W trzech poprzednich postach pokazałam Bellagio w wiosennej i letniej szacie, z mnóstwem zieleni poprzetykanej kwitnącymi kwiatami, jakim je widzą osoby, które przyjeżdżają tam w pełni sezonu turystycznego. Ja również zachwycałam się tą wspaniałą scenerią i niejednokrotnie odwiedzałam je w tym okresie, chociaż z natury jestem raczej samotniczką i nie ciągnie mnie go gwarnych kurortów, gdzie krążą tłumy ludzi.
Mam wtedy wrażenie, iż umyka mi coś ważnego, że nie mogę się skupić na tym, co jest najciekawsze i najpiękniejsze... Porównałabym to do gwarnego spotkania towarzyskiego, kiedy w tłumie dostrzegamy jakąś interesującą osobę, jednak co chwila ktoś staje między nami i przeszkadza w rozmowie. To właśnie mi się przydarzyło, gdy po raz pierwszy, w pełni sezonu, odwiedziłam moje wymarzone Portofino. Było tam mnóstwo ludzi, co prawda mimo wszystko miałam okazję przyjrzeć się miasteczku, lecz prawdziwą znajomość zawarłam z nim dopiero podczas drugiej wycieczki, którą zrobiłam pod koniec zimy. Oczywiście, poznawanie nowych miejsc w towarzystwie wielu obcych osób także ma swoje dobre strony, dając nam miłe poczucie bycia częścią ludzkiej społeczności, lecz osobiście zdecydowanie wolę nastrój bardziej intymny i kameralny.
Bellagio natomiast ma tę zaletę, że nawet kiedy jest tam sporo turystów, nadal pozostaje miasteczkiem raczej przytulnym i klimatycznym, gdzie łatwo można znaleźć dla siebie cichy i spokojny zakątek. Jednak to, co mnie naprawdę zachwyciło, to moje wycieczki na półwysep późną jesienią i w zimie.
Pisałam już, że kochałam to miejsce i to co miało do zaoferowania; widok przeciwległych brzegów jeziora z górami wspinającymi się stromo do nieba niemal wprost z lustra wody, zapach bryzy i foschię prześwietloną słońcem a przede wszystkim moment, kiedy stawałam na cyplu Punta Sparivento i mogłam zobaczyć trzy odnogi jeziora z wysokimi górami w głębi, gdzie w pogodny dzień w oddali widać było odległe, alpejskie szczyty, pobielone śniegiem. Takie piękne dni na jeziorem Como zdarzają się wtedy, gdy porywiste, wczesnowiosenne lub jesienne wiatry przeganiają opary wilgoci i chmury. Wówczas powietrze nabiera przejrzystości kryształu, niebo koloru głębokiego szafiru a jezioro staje się niemal granatowe; jego wzburzone fale przemieszczane wiatrem tłuką się o brzeg i cofają w rozbryzgach białej piany.
Mimo jesieni w miasteczku jest zielono, dopóki nie nadejdą nocne przymrozki; po nich w ciągu kilku dni opadają liście drzew i krzewów a poczerniałe kwiaty smętnie zwieszają swe główki, czekając na ogrodnika, który wyda na nie ostateczny wyrok. Jednak najczęściej dzieje się tak dopiero w listopadzie lub grudniu, natomiast październik w pogodne dni nadal nas rozpieszcza ostrymi promieniami słońca. Co prawda, nie daje ono wysokich temperatur, ale za to wspaniale modeluje kształty, wydobywa barwy i sprawia, że wszystko wokół wygląda wprost przepięknie. O ile podczas cieplejszych miesięcy w tej okolicy dominuje kolor zielony i błękitny, to jesień przynosi ich całą gamę; jasnoniebieski zamienia się w granat, szafir i ultramarynę a zieleń staje się głęboka i nasycona, niepostrzeżenie przechodząc w całą paletę żółci oraz brązów.
Na bulwarze i w parku zaczynają opadać pierwsze liście a kasztanowe lasy porastające stoki Prealp rudzieją, wydając z siebie gorzkawy zapach. Ta pora roku, kiedy kolory i słońce nadal mi mówiły o minionym już lecie zaś ostre powietrze przypominało o nadchodzącej zimie, zawsze był dla mnie najpiękniejszy. Był to czas przełomu pomiędzy życiem i pozorną śmiercią przyrody, czas Kory schodzącej do podziemia będący też czasem nadziei, bo przecież wiedziałam, że za kilka miesięcy znów przyjdzie wiosna i koło życia obróci się jeszcze raz...Myślę, iż ta nieuchronność przemijania i odradzania się roślin niosła mi podświadomą pewność, że również dla mnie nic nie jest stałe i niezmienne a po każdym złym okresie muszą nadejść bardziej pomyślne czasy.
Dawało mi to wewnętrzne przekonanie, że najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić dla siebie jest patrzenie z nadzieją w przyszłość i czerpanie radości z każdej pięknej, ulotnej chwili, która za mgnienie oka przeminie a jeśli jej nie dostrzegę, utracę ją na zawsze...
Jesienią w Bellagio można spotkać niewielu turystów, niektóre kawiarenki i restauracje na świeżym powietrzu jeszcze funkcjonują, ale większość z nich przygotowuje się do zimy. Również właściciele butików i sklepów z pamiątkami powoli redukują zewnętrzne wystawki, które w sezonie przyciągały oczy przechodniów i zachęcały do kupna, więc strome uliczki raptem wydają się szersze i bardziej przestronne, ukazując swoje nieoczekiwane perspektywy. Arkadowe podcienia przy centralnym placu także pustoszeją, ale za to są pełne światła, ponieważ po lecie usunięto z nich ciężkie zasłony chroniące od nadmiaru słońca. Lubiłam ten jesienny nastrój i dobrze się czułam w niemal opustoszałym Bellagio. Mogłam je wtedy odkrywać na nowo, gdyż nic nie rozpraszało mojej uwagi; teraz nadeszła chwila, kiedy można było dokładnie obejrzeć dotychczas niezauważone detale architektoniczne oraz ustronne tarasy i podwórka, gdzie w lecie panoszyły się leżaki i parasole. Ten nastrój potęgował się wraz z upływem czasu, kiedy jesień zamieniała się w zimę.
Zdarza się, że w Lombardii zwłaszcza na terenach u podnóża gór pada śnieg, lecz w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora częściej jest to po prostu okres, kiedy przyroda idzie spać. W pogodne dni powietrze staje się suche i rześkie od lekkiego mrozu a to sprawiało, że chętnie wybierałam się do ulubionych zakątków nad Jeziorem Como, częstego celu moich wiosennych i letnich wędrówek. Lubiłam te wypady, gdyż brakowało mi otwartej przestrzeni a także pięknych widoków, jakich nie miałam w miejscowości, gdzie wówczas mieszkałam, na równinie okrytej grubą czapą wilgoci i smogu .
Uwielbiałam patrzeć na poszarzałe Prealpy w zimowej szacie; pomiędzy bezlistnymi drzewami kasztanowców gęsto porastającymi ich zbocza, mogłam oglądać wystrzelające gdzieniegdzie zielone świerki i pinie a w niższych partiach cyprysy, drzewka laurowe oraz zimozielone magnolie.
W takie dni nad jeziorem unosił się leciutki, popielaty opar, niczym dym z papierosa; po południu nisko stojące słońce zabarwiało go na kolor lekkiego różu lub kładło się ciemnopomarańczową barwą na całej okolicy. Jeden z takich mroźnych, lecz pogodnych, lutowych dni poświęciłam właśnie na wyjazd do Bellagio; jak zawsze ciągnęło mnie do tych tak dobrze mi znanych miejsc a poza tym miałam ochotę odetchnąć czystym powietrzem. Miasteczko było niemal kompletnie uśpione, przy stolikach pod portykami siedziało przy kawie jedynie kilku stałych mieszkańców, również na stromych uliczkach spotkałam nieliczne pojedyncze osoby. Na parkingu nieopodal nabrzeża stało sporo samochodów, jednak ich lokalne numery rejestracyjne świadczyły o tym, że prawdopodobnie nie należały one do gości, lecz do różnych ekip wyspecjalizowanych w remontach oraz przygotowaniu pensjonatów i hoteli do następnego sezonu.
W kawiarence przy bulwarze, gdzie w lecie kupowałam pyszne lody, pozsuwano na bok krzesła i stoły zwykle stojące pod drzewami, zaś same drzewa, mocno przycięte, prezentowały swe ciemne sylwetki na tle błękitnego nieba. Wiedziałam, że na wiosnę znów wypuszczą mnóstwo młodych gałązek i szybko pokryją się masą zielonych liści, tworząc szczelny, zielony dach, chroniący gości od słońca albo przelotnego deszczu. Podobnie rzecz się miała z platanami, które całkowicie pozbawiono mniejszych gałęzi. Kiedy przyjechałam do Włoch, ten zwyczaj wydawał mi się dość brutalny, żeby nie powiedzieć barbarzyński. Kiedyś zobaczyłam duże, stare drzewa, z których pozostał jedynie gruby pień całkowicie pozbawiony korony, przeżyłam wtedy spory szok, jednak szybko się przekonałam, że jest to przejaw mądrości i umiejętności przystosowania do istniejących warunków klimatycznych.
Drzewa, choć tak okrutnie potraktowane, świetnie się miały w okresie wegetacji; poza tym te radykalne cięcia sprawiają, że w czasie porywistych wiatrów często nawiedzających te strony, unika się zagrożenia, jakim są połamane konary i gałęzie. Z biegiem czasu polubiłam widok tych ogołoconych drzewek, o pokrętnych sylwetkach rodem z japońskiej litografii, tak jak lubiłam widok łódek ze zwiniętymi żaglami, stojących na kotwicy. W ich głębokim śnie była nadzieja na ponowne przebudzenie i życie, były dla mnie symbolem przemijania czasu, lecz także odradzania się na nowo...
Do Bellagio przyjechałam w południe, więc słońce stało dość wysoko, jednak szybko zaczęło chylić się ku zachodowi. Przeciwległy brzeg jeziora poszarzał, cienie się wydłużyły a na wodzie zaczął się kłaść pomarańczowy poblask, mówiący o tym, iż niedługo zacznie zapadać zmrok. Stojąc nad jeziorem pod bezlistnymi drzewami nieopodal opustoszałej przystani, patrzyłam jak urzeczona na ten piękny widok; przeżyłam wtedy moment pełen magii w poczuciu, że to, co widzę, mam tylko dla siebie...
Wokoło nie było żywego ducha, nikogo z kim musiałabym dzielić tę chwilę i ten pejzaż. Było to niezapomniane wrażenie, którego nie zatarł czas; bez niego moje życie z pewnością byłoby uboższe o coś cennego, co zostało mi dane zupełnie nieoczekiwanie. To wrażenie kazało mi zapomnieć o rękach marznących podczas robienia zdjęć i o tym, że niedługo odjedzie ostatni autobus do Como; chciałam jedynie stać tam i patrzeć jak słońce powoli zapada za górami a jezioro pogrąża się w cieniu. Było to wspaniałe przeżycie, jednak wyjeżdżając z Bellagio miałam poczucie, że mimo wszystko nie wrócę tam po podobne doznania, że ten dzień i ta ulotna chwila muszą pozostać jedyne i niepowtarzalne ...
Ale cudowny klimat oddałaś, piękne przedostatnie zdjęcie ;)
OdpowiedzUsuńDzięki, to był naprawdę niezapomniany dzień, więc cieszę się, że udało mi się oddać jego nostalgiczny nastrój. Ja też bardzo lubię te zimowe zdjęcia a to z przystanią szczególnie. Pozdrawiam!
UsuńCudowne widoki, ostatnie zdjęcie to perełka, taki widok na długo zastaje w pamięci. Chyba wszyscy lubimy ciekawe miejsca po sezonie, trudno o koncentrację, trudno o dobry odbiór pięknych widoków w tłumie rozwrzeszczanych często turystów...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
To prawda Aniu! Zapewne podobne odczucia masz będąc w Sopocie...Również pozdrawiam!
UsuńLubię "po sezonie", wiem, wiele miejsc zamkniętych a jednak jest inaczej, ciekawiej i po prostu spokojniej. Tylko czasem brak zieleni i kwiatów.
OdpowiedzUsuńTo prawda, z pewnością zieleni jest dużo mniej również w Bellagio. Jednak przebiegli ludzie sadzą sporo zimozielonych roślin a bratki i fiołki alpejskie mimo chłodu też jakoś sobie radzą, więc jest na czym zaczepić oko nawet zimą, jeśli mrozy nie są zbyt duże.
UsuńBardzo poetycki i nostalgiczny wpis i jak zawsze niesamowicie urokliwe fotografie. Przeczytałam z niekłamaną przyjemnością. :-)
OdpowiedzUsuńZdjęcia należą do moich ulubionych a niesamowity nastrój tego dnia nadal jest żywy w mojej pamięci...Serdecznie pozdrawiam!
UsuńTak inne ale bardzo piękne widoki, w stosunku do tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni, czyli pełnia lata, słońce i pełno turystów. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńA co więcej można je mieć tylko dla siebie...Wzajemnie pozdrawiam.
UsuńInteresujący BLOG. Super Zdjęcia. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń