszą erą. Za czasów Cesarstwa Rzymskiego wzdłuż rzeki stacjonowali pilnujący jego granic żołnierze legionu naddunajskiego a obozy zakładane przez wojsko z biegiem czasu przeistaczały się w miasta. Po upadku Cesarstwa tereny dzisiejszych Węgier zajmowały kolejne ludy, należące do plemion przemieszczających się przez ówczesną Europę. Ta sytuacja trwała do IX wieku, wtedy nad zakolem Dunaju na stałe osiedlili się Madziarzy, schrystianizowani za czasów króla Stefana, późniejszego świętego. Pierwsza wzmianka o Szentendre w źródłach pisanych pochodzi 1009 roku i mówi o istnieniu w tym miejscu osady i kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja. Od patrona tej świątyni pochodzi nazwa miasteczka, gdyż Szentendre (czyt. Sentendre) w tłumaczeniu na polski znaczy po prostu Święty Andrzej. W średniowieczu, kiedy po pierwszej bitwie na Kosowym Polu Turcy zajęli część Bałkanów, przybyła w te strony duża grupa uchodźców z Serbii, uciekających przed okrucieństwem najeźdźców, w następnych stuleciach napływały kolejne fale uciekinierów. Dzięki Serbom w okolicy rozwinęła się uprawa winorośli a Szentendre stało się głównym ośrodkiem winiarstwa na Węgrzech. Oprócz nich z biegiem czasu zamieszkali tu również Chorwaci, Grecy, Słowacy, Niemcy i Żydzi. Tak duża różnorodność etniczna i religijna, spowodowała zróżnicowanie architektoniczne miasteczka i wzniesienie aż jedenastu świątyń przynależnych do poszczególnych odłamów wiary chrześcijańskiej a także synagogi. W XIX wieku zmieniła się rzeczywistość geopolityczna, Turcy stracili swe wpływy na Bałkanach a tamtejsze narody odzyskały niepodległość i zaczęły tworzyć własne państwa. W związku z tym, większość Serbów i Chorwatów wróciła do krajów pochodzenia a na ich miejsce przybyli Węgrzy oraz ludność z niedalekiej Słowacji. Jednak mimo tych roszad część mieszkańców w dalszym ciągu pamięta o swoich serbskich korzeniach, chociaż niewiele osób kultywuje obyczaje i język swoich przodków.







O urokach Szentendre słyszałam podczas poprzednich pobytów na Węgrzech, ale wtedy nie udało mi się do niego dotrzeć. Jednak tym razem byłyśmy zdeterminowane, tym bardziej, że w miasteczku jest muzeum prac Margit Kovacs, węgierskiej artystki, która zajmowała się ceramiką i rzeźbieniem w glinie. Poza tym w miasteczku jest mnóstwo sklepów z rękodziełem i pracowni ceramicznych a ponieważ Marta skończyła kurs ceramiki a ja kocham wszystko, co wypalone z gliny, było to miejsce trafiające w nasze zainteresowania. Z Budapesztu do Szentendre pojechałyśmy pociągiem podmiejskim HEV, który odjeżdża ze stacji nieopodal mostu Małgorzaty. Podróż trwała mniej więcej trzydzieści minut, w tym czasie mogłyśmy zobaczyć zarówno piękne, zielone wzgórza jak i niezbyt ciekawe obrzeża stolicy, gdzie oprócz szarych blokowisk usadowiły się liczne magazyny i zakłady przemysłowe. Po przybyciu na miejsce okazało się, że pociąg zatrzymuje się nowszej części miasteczka, więc czekał nas jeszcze półgodzinny spacer do centrum starówki, którą od stacji dzieli odległość około dwóch kilometrów. Z mapy wynikało, że zabytkowa część miasta leży nad rzeką a od nowszej oddziela ją ruchliwa droga krajowa, co sprawia, że starówka tworzy odrębną enklawę. Niebawem doszłyśmy do ładnej, brukowanej ulicy a ta zawiodła nas wprost na centralny plac Fo ter. Tam mogłyśmy się przekonać jak malownicze jest Szentendre, ze swoją wiekową zabudową, gdzie wiele domów ma wyraźne cechy baroku i rokoka. Główny plac miasteczka jest niewielki, na jego środku znajduje się XVIII wieczny krzyż morowy i zabytkowa studnia z pompą. Pomiędzy placem a okolicznym uliczkami zauważyłyśmy oryginalną dekorację w postaci sznurów z żarówkami osłoniętymi dużymi, kolorowymi abażurami, zawieszonych pomiędzy domami. Spodobał się nam ten pomysł, na tle błękitnego, majowego nieba wyglądało to naprawdę prześlicznie a wieczorem, po zapadnięciu ciemności, takie oświetlenie z pewnością wprowadzało bardzo romantyczny nastrój. Wokół było kilka kawiarenek ze stolikami wystawionymi na zewnątrz, gdzie można było posiedzieć w tej uroczej scenerii, z tym większą przyjemnością, że była wspaniała, wiosenna pogoda a wokoło unosił się upajający zapach kwitnących akacji. 








Jak się okazało, Szentendre faktycznie jest miasteczkiem rękodzielników, znalazłyśmy tam nie tylko mnóstwo sklepów z ceramiką, ale również wiele pracowni ukrytych w podwórkach, gdzie artysta wystawiał i sprzedawał swe prace wprost pod gołym niebem. Chodziłyśmy niestrudzenie od jednego takiego miejsca do drugiego, podziwiając kreatywność twórców, przepiękne kolory szkliwa i rozmaitość wzorów. Były tam tradycyjne talerze o ludowych motywach, kubki, dzbanki oraz różne utensylia przydatne w kuchni, ozdoby w kształcie ptaków, zwierząt i ryb a także całkiem przyjemne dla oka magnesy na lodówkę. Bardzo nam się spodobały wianki z ceramicznych kwiatów oraz pojedyncze kwiatki, które można wstawić do wazonu, śliczne, również ceramiczne dzwonki powietrzne i figurki do zawieszania. Okazało się, że sklepy w miasteczku oprócz ceramiki oferują również piękne hafty, koronki, ręcznie tkane makatki, wyroby ze skóry i drewna a także unikatową odzież, ozdobioną tradycyjnymi wzorami. Oprócz tych wszystkich cudeniek w sklepikach można było kupić lokalne produkty spożywcze, miód ciastka, konfitury, marcepan, no i przede wszystkim ogromne ilości papryki o różnych stopniach ostrości, sproszkowanej lub w postaci pasty a także jej suszone strączki, pięknie powiązane w girlandy i warkocze.







Jak napisałam na początku tego posta, jednym z celów naszej podróży było muzeum  prac Margit Kovacs, o którym dowiedziałyśmy się zupełnym przypadkiem tuż przed wyjazdem do Budapesztu. Muzeum znalazłyśmy w zaułku nieopodal centrum, w parterowych pomieszczeniach kilku połączonych domków, skupionych wokół malutkiego wirydarza. Gdyby nie to, że wiedziałyśmy o jego istnieniu, prawdopodobnie nigdy byśmy tam nie trafiły, poza tym nie przyszło by nam do głowy szukać podobnej instytucji w tej niewielkiej miejscowości. Ta wizyta była wspaniałym bonusem do naszego wyjazdu na Węgry, gdyż wszystko co zobaczyłyśmy, zrobiło na nas naprawdę ogromne wrażenie. Margit Kovacs urodziła się w 1902 roku, początkowo zajmowała się grafiką, ale ponieważ ceramika zawsze była jej prawdziwym powołaniem, udała się na naukę do Wiednia i Monachium a także do wiodących fabryk porcelany w Kopenhadze i Sevres. Po powrocie rozpoczęła pracę jako artysta ceramik; jej ulubionym materiałem była glina, ozdabiana stylizowanymi motywami z licznymi odniesieniami do sztuki ludowej a także do wzorców bizantyjskich. Jej rzeźby to często surowe biskwity bez zdobień i szkliwa; natomiast tam, gdzie stosowała zdobienia, używała niewielu barw. W jej pracach najczęściej możemy zobaczyć brąz, biel, czasem  zgaszoną zieleń i żółć oraz bardzo piękny kolor turkusowo - niebieski. Chociaż artystka swobodnie poruszała się pomiędzy tematami, wszystkie eksponaty mają jej własny, wyjątkowy i niepowtarzalny styl. Zainteresowania i możliwości rzeźbiarki były bardzo szerokie, co widać w zbiorach muzeum; znajdziemy tu kafle, piękne ceramiczne panele, oryginalne w formie naczynia oraz figurki zwierząt i ludzi. Nam najbardziej przypadły do serca statuetki przedstawiające postacie kobiece, ukazane z ogromną subtelnością w charakterystyczny dla artystki sposób, z wielkimi, pełnymi wyrazu oczami i ledwie zaznaczonymi rysami twarzy, w sukniach przypominających odwrócony kielich kwiatu na smukłych, pełnych wdzięku sylwetkach. Margit Kovacs pokazywała kobiety w różnych okresach życia i w różnych rolach społecznych, jako panny młode, matki, staruszki, zakonnice, święte, damy, bohaterki i królowe. Wszystkie mają niepowtarzalny, uduchowiony wyraz, pełen delikatności i ciepła, mówiący wiele nie tylko o manualnych zdolnościach rzeźbiarki, lecz również o jej intelekcie i wartościach, jakie wyznawała. Byłyśmy zaskoczone tym co zobaczyłyśmy, lecz także wzruszone i oczarowane, ponieważ wszystkie prace dostarczyły nam  nie tylko wrażeń estetycznych, ale dały również wiele powodów do refleksji. 
Na ścianie obok wejścia do muzeum umieszczono panel informacyjny w formie ceramicznej płaskorzeźby; przedstawia ona małego czeladnika wytaczającego wazon na kole garncarskim. Pomyślałam sobie, że jest to piękna metafora artysty, który przez całe życie pozostaje uczniem szukającym wiedzy i odkrywającym swoje możliwości...
Cała kolekcja liczy ponad trzysta rzeźb i jest darowizną Margit Kovacs, która ofiarowała je na rzecz muzeum pięć lat przed swoją śmiercią; artystka zmarła w 1977 roku w Budapeszcie.









Po obejrzeniu zbiorów kontynuowałyśmy zwiedzanie; na początek udałyśmy się nad Dunaj, gdzie znajduje się niewielka przystań dla statków wycieczkowych i skąd jest bardzo ładny widok na miasteczko. Po krótkim odpoczynku nad rzeką postanowiłyśmy, że przejdziemy na zachodni kraniec Szentendre a po drodze  spróbujemy obejrzeć wnętrza kościołów, jeżeli jeszcze będą otwarte. Najbliżej była barokowa cerkiew Zwiastowania, wzniesiona w 1752 roku przez serbskich uchodźców, można tam zobaczyć pięknym ikonostas z 1790 roku, zajmujący całą szerokość prezbiterium. Oprócz tego w cerkwi były jeszcze inne obrazy, a także malowidła na ścianach oraz na sklepieniu, niestety te ostatnie tak pociemniałe, że trudno było się zorientować co przedstawiają. Chciałyśmy zwiedzić również cerkiew Belgradzką Serbskiego Kościoła Prawosławnego, jednak mogłyśmy ją obejrzeć tylko z zewnątrz, ponieważ jest otwierana jedynie w weekendy. Cerkiew wzniesiono w II połowie XVIII wieku w stylu barokowym, jest pomalowana na ciemno różowy kolor z kremowymi ornamentami, ma bardzo ładną wieżę oraz wspaniały, kamienny portal. Szentendre jest siedzibą biskupa Serbskiego Kościoła Prawosławnego na Węgrzech a cerkiew w Szentendre pełni rolę katedry, więc jest bardziej okazała, niż pozostałe kościoły prawosławne w mieście. Stoi na niewielkim wzniesieniu a ponieważ otaczają ją dorodne drzewa, to miejsce prezentuje się bardzo urokliwie. Choć nie widziałyśmy wnętrza kościoła nie żałowałyśmy tego spaceru, tym bardziej, że na wzgórzu właśnie kwitły ogromne kasztany, co wyglądało wprost spektakularnie  







Jak się okazało następny kościół, (tym razem katolicki)  jaki miałyśmy w planie, również był zamknięty a do środka można było zajrzeć przez kratę w kruchcie. Jest to najstarszy kościół w mieście, konsekrowany pod wezwaniem św. Andrzeja, od którego wzięło ono swą nazwę. Pierwotna  świątynia została zniszczona przez Tatarów. obecną wzniesiono w XIII stuleciu, dla chorwackiej społeczności wyznania katolickiego, która przybyła tu po inwazji Osmanów na Bałkany. W połowie XVIII wieku poddano ją częściowej przebudowie, dodając jej barokowe elementy, lecz  nie naruszając jej zasadniczej bryły, która pozostała gotycka. 
Kościół stoi w najwyższym punkcie miasta, na ładnym placu otoczonym murkiem, w sąsiedztwie akacjowych drzew, które właśnie kwitły, więc wokoło unosił się ich słodki zapach. Z tego miejsca był piękny widok na niemal całe Szentendre, mogłyśmy popatrzeć z góry na dachy domów a nawet zajrzeć na okoliczne podwórka. Zaskoczyło nas to, że niepostrzeżenie znalazłyśmy się tak wysoko; okazało się, że od strony skąd przyszłyśmy wzgórze miało długie, łagodne podejście a z drugiej stromy stok. Podjęłyśmy decyzję, że nie będziemy szukać innych kościołów a w to miejsce pospacerujemy wąskimi uliczkami o ciekawej, parterowej zabudowie. Przy jednym z domków natknęłyśmy się na "kota stróżującego", podobno był to "zły kot" a nawet "kot gryzący", gdyż człowiek, z którym mieszkał, na furtce umieścił ostrzegawczą tabliczkę z napisem "Harapos cica" co mniej więcej tak się przekłada na polski, jak powyżej. Albo było to podłe oszczerstwo, albo kot się na nas poznał i nie wzbudziłyśmy jego podejrzeń, gdyż ani myślał o ataku i dalej spokojnie odpoczywał na murku w cieniu drzewa.  







Po drodze do centrum widziałyśmy jeszcze kilka uroczych zaułków i uliczek, gdzie nie spotkałyśmy żywego ducha. Było późne popołudnie, więc przyszedł czas, aby pomyśleć o  powrocie do Budapesztu i zakończyć zwiedzanie Szentendre w jakiejś przyjemnej kawiarni. Wybrałyśmy ładny lokal przy deptaku, który prowadzi z dworca na główny plac w mieście, ponieważ kiedy przechodziłyśmy tamtędy rano, zwrócił naszą uwagę swoją oryginalną, stylową witryną. Tym razem bez pospiechu mogłyśmy przyjrzeć się tej malowniczej uliczce z ładnie odnowionymi, niskimi domkami, gdzie niemal połowę przestrzeni zajmowały donice z kwiatami i kawiarniane stoliki pod białymi parasolami. Podobnie jak w całym Szentendre również i tu unosił się kwiatowy zapach, gdyż wzdłuż ulicy rosło kilka  okazałych akacji. Lokal który wybrałyśmy nazywał się "Szamos Marcipán Cukrászda" (co można przetłumaczyć jako "Marcepanowa Cukiernia Szamosa") i stanowił część handlową Muzeum Marcepanu. Wyrób marcepanu od dawna jest w Szentendre lokalną tradycją, ponieważ tutejsze migdały mają nadzwyczajną jakość. Rodzina Szamosów prowadzi swoje przedsiębiorstwo od 1935 roku, ich wyroby cieszą się doskonałą opinią i mają licznych nabywców również w Budapeszcie, gdzie firma także ma własne sklepy. Cukiernia zachwyciła nas swoim pięknym, secesyjnym wystrojem z eleganckimi meblami oraz różowymi ścianami wykończonymi zieloną boazerią. Jednak jej największą ozdobą były panele ścienne z ceramicznych płytek, przedstawiające kwiatowe girlandy, wśród których pyszniły się wspaniałe pawie. W muzeum przy cukierni można obejrzeć różnego rodzaju figurki z marcepanu oraz lukru a także maszyny, jakich się używa do produkcji i zobaczyć na własne oczy jak wygląda cały proces wyrobu tych słodyczy. Szczerze mówiąc, kiedyś przepadałam za marcepanem, jednak z czasem zmienił mój się gust i uważam, że jest za słodki; poza tym nie jestem miłośniczką ciemnej czekolady. Marta jest większą entuzjastką w tym względzie, ale mimo to, zadowoliłyśmy się jedynie obejrzeniem produktów wystawionych w gablotkach. Cukiernia oferuje również lody i szeroką gamę różnego rodzaju słodkości; my postanowiłyśmy spróbować węgierskiego klasyka, czyli tortu Dobosa i porównać go z tym, co pod tą nazwą serwuje się w Polsce. Do tego oczywiście musiała być kawa dla pokrzepienia naszych nadwątlonych sił i kieliszek białego, węgierskiego wina. Jak się okazało, ten zestaw pozwolił nam przebrnąć przez konsumpcję tortu, który okazał się wprost niewiarygodnie słodki. Nie będę się wypierać skłonności do łakomstwa a Marta jest moją nieodrodną córką, jednak obydwie nie znosimy bardzo słodkich wypieków i jeśli robimy w domu ciasto, zawsze dajemy mniejszą ilość cukru niż podaje przepis. W związku z tym, miałyśmy wielki problem, aby dobrnąć do końca naszych niezbyt dużych porcji, na szczęście kawa i wino pomogły nam zneutralizować nadmiar słodyczy.

Tym słodkim a nawet przesłodzonym akcentem, zakończyłyśmy nasz mimo wszystko bardzo udany dzień w Szentendre. Miasteczko jak najbardziej zasługuje na entuzjastyczne opinie co do jego urody, było też warto potrudzić się zaglądaniem do licznych sklepików z rękodziełem, nie wspominając o odwiedzinach w cerkwi i muzeum Margit Kovacs.







Dla porządku dodam jeszcze, że oprócz Muzeum Marcepanu w Szentendre można zobaczyć inne muzea, choćby Muzeum Frenczy, gdzie są wystawione prace czworga członków tej rodziny. Znajdziemy tam obrazy Karola Ferenczy uznanego impresjonisty oraz jego syna Walera ekspresjonisty, rzeźby drugiego syna Beniego a także artystyczne tkaniny córki Noemi. Niestety nie widziałyśmy tych zbiorów, jak i obrazów malarza awangardowego Beli Czobela w muzeum, które znajduje się jego dawnym domu, ani zbiorów sztuki sakralnej przy cerkwi Zwiastowania a także wielu innych, pomniejszych placówek i galerii, których na mapie miasta jest aż czternaście. Poza nimi na obrzeżach nowej części miasta jest jeszcze skansen wsi węgierskiej, odległy od centrum starówki o ok. 4 km. czyli można śmiało powiedzieć, że w Szentendre każdy znajdzie dla siebie coś interesującego. Oczywiście byłoby dobrze zapoznać się z tymi wszystkimi miejscami, jednak jeden dzień był na to stanowczo zbyt krótki a pobieżna wizyta w muzeum czy galerii mija się z celem. My miałyśmy inne priorytety, więc musiałyśmy wybierać, jednak piszę o tym informacyjnie na wypadek, gdyby ktoś z czytelników był zainteresowany podobną wycieczką.


Więcej zdjęć z Szentendre można zobaczyć w albumie>