W poprzednim poście o mieście Lodi wspominałam o włoskim Risorgimento, natomiast tym razem chciałabym nawiązać do naszego święta, którego rocznicę obchodzimy w dniu dzisiejszym. Tak się złożyło, że podczas kolejnych rocznic nigdy nie uczestniczyłam w marszach czy manifestacjach, a moje świętowanie zwykle miało charakter najzupełniej prywatny.
Szczerze mówiąc, od pewnego czasu mam wrażenie, a nawet przekonanie, że tę rocznicę w pewnym sensie mi zagrabiono, ponieważ dla zbyt wielu ludzi jest to okazja do wiecu, na którym robi się bieżącą politykę. Zamiast refleksji oraz zadumy nad naszą historią są race i wrzaski; tam, gdzie potrzeba prostych, szczerych słów płynących wprost z serca, używa się wyświechtanych sloganów, a zamiast atmosfery wspólnoty i braterstwa jest agresja i napastliwe oskarżenia.
Nie wiem, czy dożyję dnia, w którym to się zmieni, więc postanowiłam, że w tym roku sama dla siebie, 11 listopada zrobię coś wyjątkowego — coś, co zapamiętam na długo.

Lista proponowanych tras jest bardzo obszerna, a w zależności od liczby kilometrów, jaką ma się do przebycia, są wyznaczane odpowiednie limity czasowe. Dla tych naprawdę długich — jak dotarcie do Rzymu czy przejście Camino di Santiago — jest to kilka miesięcy, a nawet rok.
Ja postanowiłam, że na początek ma to być coś spektakularnego, ale co będę mogła zrealizować w miarę szybko. Marta zaproponowała mi, ni mniej, ni więcej, tylko symboliczne wejście na Mount Everest — co brzmi jak dobry żart, bo wyzwanie polega na tym, że podczas jednego treningu należy przejść 8849 m.
Pomyślałam, że jest to świetna propozycja, bo jak wiadomo, każdy ma swoje "Everesty" — dla jednego jest to najwyższy szczyt świata, a dla kogoś innego przetrwanie kolejnego dnia lub wejście na pierwsze piętro...
Na szczęście czasy, kiedy marzyłam o tym, by samodzielnie zawiązać buty i wyjść z domu, od kilku miesięcy są już przeszłością. W tej chwili nie przeraża mnie wizja przejścia kilkunastu kilometrów w ciągu dnia jak to było podczas zwiedzania Lidzbarka Warmińskiego, jednak chodzenie z kijkami jest dużo bardziej wymagające niż spokojny spacer po mieście.
Zwykle na stadionie robiłam 3–4 km, z tej perspektywy przejście trzykrotnie dłuższego dystansu było dla mnie może nie Everestem, ale z pewnością wyzwaniem. Mimo wszystko postanowiłam chwycić byka za rogi i zmierzyć się z tym projektem.
Nie ukrywam, że miało to dla mnie również wymiar symboliczny — przejścia ze stanu marazmu, jaki wiązał się z chorobą, do pełnej aktywności, a nawet więcej: wejście o stopień wyżej i zrobienie czegoś ponad to, co robiłam dotychczas. Przyszło mi do głowy, że wspaniałą okazją do realizacji tego wyzwania będzie Dzień Niepodległości, gdyż po pierwsze, przez określenie konkretnej daty da mi to podwójną motywację, a poza tym w ten sposób w ciszy i spokoju sam na sam ze swoimi myślami, będę mogła celebrować mój zupełnie prywatny marsz dla uczczenia tego dnia. Do świętowania odrodzonej Ojczyzny nie są konieczne transparenty, okrzyki i race, ja przez 11 lat byłam ekspatem — żyjąc w obcym kraju, Polskę zawsze nosiłam w sercu i nigdy nie zapomniałam, skąd jestem.
Marta bardzo słusznie zauważyła, że zrobienie dwudziestu okrążeń stadionu może być trudne z powodu przytłaczającej monotonii i że na otwartym urozmaiconym terenie może być dużo łatwiej. Stanęło na tym, że zrobimy to razem, lecz poruszając się w odwrotnym kierunku i każda w swoim tempie — Marta na rowerze, a ja pieszo, co pozwoli nam kilka razy spotkać się na trasie.
Na miejsce realizacji naszego projektu wybrałyśmy niewielkie jezioro Sajmino, leżące na obrzeżach Ostródy. Ma ono około 4 km w obwodzie, a wokół niego biegnie ścieżka pieszo-rowerowa.
Obliczyłyśmy, że jeśli obejdę je dwa razy i dodam do tego dystans dzielący mnie od domu, da mi to około 10 km, a może nawet więcej. Ponieważ Marta chwilowo nie realizuje żadnego projektu, postanowiła, że oprócz kilku okrążeń jeziora na rowerze zainauguruje sezon na morsowanie. Nie ukrywam, że dwukrotne przejście wokół jeziora nie wzbudziło mojego entuzjazmu, gdyż ta trasa, choć bezpieczna, łatwo dostępna i dość wygodna, nie należy do moich ulubionych. Mimo to zdecydowałyśmy się na nią, ponieważ w najbliższej okolicy jest to jedyne miejsce spacerowe tego rodzaju, przy którym znajduje się kąpielisko.
Kiedyś ta okolica była raczej dzika — wokół jeziora prowadziła wąska, gruntowa ścieżka, która w niżej położonych miejscach, gdzie są cieki wodne, zmieniała się w błotniste bajoro.
Jakiś czas temu ścieżkę poszerzono i utwardzono, a nad strumykami przerzucono mostki, jednak po tych zmianach jej dawny, naturalny urok zniknął bezpowrotnie.
Oprócz samej ścieżki zmieniła się też jej najbliższa okolica — powstało wiele różnego rodzaju inwestycji, osiedle mieszkaniowe, a nawet węzeł drogowy. Na szczęście nad jeziorem pozostał szeroki pas zieleni, więc nadal jest to miejsce dość spokojne i niemal przy każdej pogodzie spotyka się tam spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów.
Chociaż mamy już listopad oraz nienajlepszą pogodę, jesień na Mazurach w dalszym ciągu jest kolorowa i wciąż oferuje ładne widoki. Uwielbiam złotobrązowe barwy opadających liści, więc ta sceneria była niewątpliwie jeszcze jednym plusem tego wyzwania.
Okazało się, że mimo kilku tygodni przerwy w stadionowych treningach moja forma fizyczna jest zupełnie przyzwoita, a dwukrotne obejście jeziora nie sprawiło mi większych problemów.
Z pewnością byłoby lepiej, gdybym szła w jednym tempie, jednak pokusa upamiętnienia tego dnia na zdjęciach wzięła górę, w związku z tym wielokrotnie przystawałam, żeby sfotografować poszczególne etapy mojej trasy.
Kiedy po pierwszym okrążeniu dotarłam do plaży, okazało się, że Marta już tam jest i szykuje się do morsowania (przy okazji zrobiła mi zdjęcie, które umieściłam jako tytułowe).
Przez jakiś czas spacerowałam po pomoście, żeby ze względów bezpieczeństwa mieć na nią oko podczas pływania, i dopiero gdy wyszła z wody, poszłam kontynuować drugie okrążenie.
Po dotarciu do domu okazało się, że w sumie pokonałam prawie dwanaście kilometrów, czyli więcej, niż zakładałam.
Oczywiście nie obeszło się bez pewnej dozy zmęczenia, jednak nie było to nic takiego, co odebrałoby mi ochotę na dalsze wyzwania.
Mam plan, żeby pociągnąć ten pomysł i zrealizować Koronę Himalajów i Karakorum — polega to na czternastokrotnym przejściu dystansu ponad 8 km, w zależności od wysokości poszczególnych szczytów „do zdobycia”. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, rozłożę to na poszczególne miesiące — Everest już mam zaliczony, więc w grudniu przyszłego roku miałabym szansę na zakończenie projektu i czternaście pamiątkowych medali.
Nie mam zamiaru ograniczać mojej aktywności tylko do tego wyzwania; niewykluczone, że podejmę jeszcze jedno, większe, które można realizować poprzez wiele krótszych etapów — co mogłabym robić na stadionie. Oczywiście jest to tylko zabawa, a kiedy się pomyśli o wysiłku prawdziwych himalaistów, takie projekty mogą się wydawać nieco śmieszne i bardzo na wyrost. Jednak mimo wszystko, nawet w tym wypadku, potrzebna jest dyscyplina, determinacja i chęć pokonywania własnych ograniczeń.
Poniżej zamieszczam zrzut ekranu — widać na nim trasę, jaką się poruszałam, przebyty dystans i moje dane.




































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.