Orta to maleńkie piemonckie miasteczko, którego nazwa pochodzi od łacińskiego słowa "hortus"czyli ogród, więc nie jest niczym dziwnym to, że w jego herbie widnieje zielony, smukły cyprys. Właściwie jej pełna nazwa brzmi "Orta San Giulio" z powodu związku tego miejsca z obecnością świętego Juliusza, który tu żył w zamierzchłych czasach na niewielkiej wysepce, gdzie został pochowany i która do dziś nosi jego imię. W sezonie letnim do Orty przybywają liczni cudzoziemcy, bowiem miasteczko, mimo iż niewielkie, ma ogromne walory turystyczne. Właściwie nie wiem, jak te walory uszeregować, bo znajdziemy tu wszystko, czego można zapragnąć do pełni turystycznego szczęścia. Jest przepiękny pejzaż, wspaniała zabytkowa architektura sprawiająca, że wygląda ono jakby czas tu zatrzymał się w miejscu oraz dwa niezwykłe zabytki - Sacro Monte, o którym pisałam poprzednio i wspomniana już przeze mnie wyspa San Giulio z bazyliką i kompleksem klasztornym.
Jedyne czego tu nie ma, to święty spokój w tzw. sezonie, gdyż rzesze chętnych do smakowania tych uroków są nieprzeliczone. Jest to miejsce naprawdę niezwykłej urody i chyba właśnie dlatego, miałam pewne opory przed podjęciem tego tematu z obawy, że nie zdołam go opisać w sposób, na jaki zasługuje. Również mój projekt odwiedzenia Orty długo czekał na realizację z powodów bardzo banalnych a mianowicie, trudności komunikacyjnych. Podczas pobytu we Włoszech korzystałam z publicznych środków transportu i niejednokrotnie robiłam sobie wyrzuty, że nigdy nie zdecydowałam się na uzyskanie prawa jazdy... Prawdę mówiąc, w Polsce nie było mi ono niezbędne, do tego hamowała mnie świadomość, iż w chwili zmęczenia lub pod wpływem gorszego niż zwykle samopoczucia, moja zdolność do koncentracji bardzo spada i często, jak to się mówi "zawieszam się" co czasem graniczy z drzemką, więc strach pomyśleć, co by było, gdyby coś takiego przytrafiło mi się w czasie jazdy... Dodatkowym problemem jest to, że jestem z natury leworęczna i choć dzięki wyrobionemu nawykowi używam ręki prawej, mam poważny problem z odruchowym wskazaniem prawej i lewej strony. W związku z tym, miałam uzasadnione obawy, iż mogę się stać klasycznym przykładem pirata drogowego, co mogłoby mieć tragiczne konsekwencje. Będąc we Włoszech, niejednokrotnie cierpiałam z tego powodu, gdyż brak samochodu poważnie tu ogranicza możliwości na rynku pracy, natomiast podczas moich wypraw krajoznawczych z reguły traciłam masę czasu, gdy przyszło mi jechać "rzemiennym dyszlem" do upatrzonej miejscowości. Kiedy mieszkałam w Limbiate, nie było żadnej możliwości, abym dotarła do Orty, nie tracąc przy tym większości dnia, choć samochodem można tam dotrzeć w godzinę! Dopiero moja przeprowadzka do Saronno sprawiła, że mogłam zrealizować ten zamysł.
Pierwszy raz wybrałam się do Orty w maju. Nie był to najszczęśliwszy moment, ponieważ w maleńkim miasteczku zastałam niewiarygodne tłumy turystów, przede wszystkim z Francji i Niemiec oraz pobliskiej Szwajcarii, więc w jego centrum wprost trudno było swobodnie się poruszać. Do tego przybyło kilka szkolnych wycieczek i choć włoskie dzieciaki w takich sytuacjach są raczej karne i spokojne, to siłą rzeczy, zamieszanie było ogromne. Mimo tej niedogodności Orta oczarowała mnie z punktu i doszłam do wniosku, że muszę tam wrócić. Postanowiłam też, że poczekam do jesieni, kiedy przyjedzie do mnie Marta, gdyż bardzo chciałam jej pokazać ten prześliczny zakątek, w jego najpiękniejszej, złoto - brązowej, jesiennej szacie. Tak też się stało a na nasze szczęście, mimo zaawansowanej jesieni pogoda była wspaniała i sprzyjająca zarówno wycieczkom, jak i fotografowaniu. Ponieważ środkami publicznej komunikacji można dojechać jedynie do niedalekiego Miasino, musiałyśmy przejść jeszcze około dwóch kilometrów, co samo w sobie było bardzo miłą wyprawą, gdyż połowa drogi z Miasino do Orty prowadzi wygodną ścieżką obok drogi jezdnej, biegnącej wzdłuż brzegu jeziora. Byłyśmy oczarowane, zarówno pięknym dniem jak i widokiem, który się przed nami roztaczał. Brzegi tego niedużego jeziorka noszącego nazwę Lago di Orta porasta dość gęsty, liściasty las; jego złoto - brązowe i czerwonawe kolory, rozbija i podkreśla ciemna zieleń rosnących gdzieniegdzie pinii, świerków i ogromnych cyprysów. W całej okolicy panowały cisza i spokój, niebiesko- srebrne wody jeziora lśniły w słońcu a na jego drugim brzegu unosiły się smużki dymu z palących się ognisk. Kiedy dotarłyśmy do pierwszych domów miasteczka, zobaczyłyśmy coś niezwykłego. Była to monumentalna rzeźba wykonana z metalu, przedstawiająca kobietę otwierającą drzwi. Ustawiono ją pomiędzy budynkami w wąskiej przestrzeni, gdzie z ulicy schodzi się nad wodę. Zrobiła na nas ogromne wrażenie, tym większe, że absolutnie nie spodziewałyśmy się podobnego widoku.
Kiedy ją zobaczyłam, doznałam czysto fizycznego uczucia skurczu w okolicy splotu słonecznego, jakbym otrzymała nieoczekiwany cios. Rzeźbę można było obejrzeć zarówno z tyłu, jak i z przodu; muszę przyznać, iż pomysł z ustawieniem jej w tym miejscu wydał mi się po prostu genialny. Kobieta została przedstawiona w momencie, gdy stoi przed na wpół otwartymi drzwiami, lecz jeszcze nie przekroczyła progu. Trudno mi wyrazić słowami, co zrodziło się w mojej głowie na jej widok, zresztą to chyba nie były nawet myśli, raczej emocje, jak gdybym stanęła w obliczu wielkiej tajemnicy, której jeszcze nie poznałam do końca, ale już wiedziałam, że to coś bardzo ważnego, koło czego nie można przejść obojętnie... Z tabliczki na postumencie dowiedziałyśmy się, że twórcą rzeźby jest Mimmo Paladino a jej tytuł brzmi "Porta d'Oriente" czyli "Drzwi na Wschód". Ten tytuł sprawił, że moje dotąd bezładne skojarzenia, nagle nabrały wyraźnego kształtu. Wschód, to przecież słoneczne światło i dzień, który się rodzi; to również podróż, tajemnica i iluminacja a przecież podróż to nie tylko działanie związane ze zmianą miejsca, to również "...wszystkie drzwi, które się przed nami otwierają i zamykają za nami..." także te niematerialne drzwi naszego umysłu i naszej duszy...Podczas zwiedzania miasteczka odnalazłyśmy następne rzeźby. Na centralnym placu ustawiono ogromy dysk "Disco per Beuys" wykonany z drewna i miedzi, przypominający planiglob ziemi, Paladino umieścił na nim liczne elementy w postaci kapeluszy, wyglądających jakby je porwał wiatr. Taki kapelusz był znakiem rozpoznawczym Josepha Beuys'a, niemieckiego rzeźbiarza i teoretyka sztuki. Beuys rzadko się z nim rozstawał, ponieważ w czasie wojny odniósł ranę głowy, po której została bardzo widoczna blizna. Propagował on ideę demokratyzacji sztuki w myśl zasady, że każdy z nas ją tworzy kształtując swoje otoczenie, więc każdy jest artystą. Jest to teoria dość kontrowersyjna, jednak dysk Palladina w wielkim skrócie myślowym i bardzo trafnie oddaje tę ideę. Nieco później, płynąc motorówką na wyspę San Giulio, w oddali zobaczyłyśmy sylwetkę czerwonego konia, wyłaniającą się z kobaltowej wody jeziora. Koń stał na niewielkiej platformie zakotwiczonej do dna; na długich nogach, z lekko pochyloną głową, wyglądał jakby czekał, aż spłynie z niego woda. Przyznam, że ten widok wydał mi się bardzo malowniczy, lecz wtedy nie wzbudził we mnie szczególnych skojarzeń. Dopiero kiedy po upływie dwóch lat usłyszałam wywiad z artystą, jego przesłanie stało się dla mnie jasne. Koń, to jeden z ulubionych motywów Mimma Paladino, który podobnego rumaka w kolorze niebieskim wykonał dla Wttoriale degli Italiani w Gardone Riviera, oprócz tego w Mediolanie widziałam ogromną instalację z czarnymi końmi jego autorstwa (o czym zmierzam napisać w przyszłości, gdyż zafascynowała mnie twórczość tego rzeźbiarza).
Według Paladina, jest to wyraz ekspansji w najlepszym znaczeniu tego słowa; sam koń jest dla niego symbolem szlachetności, dumy i niezależności, ale również pracowitości, ofiarności i poświęcenia. Po wysłuchaniu tej wypowiedzi pomyślałam, że czerwony koń z Orty umieszczony w wodach jeziora miał zapewne obrazować legendę o świętym Juliuszu, którą przytoczę, kiedy będę pisała o wyspie jego imienia. Jeszcze jednego konia choć nieco odmiennego w formie, spotkałyśmy na pięknym dziedzińcu, gdzie stanowił część rzeźby pod tytułem "Architettura".
Na wyspie San Giulio na trawiastym cyplu obok przystani dla łódek odkryłyśmy następną rzeźbę. Przedstawiała postać człowieka z lekko rozłożonymi ramionami, na którym przysiadły ptaki. Człowiek miał otwarte dłonie, jakby czekał w gotowości na przyjęcie czegoś dobrego i pięknego; był w tym ptasi śpiew i przeczucie lotu, radość i uniesienie. Rzeźba nosi tytuł "Caduto a ragione" co można przetłumaczyć jako "Nierozsądny" lub "Ten, co stracił rozum" co jednak jest pewną trywializacją, gdyż sądzę, że chodzi tu raczej o osobę odbiegającą od pospolitych schematów zachowania, ponadprzeciętnie wrażliwą i niejako żyjącą we własnym świecie. Jej przesłanie chyba naturalną koleją rzeczy skojarzyło mi się ze świętym Franciszkiem, którego wielu współczesnych uważało za szalonego a i dzisiaj zdarza się, że w stosunku do niego i jemu podobnych, używa się określenia "szaleńcy boży", co oczywiście nie zawiera żadnego pejoratywnego znaczenia.
W alejce niedaleko cmentarza leżącego przy drodze wiodącej na Sacro Monte, napotkałyśmy jeszcze jedną rzeźbę a właściwie raczej instalację, składającą się z wielu elementów, przy której długo chodziłyśmy w milczeniu, oglądając i fotografując jej poszczególne części. Nosiła ona lakoniczny tytuł "Treno" czyli "Pociąg" a którą na mój prywatny użytek nazwałam "Pociągiem cierpienia". Podobne do klatek elementy przypominały więzienne prycze, sczepione ze sobą niczym wagony towarowego pociągu wiozącego ból i śmierć. Artysta umieścił na tej konstrukcji głowy, stopy i dłonie oddzielone od ciał oraz ludzkie postacie w pozycji embrionów. Podłużne kawałki metalu zawieszone ponad nimi zdawały się godzić w te bezbronne istoty niczym włócznie. Dostrzegłyśmy też karabiny i wiele innych przedmiotów: dachówki, kapelusze, miski, banalne elementy codzienności, budzące grozę swoim oderwaniem od rzeczywistości, której mogłyby służyć.
Kojarzyło się z tym widokiem wszystko, co może człowieka przerazić, upodlić i złamać. Więzienne cele, miejsca tortur i bydlęce wagony jadące do obozów zagłady. Nie komentowałyśmy tego ani nie rozmawiałyśmy na ten temat. Był to moment, kiedy słowa nie są potrzebne, bo wystarczy być blisko kogoś, kogo się zna, żeby wiedzieć co myśli i czuje. Nigdy nie uważałam siebie za szczególną miłośniczkę rzeźbiarstwa, gdybym miała wybierać pomiędzy nim a malarstwem, bez wahania wybrałabym malarstwo. Oczywiście, kiedy widzę dobrze wykonaną rzeźbę, naturalną koleją rzeczy doceniam czysto techniczny kunszt artysty, lecz rzadko robi to na mnie naprawdę piorunujące wrażenie. Jednak tym razem stało się inaczej i dziś nie wiem - czy był to jakiś podskórny przepływ emocji, może szczególne otoczenie a może po prostu to bagaż moich doświadczeń spowodował, że chyba nie tylko na mój własny sposób zrozumiałam te rzeźby, ale je po prostu przeżyłam. Być może, moje odczucia nie były zgodne z zamysłem twórcy, jednak sądzę, sztuka to nie przepis ani recepta, lecz katalizator myśli i emocji, więc pozwolę sobie pozostać przy mojej interpretacji...
Zanim wyjechałyśmy z Orty, miałyśmy okazję zobaczyć jeszcze inne dzieła Mimmo Paladino. Także one dały nam okazję do różnych przemyśleń, lecz emocje z nimi związane były jednak dość dalekie od tych, jakie opisałam. Wystawę pokazano w ramach przedsięwzięcia Ortissima 2009. Zainteresowanych tą bardzo ciekawą ekspozycją zapraszam jak zwykle do obejrzenia albumu, gdzie jest więcej zdjęć>
Porta d'Oriente
Elmo
Disco per Beuys
Senza titolo (Uomo con la sbarra)
Architettura
Caduto a ragione
1953-film (Bicicletta)
Treno
Cavallo
Senza titolo (San Gennaro)
Muszę tu powiedzieć, że jestem raczej przeciwna mieszaniu stylów, gdyż rzadko jest to udany związek i jak dotąd nie przetrawiłam pomysłu z piramidą na dziedzińcu Luwru, ani budowy betonowych bloków w bliskim sąsiedztwie gotyckich kościołów. Jednak w tym przypadku pomysł był bardzo szczęśliwy, chyba z racji geniuszu Mimma Paladino, którego wielu krytyków uważa za rzeźbiarza pierwszego od czasów Rodina, zasługującego na tak wysoką ocenę.
W następnych wpisach postaram się pokazać Ortę historyczną a także jezioro i wyspę San Giulio z jej piękną bazyliką i niezapomnianym nastrojem.