poniedziałek, 27 maja 2024

Budapeszt na majówkę - z Wyspy Małgorzaty do zamku Vajdahunyad.


Po powrocie z jaskini Palvologyi, resztę dnia postanowiłyśmy poświęcić na odwiedzenie paru  ciekawych miejsc w Peszcie. Co prawda nie ma on tak bogatej historii jak Buda, ale niemniej jest tu wiele interesujących rzeczy do zobaczenia. Przede wszystkim są to muzea o wspaniałych zbiorach, jednak na każde z nich trzeba poświęcić wiele godzin, więc prawdę mówiąc, należałoby przyjechać do Budapesztu na kilka dni, specjalnie w tym celu. Swego czasu dwukrotnie byłam w Muzeum Stuk Pięknych i dobrze pamiętam sale z mnóstwem wspaniałych obrazów, przy których należało się zatrzymać choć na moment, więc w sumie zajęło mi to większość dnia. Ponieważ ani ja, ani Marta nie potrafimy oglądać dzieł sztuki pod presją czasu, dlatego tym razem postanowiłyśmy skupić się na innych możliwościach, jakie oferuje Budapeszt. W związku z tym postanowiłam, że pokażę Marcie Wyspę Małgorzaty, ciekawe miejsce, z którego miałam bardzo miłe wspomnienia. Wyspa leży pośrodku Dunaju, jest duża, bo jej powierzchnia wynosi aż 96 hektarów, a długość to 2,5 kilometra. Komunikację z resztą miasta zapewniają jej dwa mosty, most Małgorzaty na wschodnim krańcu a na zachodnim most Arpada. Wyspa przechodziła niezwykle burzliwe dzieje; swoją obecną nazwę zawdzięcza Małgorzacie, córce króla Beli IV. Działo się to podczas najazdu Tatarów, król który przebywał na wygnaniu ślubował, że jeśli uda mu się wyzwolić kraj, odda swą najmłodszą córkę do zakonu. Zgodnie z przysięgą po powrocie na tron wybudował na wyspie klasztor dla zakonu dominikanek, gdzie Małgorzata już jako małe dziecko zamieszkała pod opieką sióstr. Podobno Bela z biegiem czasu zmienił zdanie i zamierzał wydać ją za mąż, jednak królewna nie chciała porzucić klasztoru i złożyła śluby zakonne. Wyróżniała się swoim świątobliwym życiem pełnym pokory i poświęcenia dla potrzebujących, podobno była też jedną z pierwszych stygmatyczek. Zmarła w 1271 roku w wieku 28 lat w aurze świętości, pięćset lat po śmierci została beatyfikowana a w 1943 roku kanonizowana. Tu dodam pewne ciekawe polonicum, otóż jej dwie siostry, Kinga i Jolenta zostały polskimi księżnymi, gdyż Kinga, późniejsza święta, wyszła za Bolesława Wstydliwego a Jolenta, przyszła błogosławiona, za Bolesława Pobożnego. 

Podczas najazdu tureckiego zakonnice zabrały relikwie Małgorzaty i uciekły do Bratysławy a ich klasztor z biegiem czasu popadł w kompletną ruinę i właściwie zniknął z powierzchni ziemi. Dopiero po wielkiej powodzi w 1838 roku, podczas prac na wyspie odsłonięto jego krypty i fundamenty a w 1958 roku podczas prac archeologicznych odnaleziono miejsce pochówku Małgorzaty. 






Wyspa jest terenem wypoczynkowym, więc na jej terenie obowiązuje zakaz ruchu samochodowego a  komunikację zapewnia autobus miejski. Oprócz tego, jest tam wypożyczalnia rowerów, w tym także wieloosobowych, przypominających rikszę do samodzielnego pedałowania (podobno nie są zbyt wygodne w obsłudze). W zasadzie jest to ogromny park z pięknym starodrzewem, rozarium, alpinarium i ogrodem japońskim. Znajdziemy tam mnóstwo atrakcji w postaci basenów i boisk sportowych, hotel z termami i SPA, kompleks restauracyjno - rozrywkowy, małe ZOO, wolierę dla ptaków oraz punkt widokowy. Jest też grająca fontanna oraz teatr letni, gdzie odbywają się imprezy i koncerty. Moim ulubionym zakątkiem od zawsze był ogród japoński, spokojne, ustronne miejsce, gdzie w stawach wśród wodnych roślin pływają czerwone i złote karpie koi. Kiedy byłam tam po raz pierwszy, na samym brzegu stawu stał śliczny posążek chłopca trzymającego w dłoniach rybkę. Chłopaczek cieszył się ogromnym powodzeniem u pań, wiele z nich wchodziło na postument, żeby go objąć (biję się w piersi, bo byłam wśród nich) i zrobić sobie malownicze zdjęcie na pamiątkę. Zapewne z tego powodu z czasem przeniesiono go na tyle daleko od brzegu, by nikomu takie pomysły nie przychodziły do głowy, ale za to otrzymał towarzyszkę w postaci posążka pięknej dziewczyny, siedzącej nieopodal na skale wystającej z wody.




Na zachodnim krańcu wyspy jest ładne miejsce, gdzie znajduje się dziwna budowla, przypominająca fontannę skrzyżowaną z murowaną altaną na wysokim postumencie.  To "grająca studnia" skonstruowana przez Petera Bodora, XIX wiecznego wynalazcę, który niczym drugi Archimedes stworzył mechanizm, gdzie przepływająca woda stanowiła źródło muzyki. Studnia została zniszczona w czasie II wojny światowej, później ją odbudowano, ale już tylko jako atrapę. Grającą studnię w pewnym sensie zastąpiła grająca fontanna, znajdująca się na przeciwległym krańcu wyspy, nieopodal mostu Małgorzaty. W zasadzie jest to pełny pokaz multimedialny, ponieważ podświetlona woda wciąż zmienia kolory i tryska w rytm nadawanej muzyki. Fontanna cieszy się dużym powodzeniem, jej program jest bardzo bogaty, w ofercie są nie tylko evergreeny współczesnej muzyki rozrywkowej, lecz także utwory klasyczne i przeznaczone dla dzieci. Repertuar jest stały, fontanna zaczyna grać o pełnych godzinach od jedenastej do dwudziestej drugiej, (o godzinie jedenastej i o szesnastej jest blok dla dzieci) więc osoby zainteresowane wiedzą, kiedy będzie nadawany ich ulubiony gatunek muzyki. Miałyśmy okazję widzieć ten spektakl i jest on naprawdę bardzo efektowny zwłaszcza po zmroku, więc warto zatrzymać się w tym miejscu aby przyjemnie zakończyć wieczorny spacer.  





W przeszłości na wyspie istniało kilka klasztorów, po których zostały jedynie zabezpieczone ruiny, lecz jeden z tych  obiektów został w pełni zrekonstruowany. To romański kościół Norbertanów pod wezwaniem Archanioła Michała, odbudowany w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, w miejscu pierwotnej kaplicy z XI wieku. Ponieważ w tym miejscu przeprowadzono bardzo dokładne badania archeologiczne, uważa się, że obecna świątynia jest dokładną kopią dawnej budowli.
Niemal w centrum wyspy znajduje się kompleks gastronomiczny i bardzo ładna dawna wieża ciśnień (57 m wysokości) obecnie służąca za punkt widokowy i miejsce wystaw. Nieopodal wieży są rozległe tereny trawiaste, osłonięte wielkimi drzewami, gdzie podobnie jak w londyńskim Hyde Parku, można do woli wylegiwać się na kocyku. Wśród drzew jest woliera oraz domki dla kaczek i innych ptaków. Mieszkają tam również pawie, które lubią sadowić się na wysokościach, skąd straszą przechodniów swoim przeraźliwym krzykiem. Wyspa Małgorzaty jest jednym z ulubionych parków mieszkańców Budapesztu oraz turystów, na co wpływa jej odosobnienie, bliskość wody, duża ilość zieleni oraz bogata infrastruktura. Jednak nie zawsze tak było, ponieważ status parku publicznego wyspa uzyskała dopiero w 1945 roku. Jak pisałam powyżej, dość długo miały tu siedzibę klasztory różnych zgromadzeń, podobno przez jakiś czas znajdowała się również kwarantanna. Od XVIII za czasów panowania Habsburgów była we władaniu cesarskich namiestników, którzy traktowali ją jako swoja prywatną posiadłość. Arcyksiążę Józef wybudował tu nawet swoją willę, a ponieważ interesował się botaniką, kazał ją otoczyć pięknym ogrodem w stylu angielskim. Od 1908 roku niewielką część tego parku udostępniono do zwiedzania odpłatnie, za biletami. Pierwotnie jedynym środkiem transportu na wyspę były łodzie, obecnie można na nią przejść bezpośrednio z mostów Arpada i Małgorzaty. Most Małgorzaty wzniesiono w latach 1872-76 jednak dopiero w 1900 roku zbudowano trzecie ramię łączące go z wyspą, co  nadało mu  charakterystyczny kształt, zbliżony do litery Y o szeroko rozwartych ramionach. To nietypowe rozwiązanie wymusiła rzeka, ponieważ prądy opływające wyspę zbiegają się na wysokości mostu, architekt zdecydował o ustawieniu jego ramion pod takim kątem, aby zachować ich prostopadłe położenie względem nurtu.
Ten dzień postanowiłyśmy zakończyć w parku  Varosliget, gdzie z centrum miasta dojeżdża się żółtą linią metra. Budapeszteńskie metro ma bardzo ciekawą historię, ściśle związaną  z obchodami 1000 lecia państwa Węgierskiego. Z tej okazji zaplanowano wielką uroczystość a główne obchody miały się odbyć właśnie na terenie parku. Ponieważ komunikacja publiczna odbywała się za pomocą omnibusów, nie była w stanie sprostać planowanym potrzebom. W związku z tym, postanowiono o budowie podziemnej kolei, wzorowanej na  londyńskim metrze. Tym sposobem powstało metro budapeszteńskie, jako drugie na świecie a pierwsze na kontynencie europejskim i pierwsze całkowicie zelektryfikowane. Zadziwiające jest to, że liczącą ponad trzy kilometry linię kolejki podziemnej o dziewięciu stacjach, zbudowano w rekordowym czasie 21 miesięcy.  Jej uroczystego otwarcia dokonał sam cesarz Franciszek Józef 30 maja 1896 roku. Metro miało niesłychane nowatorskie rozwiązania, między innymi zautomatyzowane otwieranie i zamykanie drzwi a także automat do sprzedawania biletów. Co ciekawe, panowała w nim swoista segregacja, ponieważ wagoniki miały oddzielne przedziały dla kobiet i mężczyzn. Ta pierwsza linia zwykle jest nazywana żółtą, gdyż od chwili otwarcia kursują na niej wagoniki tylko w tym  kolorze. Charakteryzuje ją jeszcze jedna ciekawa rzecz, otóż część  stacji jest stylizowana w duchu secesji z drewnianymi kioskami i ścianami wyłożonymi białymi i brązowymi kafelkami o delikatnych ornamentach. Jest to współczesna rekonstrukcja, wykonana w 1996 roku według oryginalnych wzorów. Od 2002 roku żółta linia budapeszteńskiego metra jest wpisana na listę dziedzictwa UNESCO.  




Metro dowiozło nas na stację Bajza utca, skąd reprezentacyjną Aleją Andrassyego doszłyśmy do Placu Bohaterów, gdzie na środku wznosi się okazały pomnik Tysiąclecia. Monument składa się z potężnego cokołu, na którym umieszczono wysoką kolumnę z figurą Archanioła Gabriela na szczycie. Wokół niej ustawiono grupę konnych postaci; przedstawiają one księcia Madziarów Arpada i sześciu wodzów pozostałych plemion, którzy stworzyli podwaliny węgierskiego państwa. Za pomnikiem znajdują się dwie łukowate kolumnady z czternastoma posągami. Pierwotnie było to dziewięciu wybitnych węgierskich władców oraz pięciu królów z dynastii Habsburgów, lecz po II wojnie światowej tych ostatnich wymieniono na posągi przywódców walczących o niepodległość Węgier. 






Za kolumnadami kończy się Plac Bohaterów a zaczynają tereny parku Varosliget, który w roku milenijnym był terenem Wystawy Tysiąclecia. Specjalnie z tej okazji, na małej wysepce Szechenyi, znajdującej na się sztucznym jeziorze w obrębie parku, wzniesiono fantazyjny zamek. Zaprojektował go Ignac Alpar a wykonano go z drewna, dykty i gipsu. Jest on zlepkiem wielu znanych węgierskich budowli, zamków, pałaców i obiektów sakralnych. Chociaż każdy z jego elementów ma inny styl architektoniczny, wyszła z tego całkiem ciekawa i w sumie harmonijna całość. Zamek przyjął nazwę Vajdahunyad, od jednej z wież, która w oryginale jest częścią zamku o tej samej nazwie. Ten kompleks tak się spodobał publiczności, że po wystawie rozebrano nietrwałą atrapę a w jej miejsce wzniesiono identyczną budowlę, tym razem z materiałów o większej trwałości.








Oglądając zamek bez trudu możemy zauważyć, jak płynnie poszczególne style architektoniczne przechodzą jeden w drugi. Znajdziemy tu elementy romańskie, gotyckie, renesansowe i barokowe a mimo wszystko, całość wygląda zupełnie naturalnie, jak gdyby budowla powstawała na przestrzeni dłuższego czasu a każde pokolenie dokładało do niej swoją część. Zresztą historia architektury zna takie stylistyczne hybrydy, wystarczy wspomnieć (może nie tak spektakularne) zamki jak Wawel i Książ. Ponieważ przyszłyśmy zbyt późno, nie mogłyśmy już wejść do środka, więc dodam tylko, że zamek Vajdahunyad można zwiedzać a w części barokowej jest podobno bardzo interesujące muzeum rolnictwa. Na zamkowym dziedzińcu trudno nie zauważyć pomnika zakapturzonego mnicha z pochyloną głową, to Anonymus, pierwszy węgierski kronikarz, odpowiednik naszego Galla Anonima. Jak przystało na kronikarza trzyma w roku pióro, które jest wyraźnie jaśniejsze niż reszta posągu. Dzieje się tak dlatego, że legenda miejska głosi, iż należy potrzeć to pióro "na szczęście", co jak widać, jest chętnie praktykowane przez odwiedzających. Tu zakończyłyśmy ostatni dzień naszej majówki, zapadał wieczór a my nazajutrz miałyśmy wyjechać z Budapesztu porannym pociągiem do Warszawy, więc był to odpowiedni moment, żeby wrócić do naszego tymczasowego lokum. 


Odchodząc przystanęłyśmy nad jeziorkiem, żeby jeszcze raz popatrzeć na podświetlony zamek,  który pięknie odbijał się w lustrze wody a ten uroczy i romantyczny widok był wspaniałym finałem naszej pełnej wrażeń wycieczki... 

poniedziałek, 20 maja 2024

Budapeszt na majówkę, podziemny świat w jaskini Palvologyi.



Nasz trzeci dzień w Budapeszcie również miał bogaty program. Na początek postanowiłyśmy wybrać się w rejon wzgórz na prawym brzegu Dunaju, w zachodniej miasta. Są one częścią niewysokiego górskiego łańcucha, do którego należy również góra Gellerta i Wzgórze Zamkowe. Niektóre z nich są zamieszkane, w obrębie innych wzniesiono infrastrukturę służącą turystom, wieże widokowe oraz kolejki umożliwiającej szybkie i łatwe dotarcie na szczyt. Są też takie, gdzie osoby gotowe na nico większy wysiłek, mogą skorzystać ze szlaku pieszego i cieszyć się naturą w środowisku niemal nieskażonym działalnością człowieka. Jeśli ktoś chce popatrzeć z góry na Budapeszt i okolicę, warto wybrać się na Janos-Hegy, czyli Górę Jana, najwyższe zniesienie w łańcuchu, wysokie na 528 m. Można tam wejść pieszo, wjechać kolejką krzesełkową lub zębatą a samym na szczycie skorzystać z tarasu widokowego na wieży Elżbiety, wzniesionej według projektu Frigyesa Schulka w stylu nieco przypominającym Baszty Rybackie. Jednak my miałyśmy inny zamiar, gdyż chciałyśmy zobaczyć jaskinię Palvologyi, jedną z wielu jaskiń w tym mieście. Podobno ogółem jest ich około dwustu a margle, skały wapienne i trawertyn, które tworzą Budzińskie Wzgórza, są podziurawione niczym ser szwajcarski. Krasowe jaskinie często  łączą się ze sobą tworząc długie ciągi, lecz dostęp do nich mają tylko speleolodzy. Rozbudowany system podziemnych korytarzy dostępny dla turystów znajduje się na Wzgórzu Zamkowym i jest znany jako Budapeszteński Labirynt. Jest to sieć naturalnych jaskiń poddana wielokrotnym interwencjom ze strony człowieka, ponieważ zarówno w odległej przeszłości jak i w czasach współczesnych poszerzano je i przerabiano, tworząc w nich piwnice a nawet schrony. Ponieważ szukałyśmy czegoś bardziej naturalnego, miałyśmy do wyboru dwie jaskinie na obrzeżach miasta, Szemlohegy i Palvologyi. Znajdują się one niedaleko siebie, jednak o ile ta pierwsza ze względu na mniejszy stopień trudności jest dostępna dla rodzin z dziećmi i osób z deficytem ruchowym, to druga, (choć mogą ją zwiedzać także dzieci powyżej piątego roku życia, przy minimalnym wzroście 115 cm) wymaga większej sprawności fizycznej. Wejście do obu jaskiń jest płatne i tylko z przewodnikiem a ich zwiedzanie trwa około godziny. Jest jeszcze trzecia jaskinia, Matyas-Hegyi, która leży bardzo blisko jaskini Palvologyi jednak wejście do niej jest dostępne jedynie dla osób przygotowanych na czołganie się w ciasnych przejściach, co wymaga odpowiednich butów, kombinezonu oraz kasku, no i oczywiście należytej kondycji psychofizycznej. Tak jak pisałam powyżej, my wybrałyśmy jaskinię Palvologyi, do której można dojechać samochodem lub komunikacją publiczną. Wejście do niej znajduje się dość wysoko na zboczu wzgórza, więc ostatni etap wycieczki prowadzi stromą drogą, która kończy się w niewielkiej dolince nieopodal budynku, w którym mieści się stacja przewodników, kasa i bar a nieopodal jest pozostała infrastruktura, niezbędna dla turystów.





Jaskinia ma ciekawą historię, wejście do niej odkryto przypadkowo już w1904 roku, w ścianie dolinki, będącej wyrobiskiem dawnego kamieniołomu a w roku 1919 jej część została przystosowana na potrzeby turystów. Jaskinia ma ogółem 31 km długości i jest najdłuższa na Węgrzech, jednak do zwiedzania udostępniono jedynie jej niewielki fragment, liczący pół kilometra. Od czasu odkrycia tego miejsca cała trasa została znacznie zmodernizowana, uzyskała oświetlenie elektryczne, zbudowano też betonowe chodniki a bardziej stromych miejscach schody, których ogółem jest aż czterysta. Wejścia do jaskini są limitowane, gdyż jednorazowo przewodnik zabiera grupę liczącą maksymalnie trzydzieści pięć osób, więc jeśli chętnych jest więcej trzeba poczekać na swoją kolej. My na wejście czekałyśmy chyba ze dwadzieścia minut a dla rozrywki mogłyśmy podziwiać burego kota, wyjątkowo odpornego na zaczepki gości oraz instalację utworzoną z manekina ubranego w strój speleologa, przyczepionego do linek asekuracyjnych. W jaskini jest stała temperatura wynosząca 11 stopni Celsjusza, więc nawet w lecie warto zabrać ze sobą dodatkowe okrycie, natomiast jeśli chodzi o obuwie, żeby czuć się komfortowo, powinno to być obuwie turystyczne, ponieważ w niektórych miejscach panuje półmrok a poza tym na pewnym odcinku trzeba się wspinać po drabince, więc klapki lub buty na obcasie mogły by sprawić problem. Wejście do jaskini jest zamknięte dość masywnymi drzwiami, które o wyznaczonej godzinie przewodnik otwiera za pomocą klucza, cała grupa wchodzi do wnętrza a drzwi zamykają się ponownie. Jak wspominałam, choć wewnątrz jest oświetlenie, to z racji specyficznej przestrzeni nie można powiedzieć, że jest tam jasno; jednak wystarczy ono w zupełności do tego, żeby cała grupa mogła poruszać się dość swobodnie  i zobaczyć szczególnie ciekawe miejsca, o których mówi przewodnik. 






Większość korytarzy pokonuje się  bez  problemów, jednak w kilku miejscach trzeba było przeciskać się przez dość wąskie szczeliny pomiędzy skalnymi ścianami a oprócz tego, był do pokonania tzw. komin, czyli wąski kanał prowadzący do wyżej położonego korytarza. Na tym odcinku należało wspiąć się na wysokość 7 metrów, po sznurowej drabince o szczebelkach wzmocnionych metalowymi rurkami (zdjęcie poniżej). Brzmi to dość klaustrofobicznie, jednak ta wspinaczka nie była szczególnie trudna, ja podeszłam do niej bez stresu, ponieważ miałam za sobą podobne, choć dwukrotnie dłuższe, wejście po drabinie wewnątrz kolosa w Aronie, o którym pisałam tutaj. Tym razem też nie sprawiło mi to żadnego problemu, ani w sensie fizycznym, ani psychicznym, choć mam wrażenie, że chyba byłam najstarszą osobą w tej grupie. W sumie wszyscy szybko i sprawnie przemieściliśmy się na wyższy poziom jaskini, gdzie znowu przemierzyliśmy ciąg chodników, aż dotarliśmy do wyjścia, gdzie zakończyliśmy naszą wycieczkę.





Zwiedzanie jaskini Palvologyi okazało się bardzo ciekawym doznaniem i choć nie jestem miłośniczką podziemnych labiryntów, muszę przyznać, że byłam naprawdę zadowolona z możliwości zobaczenia góry od wewnątrz. Nasz przewodnik obszernie opowiadał o różnych ciekawostkach z podziemnego świata, o morfologii skał, powstawaniu stalaktytów i stalagmitów a także pokazywał nam cząsteczki minerałów osadzone w skale i odciski skorup morskich stworzeń (jednak największy entuzjazm wycieczki wzbudził widok grupy sporych stalagmitów, przypominających gigantyczne robaki, wyłaniające się z wnętrza góry). Okazało się, że w tym trudnym środowisku jest również życie w postaci kolorowych porostów, tworzących na ścianach jaskini zielonkawe i brunatne plamy. Struktura powierzchni skał w jaskini Palvologyi jest nadzwyczaj bogata, czasem przypomina obumarłe koralowce lub gruzełkowatą skórę prehistorycznego zwierza a w innych miejscach, gdzie jest pełno dziwnych formacji w kształcie kolców i wypustek, skojarzenia są jeszcze bardziej niepokojące (osobiście czułam się niczym Jonasz w brzuch wieloryba). 








Dodam jeszcze, że przewodnik najczęściej mówi po węgiersku a jeśli w grupie jest dużo obcokrajowców (jak to było w naszym wypadku) po angielsku. Jednak z tego co wiem, jest możliwość uzyskania ulotki lub wypożyczenia w kasie audio przewodnika w języku polskim, co może być rozwiązaniem wartym rozważenia, ponieważ prelekcja jest bardzo obszernym i ciekawym uzupełnieniem wycieczki. Natomiast robienie sensownych zdjęć może sprawiać trudności, zarówno z racji kiepskiego oświetlenia jak i niewielkiej przestrzeni, gdzie na dodatek jest spora grupa przemieszczających się osób. Poza tym snopy światła padające z halogenowych żarówek bardzo przekłamują kolory, więc trzeba wykonywać różne dziwne manewry, żeby uzyskany efekt był do przyjęcia.

Ponieważ wycieczka do jaskini zajęła nam jedynie część dnia, ciąg dalszy nastąpi!

Na koniec chciałam jeszcze dodać, że tydzień, który minął był dla mnie dość trudny. Wczoraj wróciłam ze szpitala po rekonstrukcji stawu biodrowego, na razie nie jest łatwo, muszę leżeć i czekać, aż rana porządnie się zagoi a później czeka mnie rehabilitacja. Przezornie napisałam ten i kilka innych postów na zapas, więc będę je sukcesywnie zamieszczać. Serdecznie pozdrawiam wszystkich!