sobota, 12 maja 2012

Lombardia. Opactwo Piona.


Ten wpis chciałabym zadedykować Adzie, która podobnie jak ja, ma sentyment do stylu romańskiego.

Jak już wielokrotnie wspominałam, architektura i malarstwo były moją pasją od wczesnego dzieciństwa. Oczywiście, nie można tu mówić o jakimś świadomym odbiorze, gdyż w owym czasie moja wiedza na ten temat była minimalna, lecz raczej o swego rodzaju instynktownym podziwie dla rzeczy pięknych i harmonijnych. Zawsze pociągały mnie wszelkiego rodzaju książki, albumy i fotografie związane ze sztuką, które chętnie oglądałam od najmłodszych lat życia. Kiedy jako małe dziecko zamieszkałam na Mazurach, bardzo tęskniłam za domkiem babci w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, gdzie się urodziłam. Z tego też powodu, moja mama co jakiś czas wsiadała wraz ze mną do pociągu i jechałyśmy w odwiedziny. Pamiętam, że kiedy  przyjeżdżałyśmy do Warszawy, niejednokrotnie upierałam się, aby z bliska zobaczyć pomnik lub kościół, który widziałam w perspektywie ulicy. Czasami mama spełniała te zachcianki, ale zdarzało się też, że odmawiała a wtedy wydawało mi się, że moje życie straciło wszelki sens i ominęło mnie coś cudownego, bez czego nie potrafię egzystować... 

Minęło nieco czasu, podrosłam, lecz w dalszym ciągu corocznie większość wakacji spędzałam u babci; mając trzynaście, czternaście lat, niejednokrotnie wybierałam się sama do Warszawy, aby odwiedzić jakieś muzeum lub pozwiedzać ciekawe zakątki miasta. (Swoją drogą, jak inne było życie w tamtych czasach, że moja babcia nie bała się o mnie, kiedy wybierałam się na te samotne wyprawy...)
Najchętniej przemierzałam na piechotę trasę od Starego Miasta do Łazienek, przy okazji oglądając kościoły i podziwiając pięknie odbudowane kamienice. Był to czas, kiedy moim ulubionym stylem był barok i płomienisty gotyk, choć nie gardziłam również miękkimi liniami secesji. Sądzę, że nadmiar ozdób i pokrętne linie współgrały z moim stanem ducha, charakterystycznym dla okresu dojrzewania, kiedy dopada nas wewnętrzny niepokój a świat wydaje się otchłanią chaosu. Z biegiem czasu, moje preferencje nieco się zmieniły, zaczęłam doceniać spokój i równowagę a im najbardziej odpowiadał styl klasycystyczny. 

Teraz, kiedy jestem osobą dojrzałą, patrzącą na świat z perspektywy minionego czasu, najwyżej sobie cenię surową powagę oraz prostotę stylu romańskiego; właśnie prostota, czasem nawet granicząca z naiwnością, jest dla mnie największym walorem tego okresu. Mimo to, absolutnie nie chciałabym umniejszać artystycznej wartości dzieł z innych epok, lecz w sztuce, zwłaszcza sakralnej, ta skromność i brak rozbuchanych dekoracji, wydaje mi się najbliższa duchowi Ewangelii. Zauroczyły mnie ciężkie bryły romańskich budowli, ich wąskie okienka, przez które widać skrawek błękitnego nieba i nadgryzione zębem czasu, niezgrabne kolumienki z zaskakująco ozdobnymi kapitelami. Kocham też freski, delikatne linie motywów roślinnych i zwierzęcych,  postacie o dziwnych proporcjach, sztywne niczym na bizantyjskich mozaikach, ich za duże lub za małe głowy, ręce o zbyt długich palcach i charakterystycznie ustawione bose stopy w rzymskich sandałach... W ciągu mojego dziesięcioletniego pobytu we Włoszech widziałam ich wiele, lecz nigdy mnie nie znużył ten styl, jednocześnie archaiczny i ponadczasowy, płynący z głębi ludzkiej jaźni, niczym rysunki dzieci, które mimo swojej niezręczności bezbłędnie oddają istotę rzeczy.

Właśnie ta dziecięca naiwność tak mnie zafascynowała... Patrząc na sztukę romańską, zawsze miałam poczucie mistycznej więzi z mistrzem, który w zamierzchłych czasach brał do ręki dłuto lub pędzel, aby podzielić się swoim sposobem widzenia świata. To właśnie w tych kościołach i opactwach, zbudowanych z szarego, górskiego kamienia, nie mogłam się oprzeć poczuciu, że przez sam fakt mojej tam obecności staję się częścią tego samego świata, do którego należeli ich budowniczowie... Podczas moich wędrówek spotkałam wiele takich świątyń i klasztorów, przed niektórymi z nich postawił mnie czysty przypadek, inne zaś były głównym celem mojej wyprawy. Opactwo Piona należy do tej drugiej kategorii, lecz z racji niedogodności związanych z dotarciem do celu, wybierałam się tam przez kilka długich lat. 

Było ono dla mnie dość trudno dostępne, leży bowiem w górnej części Jeziora Lario na jego  wschodnim brzegu (potocznie jest ono nazywane Como, choć według atlasów tę nazwę nosi jedynie  zachodnia odnoga). Można tam bez trudu dotrzeć samochodem w ciągu mniej więcej półtorej godziny, jadąc na wschód w stronę Lecco i dalej, wschodnim brzegiem, ale ja w czasie moich wycieczek korzystałam z transportu publicznego, co znacznie komplikowało sprawę. Istnieje też możliwość dotarcia do Piony statkiem z Como, jednak jest to impreza dość droga i czasochłonna a do tego pozostawia niewiele czasu na zwiedzanie. Statek płynący tam bezpośrednio z reguły porusza się bardzo szybko i rzadko zawija do przystani, co sprawia, że obserwacja okolicy jest utrudniona i trudno się sycić przepięknym pejzażem. W moim przypadku czekałaby mnie podróż pociągiem do miasta Como a następnie dość długi rejs statkiem; w sumie w podróży musiałam spędzić (łącznie z drogą powrotną) prawie pięć godzin.

Po dokładnym przestudiowaniu wszystkich rozkładów jazdy doszłam do wniosku, że będzie prościej jeśli z Como pojadę autobusem wzdłuż zachodniego brzegu do miasteczka Gravedona, gdzie będę mogła wsiąść na statek a ten przewiezie mnie na przeciwległy brzeg, gdzie leży opactwo. To był dobry plan, pozwolił mi też na przyjrzenie się północnej części jeziora, której w zasadzie nie znałam, w przeciwieństwie do jego części południowej i okolicy Como. Na północy otaczają je dość wysokie góry o skalistych szczytach, nie widzi się też mnóstwa cukierkowych willi z prywatnymi przystaniami, za to z racji silnych wiatrów jest to prawdziwy raj dla żeglarzy i surferów. Miasteczko Gravedona również ma swój wspaniały zabytek z epoki romańskiej, kościół Madonna del Tiglio (o którym napiszę przy innej okazji). Oczekując na statek mogłam nacieszyć się panoramą przeciwległego brzegu, gdzie wśród ciemnej zieleni drzew widać było maleńką zatoczkę - to właśnie była Piona. Ponad nią góruje masyw Legnone i nieco mniejsza góra Legnoncino a po lewej stronie perspektywę zamyka skalista ściana Valchiavenny. Jak zwykle, zachwyciłam się tym widokiem w szmaragdowo - błękitnym kolorze, otulonym leciutkim welonem wilgotnego oparu sprawiającego, że kontury gór nabierają miękkości. 

Kiedy statek przybił do przystani opactwa okazało się, że z racji, iż była to niedziela i pełnia lata, zjawiło się tam wielu odwiedzających, w tym kilka zorganizowanych grup. Szczerze mówiąc, było to sporą niedogodnością, gdyż trudno kontemplować arkana sztuki, kiedy wokoło biegają znudzone dzieci, co chwilę ktoś nam wchodzi w pole widzenia albo ni stąd ni zowąd, liże nas piesek trzymany przez właściciela pod pachą. Mimo to, urok tego miejsca jest niezaprzeczalny, choć nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary opactwa, otoczonego bardzo okazałymi drzewami. Kościół i klasztor wzniesiono z jasnoszarego, lokalnego kamienia, którego jest pod dostatkiem w tej okolicy. Obiekt, jaki dotrwał do naszych czasów, jest datowany na początek drugiego tysiąclecia, lecz rzeczywista historia klasztoru jest o wiele dłuższa. W VII wieku istniało tu bowiem niewielkie oratorium pod wezwaniem Świętej Justyny Męczenniczki, tutejsi mnisi sprawowali opiekę duchowną nad mieszkańcami okolicy oraz zajmowali się pochówkiem zmarłych. W XI wieku zostali oni objęci reformą kluniacką i weszli w skład zakonu benedyktynów. Był to dobry okres,  poskutkował nie tylko wzrostem prestiżu klasztoru, ale również jego rozbudową. Wzniesiono obecny jednonawowy kościół, który w późniejszych czasach wzbogacono o barokową dzwonnicę. Wewnątrz świątyni przechowywana jest stela z napisem wykutym na zlecenie Agrypina, biskupa Como, który mówi o założeniu w tym miejscu pierwszego oratorium. Mnie jednak szczególnie zachwyciły dwie marmurowe kropielnice u wejścia, mające formę mis dźwiganych przez lwy, z których każdy trzyma w szponach baranka. 


Lwy niezbyt przypominają zwierzę, jakie mają przedstawiać, bowiem są raczej  symbolicznym wyobrażeniem lwiego okrucieństwa a nie wiernym wizerunkiem. Ich nienaturalnie okrągłe głowy świadczą o tym, iż artysta, który je wykuł nie widział nigdy żywego lwa, za to starał się oddać wrażenie grozy, poprzez umieszczenie w jego otwartym pysku dwóch rzędów straszliwych, trójkątnych zębów. To symboliczny wizerunek Księcia Ciemności, trzymającego ludzkie dusze w szponach grzechu, którą znak krzyża i woda wiary może obmyć ze zmazy i przywrócić jej stan łaski... Podobne kamienne lwy spotykałam też w innych miejscach i nieodmiennie przyciągały mój wzrok, swoją tak oczywistą symboliką i naiwnością wyobrażenia. Bywa, że ich kształt zatarł czas, więc dziś są one zaledwie cieniem pierwotnej formy i niejednokrotnie można odróżnić jedynie okrągły kształt wzniesionej głowy oraz zarys łap... Obecność symboli zawsze była czymś bardzo mi bliskim, czego niejednokrotnie nawet nie starałam się zrozumieć ani ubrać w słowa, raczej zdawałam się na moją podświadomość lub po prostu instynkt, podpowiadający mi, iż pewien detal czy ornament, jest w jakiś sposób związany z moim „ja” że to coś istotnego, co niesie ważną dla mnie, zaszyfrowaną wiadomość. Nie próbowałam tego analizować, wystarczyło mi, że "to" jest a ja nie tylko dostrzegam jego obecność, lecz ją odczuwam całym moim jestestwem. 

Tu chyba znajduje się źródło tego wewnętrznego spokoju i poczucie harmonii świata, jakie dają mi romańskie kościoły, ze swymi surowymi murami, łagodnymi krzywiznami absyd i poczerniałymi belkowaniami sklepień. W innych świątyniach mój wzrok goni za tysiącem szczegółów a umysł analizuje kunszt artystów, którzy go ozdobili. Kościół romański po prostu jest. Kamienne płyty wydeptane przez tysiące nóg, zachęcają do zgięcia kolan i zatopienia się w niemej modlitwie lub po prostu we własnych, najskrytszych myślach. Kolumny i łuki absyd, są niczym ręce wzniesione do nieba a niewielkie okienka niczym oczy, patrzące na świat, jaki jest na zewnątrz nas...
Po niesprzyjającej kontemplacji atmosferze zatłoczonego kościoła,  wewnętrzny ogród opactwa (choć również tam było kilku zwiedzających) wydawał się oazą spokoju. To wspaniały przykład klasztornego założenia a jego symboliczny kształt jest odzwierciedleniem Świata Idealnego, którego wyrazem jest Brama Niebios, Klasztorny Raj. Kwadratowy wirydarz otaczają portyki z pięknymi kolumnami, umieszczonymi pomiędzy czterema potężnymi słupami narożnymi, symbolizującymi Trójcę Świętą, istotę ludzką, cztery żywioły i cztery strony świata. 

Ilość kolumn w poszczególnych rzędach jest nieregularna; jeden z boków ma ich jedenaście, na pamiątkę jedenastu apostołów, którzy pozostali przy Chrystusie po zdradzie Judasza. W drugim jest ich dziesięć, niczym dziesięć przykazań, trzeci liczy dwanaście, bo dwanaście było plemion Izraela a czwarty osiem, gdyż ósemka wyraża nieskończoność i jest symbolem zmartwychwstania. Na środku wirydarza rośnie ogromne drzewo laurowe, symboliczne Drzewo Życia, obok niego umieszczono kamienną studnię, Zdrój Zapieczętowany. Był to chyba najpiękniejszy klasztorny wirydarz, jaki widziałam; jego ozdobne kolumny są zapowiedzią nowej epoki a ściany ponad nimi, zbudowane z szarego  kamienia i różowawej cegły, zdobią niewielkie, dwudzielne okienka "bifora". Kiedy go zobaczyłam, słońce malowało jasne kwadraty na posadzce portyku i oświetlało freski na jego ścianach. Do naszych czasów zachowała się jedynie ich niewielka część, przedstawiają one męczeństwo świętego Wawrzyńca, świętych Małgorzaty i Katarzyny oraz część fresku z późniejszej epoki z motywem „Noli me tangere". 

Wraz z upływem czasu  niegdyś jaskrawe kolory wyblakły, kształty uległy zatarciu, nikt też nie zna imienia ich twórcy...Na zwornikach pomiędzy kolumnami można zobaczyć liczne płaskorzeźby orłów, będących symbolem duszy wznoszącej się do Boga. Ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłam tam niewielką główkę, czy też raczej łeb zwierzęcia o demonicznym wyrazie. Wiele osób dziwi ten symbol, snuto nawet przypuszczenia o jakimś satanistycznym odchyleniu kamieniarza, który ją stworzył. Wydaje mi się, że jest to dość bezsensowna teoria i sądzę, że raczej umieszczono ją tam jako swego rodzaju memento, ostrzeżenie, że nawet w miejscu przeznaczonym na modlitwę i kontemplację, możemy wpaść w sidła demona grzechu. 
Świetność opactwa nie trwała długo, w XV wieku zaczęło ono podupadać, aby ulec likwidacji w czasach Napoleona, kiedy to przeszło w ręce osób nie związanych z kościołem. 

Kilkakrotnie sprzedawane, w latach trzydziestych XX stulecia stało się własnością Pietro Rocca, którego dotknęła ogromna rodzinna tragedia. Otóż jego brat Cesare, wraz z żoną Lidią przebywał w Erytrei, gdzie był zatrudniony jako inżynier przy budowie drogi. Miało to miejsce w czasie wojny abisyńskiej, której front przebiegał nieopodal placu budowy. Kiedy doszło do przerwania jego linii, małżonkowie Rocca i inni włoscy pracownicy zostali zamordowani. Pietro Rocca postanowił wtedy, że poświęci swe siły i majątek, aby dać nowe życie opactwu i stworzyć w ten sposób pomnik upamiętniający tę tragedię; w związku z tym, na jednej ze ścian nieopodal wejścia, umieszczono pamiątkową tablicę poświęconą Cesare i Lidii Rocca. Zamysł Pietra ostatecznie zrealizowano (z niemałym trudem i przy współudziale wielu osób), dopiero w 1970 roku. Zakonnicy, którzy tu dziś mieszkają, zajmują się kościołem i klasztorem, pielęgnują należący do niego ogród a także prowadzą Oazę Benedyktyńską, gdzie pracują z osobami pragnącymi wyjść z narkomanii. Podobnie jak w większości klasztorów, jest tu sklep, gdzie można kupić zioła, nalewki, soki, miód, drobne rękodzieło a także obrazy, gdyż jeden z braci, Fra Pier, jest malarzem. Wczesnym popołudniem ponownie wsiadłam na statek, pogoda była przepiękna, słońce stało wysoko i wiał dość silny wiatr.

Na jezioro wypłynęła duża grupa ludzi ze szkółki surfingowej. 
Szybowali po wodzie na swoich deskach z kolorowo obrzeżonymi żaglami, niczym stado fantastycznych ptaków. Patrzyłam na ich lot i myślałam o dawnym świecie, jakiego już nie ma, po którym przetrwała jedynie pamięć, paradoksalnie ocalona poprzez osobistą tragedię, wojnę i śmierć...

11 komentarzy:

  1. Elżbieto, nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo ucieszyła mnie Twoja dedykacja i ta piękna podróż romańska. Jestem straszliwie zmęczona, chora (zatoki), jest przykre załamanie pogody i pewnie będę musiała przykrywać wszystko i osłaniać w ogrodzie. No, już nie narzekam, ale chciałam pokazać kontekst ;) I Twój dzisiejszy wpis będzie jak balsam, remedium na to wszystko!
    Merytorycznie i z większym sensem napiszę wieczorem, gdy już wszystko spokojnie przeczytam. Ale już teraz: jestem zachwycona! Ten wirydarz i ta wspaniała romańska rzeźba lwa (kropielnica?), freski! Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ada.Trzymaj się ciepło,dbaj o siebie!(Polecam inhalacje, w razie potrzeby służę opisem techniki wykonania) Miło mi że sprawiłam Ci tę małą przyjemność. Ja też muszę zabezpieczyć moje roślinki bo podobno ma być nawet -6. Mam nadzieję że nie będzie padało, bo w takim razie spadłby śnieg. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czujesz sztukę całą sobą- piękne to, ale dodatkowo podziwiam, że jesteś tak bardzo dociekliwa, że chcesz nie tylko poczuć, ale też poznać i zrozumieć. BBM

    OdpowiedzUsuń
  4. Chciałabym kiedyś przeczytać to wszystko w formie książki, Twoje wrażenia, wspomnienia, podróże, Twoje spojrzenie na sztukę - tak bardzo mi bliskie. Tymczasem cieszę się z tej wirtualnej, blogowej formy, tym bardziej, że pozwala na interakcję, na rozmowę.

    Bardzo podobnie patrzymy na romańską sztukę, naprawdę. I u mnie był taki czas, gdy najbardziej fascynowała mnie strzelistość gotyku, alchemia światła filtrowanego przez olbrzymie witraże w rozetach i ostrołukowych, niebosiężnych oknach. Podziwiałam (i podziwiam wciąż) nieskrępowaną fantazję secesji, jej swobodę, jej zakorzenienie w świecie roślinnym i baśniowym. Był nawet czas, gdy imponowała mi precyzja i czystość modernizmu, rytm i geometria bryły. Ale jeśli coś naprawdę przemawia do mnie, nie rozumowo ale tak serdecznie - to właśnie sztuka romańska. Myślę, że potrąca jakieś struny, które nie do końca sobie uświadamiam. Tak jak pisałam poprzednio - jej związanie z ziemią, z terytorium, jej bliskość i namacalność. Wykorzystywanie miejscowego surowca - te świątynie są tak naturalne, jakby wyrosły z ziemi, nie stworzone ręką ludzką. Umiar, powściągliwość, prostota.

    Ale jest też cała warstwa symboliczna, którą doskonale tutaj analizujesz. Te konstrukcje o formach czasem tak prostych, syntetycznych unosiła myśl, program ideowy tak bogaty, że jesteśmy jak w sieć schwytani w splot znaczeń. Liczba kolumn, symbolika zwierząt, wizerunki świętych rozpoznawalne dzięki symbolom. To jest baudelaireowski "las symboli", "świątynia natury" zapisana w kamieniu.

    Elżbieto, jeszcze raz dziękuję Ci za tę przepiękną podróż romańską. Czasem myślę, jak wyglądał świat wtedy, gdy "cała Europa okryła się białym płaszczem kościołów", kiedy te kamienne, wspaniałe konstrukcje znaczyły zieloną mapę Europy, powiązane ze sobą siecią dróg. Jak fascynujące jest śledzenie powiązań, warsztatów, wpływów, artystycznych migracji.

    Przepraszam, że tak chaotycznie, ale jak tu zachować kartezjański umiar i jasność, kiedy taki temat bliski sercu!
    Gdy tylko cudownie ozdrowieję a i pogoda się poprawi, to wybiorę się na dawno już planowaną romańską wycieczkę, cieszę się, że będę mogła się zrewanżować za tę piękną dzisiejszą historię!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ada - dziękuję Ci za piękne podsumowanie, które jednocześnie uzupełniło to, co napisałam. Niejednokrotnie myślałam o pokrętnych drogach, którymi chodzą nasze myśli i uczucia i zadawałam sobie pytanie: co sprawia, że czasy tak odległe są nam tak bliskie? Nie potrafię na nie jednoznacznie odpowiedzieć, być może w każdym z nas jest jakaś mała iskierka, i trzeba jedynie przypadkowego podmuchu aby zamieniła się w płomień? Ziemia gdzie zagnał mnie przymus ekonomiczny zaoferowała mi najwspanialsze doświadczenie o jakim kiedyś mogłam tylko marzyć. Fakt, że mogę się tym podzielić i co więcej, spotyka się to z przychylnym odbiorem jest dodatkową satysfakcją. A książka? Hm...jeszcze dużo pisania przede mną, jak skończę może poproszę syna i synową (mają fachowe przygotowanie) żeby mi złożyli takie małe, prywatne wydanie, dla przyjaciół...

    OdpowiedzUsuń
  6. Merytorycznie na temat skomentowała Ada, a poniewaz bliski mi jest jej punkt widzenia, nie dodam nic, tym bardziej, ze nie potrafiłabym zrobic tego lepiej niż ona;)
    coś innego dodam, otóż mam teorie, że o naszych poczynaniach w znaczącym stopniu decydują geny, oczywiście wychowanie, otoczenie też mają wpływ, ale to, z czym przychodzimy na świat implikuje postrzeganie rzeczywistości i odnajdywanie się w niej, czego Twój post jest najprostszym potwierdzeniem, jak sądzę;)

    Czy mam tłumaczyć?
    :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kolejny ciekawy wpis (mozna sie uczyc z Twoich postow o architekturze) i urocze miejsca pokazujesz.
    Ja takze troszeczke sie architektura pasjonuje, ale nie mam swojej ulubionej epoki ani stylu. Lubie i przepych baroku, prostote romanskich kosciolow, ale bardzo podobaja mi sie renesansowe elementy kosciolow i kamienic (luki, kopulki), czego w Italii i Rzymie pod dostatkiem. Nie umiem tego wszystkiego nazwac bo tak szczegolowo, nigdy sie tym nie zajmowalam.
    Ale dodam tylko, ze mimo, iz lubie wszystko i potrafie docenic kazdy szczegol ciekawego miejsca to uwielbiam pasjami jednak secesje (sopockie kamieniczki) a nie lubie modernizmu czego wyrazem jest chocby Gdynia. I nic na to nie poradze :)

    Serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ikroopka, to ciekawe co piszesz. Co prawda moi rodzice nie mieli takich pasji ale może po prostu życie nie dało im okazji? Ja jestem tylko pasjonatką ale mój syn skończył studia plastyczne do których bardzo go zachęcałam a moja wnuczka (synowa też jest plastykiem) przejawia wyraźny talent. Może to się multiplikuje z pokolenia na pokolenie?
    Wildrose Też mam duży sentyment do Sopotu i jego ślicznych kamieniczek. Co do Gdyni to dziś widziałam w telewizji reportaż o dworcu gdzie odkryto piękne malowidła naścienne o dużej wartości artystycznej. Jestem ich bardzo ciekawa!

    OdpowiedzUsuń
  9. Masz racje, na gdynskim dworcu PKP odkryto jakies malowidla, juz sa odnowione i na zdjeciach, ktore widzialam prezentuja sie ciekawie!

    OdpowiedzUsuń
  10. Elu, coś w tym jest;)
    Nie zawsze dziedziczymy talenty wprost, czasem co któreś pokolenie, a czasem przychodzimy na świat z własnymi.
    Mam takie przekonanie, że to kim jesteśmy jest uwarunkowane już na wstępie 'materiałem', jaki mamy w sobie i z nim dopiero można coś zrobić, czyli rozwinąć lub go zmarnować.
    Tu kłania się, oczywiście, wychowanie, wpływ środowiska,etc.
    Ale - z pustego i Salomon nie naleje, prawda?
    :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.