niedziela, 14 lutego 2016

Lombardia. Val Perlana - bazylika San Benedetto, fascynujący zabytek zagubiony w górach.

Val Perlana, to głęboki wąwóz, przecinający z góry na dół górskie pasmo, zwane Monti di Tremezzo. Nazwa doliny pochodzi od strumienia Perlana, wpadającego do jeziora Como, pomiędzy niewielkimi miejscowościami Lenno i Ossuccio. Źródło strumienia znajduje się na Monte Galbiga (1698 m) będącej częścią długiego łańcucha wzniesień, jakie widzimy po lewej stronie, kiedy płyniemy statkiem z Como do Bellagio. Choć od tej chwili minęło kilkanaście lat, nadal pamiętam mój pierwszy taki rejs, jakby to było wczoraj...

Widok zielonych, zalesionych stoków stromo schodzących w kierunku wody,
z wioskami rozrzuconymi wzdłuż brzegu, oczarował mnie tak bardzo, że kiedy zamknę oczy, nadal go widzę siłą mojej wyobraźni... Wyższe partie gór to rozległe, trawiaste łąki, niegdyś będące pastwiskami, gdzie niejednokrotnie można napotkać budynki, jakie przed laty służyły za schronienie pasterzowi i jego zwierzętom. Dziś zdarza się, że są one przerabiane na letnie domy lub gospodarstwa agroturystyczne, lecz większość została opuszczona i powoli idzie w ruinę. Pamiętam, że podczas tego pierwszego rejsu poczułam przemożne pragnienie, aby stanąć na szczycie tych wzniesień i żal mi ścisnął serce na myśl, iż pozostanie ono tylko w sferze marzeń... Jednak stało się inaczej, kiedy nieco oswoiłam się z włoskimi realiami, zaczęłam się zapuszczać w okoliczne góry; początkowo były to krótkie spacery, które z biegiem czasu przerodziły się w coraz dłuższe, całodzienne wyprawy.

Jedną z nich była wycieczka do San Benedetto, kościoła o niemal tysiącletniej historii, przy którym niegdyś znajdował się niewielki klasztor braci benedyktynów. Jest to cenny zabytek budownictwa romańskiego, wzniesiony z wapienia wydobywanego z kamieniołomów w niedalekim Moltrasio. Jego budowniczymi byli mistrzowie kamieniarscy, którzy przeszli do historii jako magistri comacini i intelvesi (wspominałam o nich kilkakrotnie w moich postach min. tutaj). Leży on w połowie zbocza Monte Galbiga, na wysokości 810 m; dotarcie do niego nie jest szczególnie trudną wyprawą, choć miejscami ścieżka pnie się bardzo stromo. Do San Benedetto można dojść zarówno z Ossuccio, jak i z Lenno, idąc po lewej lub po prawej stronie wąwozu, można też rozpocząć wędrówkę w jednej miejscowości a zakończyć w drugiej zataczając przy tym koło. Dzięki temu wycieczka jest bardziej urozmaicona, gdyż po drodze można odwiedzić Sacro Monte di Ossuccio (pisałam o nim tutaj) i piękne Sanktuarium Madonna del Soccorso, natomiast pod koniec wycieczki zboczyć do klasztoru zwanego Abbazia dell' Aquafredda, wzniesionego na obrzeżach Lenno.
Na taką wyprawę wybrałam się w towarzystwie dwóch znajomych Włoszek, Silvany i Aldy, mieszkających w jednej z sąsiednich miejscowości nieopodal Limbiate.

Do Como dotarłyśmy lokalnym pociągiem a następnie pojechałyśmy autobusem do Ossuccio gdzie rozpoczęłyśmy nasz trekking. Ścieżka poprowadziła nas pomiędzy kaplicami Sacro Monte, dzięki czemu miałam okazję zobaczyć je ponownie a także porównać ich obecny stan z tym, w jakim je widziałam po raz pierwszy.
Na przestrzeni tych kilku lat, które minęły od mojej pierwszej wizyty, wykonano tam wiele prac konserwatorskich a rzeźby odkurzono i zrekonstruowano. Wcześniej Sacro Monte przedstawiało widok dość opłakany, natomiast po renowacji nieco razi nowością i jaskrawymi barwami (co podobno jest zgodne z jego pierwotnym wyglądem) jednak pocieszające jest to, że ten cenny zabytek sztuki sakralnej znajdujący się na liście UNESCO nie ulega dalszej degradacji. Poświęciłyśmy też nieco czasu na odwiedzenie Sanktuarium i krótki odpoczynek na jego pięknym tarasie, skąd jest wspaniały widok  na jezioro Como. Pogoda nam dopisała, był początek października, kiedy to we Włoszech zaczyna się złota jesień; zwykle w tym czasie nadal jest bardzo ciepło, ale już nie upalnie a liście powoli zmieniają swą barwę. W powietrzu nie widzi się foschii, więc często jest ono wprost kryształowo przejrzyste, co sprawia, że kolory stają się głębokie i nasycone, w stopniu mogącym przyprawić o zawrót głowy kogoś, kto podobnie jak ja, nigdy nie miał dość oglądania tego przepięknego pejzażu.

Po chwili wytchnienia ruszyłyśmy w dalszą drogę; początkowo szłyśmy mulatierą, pomiędzy poletkami otoczonymi niskimi murkami wzniesionymi metodą "al secco" pośród pachnących ziół, drzewek oliwnych i laurowych krzewów. Dalej poprowadziła nas wygodna ścieżka, biegnąca pomiędzy zielonymi pastwiskami; na koniec weszłyśmy w gęsty las, porastający zbocze góry. Tu już było widać pierwsze oznaki jesieni, liście kasztanowców zaczynały zwijać się i płowieć a niewielkie brzozy na skraju szlaku, niczym złociste fontanny wystrzelały pomiędzy ciemnozielonymi świerkami. Dzień był przepiękny, powietrze lekkie i niezbyt wilgotne, więc z radością, choć nie bez pewnego wysiłku, szłyśmy w górę. Jak wspominałam na wstępie, ścieżka miejscami pnie się dość ostro, więc co jakiś czas zatrzymywałyśmy się, żeby wyrównać oddech. Cała trasa ma długość około trzynastu kilometrów; można rzec, iż jest to niezły kawałek drogi, zważywszy, że do pokonania jest także 600 m przewyższenia. Nasz szlak prowadził  zboczem głębokiego wąwozu, aż do chwili, kiedy przekroczyłyśmy wąski strumień San Benedetto, toczący w dół swe wody i tworzący niewielkie kaskady w łożysku wypełnionym skalnymi odłamkami. Nieopodal znalazłyśmy małą tabliczkę, upamiętniającą turystkę, która w tym miejscu straciła życie skutkiem upadku ze skarpy; ta smutna pamiątka przypomniała nam, że nigdy dość ostrożności na górskich szlakach.

Okazało się, że do opactwa było już niedaleko i po przejściu niewielkiego odcinka drogi wyszłyśmy na otwartą przestrzeń. W głębi rozległej polany, na tle zielonego zbocza łańcucha Monti di Tremezzo, po drugiej stronie wąwozu ukazała się nam szara bryła kościoła i niewielki budynek dawnego klasztoru. Opactwo San Benedetto na pierwszy rzut oka nie oszałamia swoją urodą, architektonicznie jest dość skromne i mało ozdobne, wręcz prymitywne, lecz według mnie, właśnie ten aspekt w połączeniu z jego historią daje nam poczucie, że patrzymy na coś zupełnie wyjątkowego. Wygląda, jak by je wzniosły ręce niezbyt wyrafinowanych budowniczych, skupiających się przede wszystkim na jego funkcji użytkowej; jednak kiedy przyjrzymy mu się uważnie, zadziwi nas nie tylko precyzja w obróbce kamiennych elementów oraz ich doskonałe dopasowanie, ale także sposób, w jaki związano budynki z pochyłym, nierównym terenem, świadczący o wiedzy i kunszcie ówczesnych architektów.  Dla ozdoby świątyni przydano jej dwa rzędy arkatur oraz bloczki kamienne, ułożone ukośnie niczym zęby piły, odcinające tympanon od fasady. Ponad drzwiami widać okrągły zarys, który być może niegdyś był rozetą, choć uboga sylwetka kościoła nie wskazuje na to, że ten zamysł mógł być kiedykolwiek zrealizowany.

Podobna skromność i umiarkowanie cechuje trzy absydy; centralna, największa a nich, ma trzy otwory okienne typu monofora i cztery półkolumny połączone rzędem arkatur; dwie mniejsze, znajdujące się po jej obu stronach wyglądają podobnie, z tą różnicą, że mają jedynie pojedyncze okna. Dzwonnica, wzniesiona na bazie kwadratu, jest kompletnie pozbawiona ozdób i wszystko wskazuje na to, że pełniła również rolę wieży obserwacyjnej. Obok kościoła wznosi się mały budynek niegdyś będący klasztorem, obok są ruiny dawnych zabudowań gospodarczych a na skarpie na wprost kościoła, znalazłyśmy wkopaną w zbocze dawną piwnicę oraz źródło obudowane kamieniami.

Jak już pisałam, całość przedstawia się bardzo skromnie i świadczy o tym, że było to miejsce nie tyle przeznaczone do życia spędzanego na modlitwie i kontemplacji, co poświęcone przede wszystkim pracy fizycznej. Niegdyś na zboczu tych gór znajdowały się pastwiska i pola uprawne, dopiero później, kiedy zostały opuszczone i zaprzestano ich kultywacji, wziął je w swoje posiadanie bujnie rosnący las. Społeczność zakonna przetrwała w tym miejscu jedynie dwa stulecia; kiedy poniżej powstał klasztor i kościół Acquafredda,  opactwo przestało pełnić swoją funkcję a zakonnicy opuścili je definitywnieW następnych stuleciach było używane przez okolicznych wieśniaków jako schronienie dla zwierząt i ludzi, aż powoli zamieniło się w niemal kompletną ruinę. Na szczęście, nie doszło do jego całkowitego upadku, ponieważ w połowie XX wieku podjęto prace nad zabezpieczeniem kościoła, co jednak tylko na krótko poprawiło sytuację tego zabytku.

Dzięki wieloletnim wysiłkom lokalnej społeczności, w latach osiemdziesiątych XX wieku  ponownie podjęto się restrukturyzacji obiektu, która tym razem dała lepsze wyniki i pozwoliła nie tylko na należyte zabezpieczenie świątyni oraz klasztoru, ale przywróciła temu miejscu również jego wymiar duchowy. Co prawda, dziś w klasztorze nikt nie mieszka, lecz mimo to, kościół nadal pełni swą dawną funkcję i kilka razy do roku odprawia się w nim nabożeństwa.
Miałyśmy szczęście, ponieważ zastałyśmy kościół otwarty; idąc nie miałyśmy pewności, że tak będzie, jednak ku naszej radości mogłyśmy wejść do jego wnętrza. Muszę powiedzieć, iż  mimo swojego surowego wystroju zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, nie sposób było nie zachwycić się prostotą tej świątyni, którą jeszcze bardziej podkreślały współcześnie dodane elementy, doskonale wpisujące się w jej styl: kamienny ołtarz, proste, nieliczne meble służące do odprawiania liturgii oraz ławki wykonane z surowego drewna i świeczniki z kutego żelaza. Wchodząc do kościoła, zauważyłam granitową płytę, umieszczoną tuż przed wejściem niczym swego rodzaju próg, gdzie wyryto znak równoramiennego krzyża wpisany w okrąg, rzecz, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Tuż za drzwiami, w przedsionku kościoła, znajduje się niewielka kolumna z kropielnicą, wykonaną współcześnie z terakoty. Niestety, oryginalna, wyrzeźbiona w białym marmurze z Muso, została skradziona w latach 70-tych XX wieku.

Mówi o tym tablica umieszczona w pobliżu; nie kryję, że ów napis był dla mnie świadectwem nie tylko ludzkiej podłości i zachłanności, lecz także tego, co w ludziach najlepsze - starania, aby ocalić od ruiny i zapomnienia to, co kiedyś inni podobni nam, stworzyli przed  wieloma wiekami...
Wszystkie trzy długo chodziłyśmy po kościele. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, oglądałyśmy jego nawy, oddzielone rzędami ciężkich, kamiennych kolumn tworzących arkady o łagodnie wysklepionych łukach, drewniane belki stropu dźwigające kamienne płyty dachu i patrzyłyśmy przez małe okienka na świat rozświetlony słońcem. Wnętrze nie jest otynkowane, nie ma tam żadnych fresków ani ozdób, na których mogłoby spocząć nasze oko. Mimo to, jak nigdy dotąd, odczułam tam duchowy wymiar świątyni, której nie trzeba przydawać niczego więcej, ponieważ ona sama w sobie jest skończona, pozostając niemal częścią natury, tak, jak jest nią górska grota. Sądzę, że moje dwie towarzyszki miały podobne odczucia, bo także nie przejawiały żadnej chęci do opuszczenia tego niezwykłego miejsca. Na chwilę przysiadałyśmy w zadumie na ławkach, obserwując grę światła i cienia pomiędzy kolumnami, aby za moment ponownie wstać, jeszcze raz przejść wszerz i wzdłuż wnętrze kościoła, żeby popatrzeć przez jego wąskie okienka na pełną słońca dolinę.

Żal mi było opuszczać tę świątynię, gdyż w jej chłodnym, cienistym wnętrzu poczułam się częścią jej niemal tysiącletniej historii. Było to tak piękne i niespodziewane, że kiedy wychodziłam na zewnątrz, miałam wrażenie, że dobrowolnie wyrzekam się czegoś cennego, czego już nigdy nie zaznam...Jeszcze raz obeszłam kościół wokoło i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponownie przekroczyłyśmy strumień Perlana, po czym przeszłyśmy na drugą stronę wąwozu. Stąd jeszcze raz mogłyśmy spojrzeć na szare mury San Benedetto, wznoszące się pomiędzy drzewami. Miałyśmy do przejścia kilka kilometrów, należało się pośpieszyć, ponieważ południe minęło dość dawno a nas czekała jeszcze  podróż powrotna. Cieszyłam się, że idziemy inną drogą, ponieważ po wyjściu z gęstego lasu od czasu do czasu znajdowałyśmy się na otwartej przestrzeni, co pozwalało nam patrzeć na szafirowe  wody jeziora w dole, półwysep z willą Balbianello i czerwone dachy zabudowań Lenno.  Na drugim brzegu jeziora Como, widać było jak na dłoni zielone stoki gór w obrębie Triangolo Lariano a w głębi za nimi, szary masyw Grigni, który zaczynał nabierać pomarańczowej poświaty od promieni słońca,  powoli chylącego się ku zachodowi. W miarę jak schodziłyśmy coraz niżej, przybywało domostw posadowionych na obrzeżach Lenno, otoczonych bujnymi ogrodami; na chwilę przerwałyśmy wędrówkę, żeby wstąpić do opactwa Aquafredda  (napiszę o nim przy innej okazji) i po niedługim czasie doszłyśmy do centrum miasteczka. Zeszłyśmy na nabrzeże, gdzie postanowiłyśmy odpocząć przed dalszą  podróżą w ogródku przytulnej kawiarenki z pięknym widokiem na jezioro.

W sumie miałyśmy za sobą pięć godzin marszu (co prawda podzielonego na dwa etapy, bo w kościele spędziłyśmy sporo czasu) i trzynaście kilometrów drogi, więc po tym wysiłku przyszła nam ochota na mocną kawę i sporą porcję lodów. Zjadłyśmy je bez żadnych wyrzutów sumienia, gdyż należała się nam ta drobna nagroda za osiągnięcie celu wyprawy. Nasza satysfakcja z niej była tym większa, że dzień był bardzo piękny, opactwo okazało się naprawdę fascynujące a do tego, choć szłyśmy razem po raz pierwszy, okazało się, że ta wspólna wędrówka była całkiem udana. Poniżej zamieszczam zdjęcie wąwozu Val Perlana, uważne oko dostrzeże niemal na jego środku (tuż pod białą strzałką)  maleńki, szary punkt pośród zieleni - to właśnie szczyt wieży kościoła, widoczny pomiędzy drzewami.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>

30 komentarzy:

  1. To właśnie ta surowa, pozbawiona ozdób prosta forma kościoła decyduje o jego wyjątkowej atrakcyjności. Tu faktycznie przychodzi się modlić do Boga. Nic Cię nie rozprasza. Jesteś tylko ty i On.
    O pięknym położeniu nie wspominam. Jeszcze raz muszę obejrzeć zdjęcia.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę dokładnie tak jak to ująłeś, w kościele nie trzeba niczego więcej...Położenie jest wspaniałe, jeśli ma się więcej czasu można po wyjściu z opactwa iść dalej w górę i przenocować w schronisku Venini. Jeśli wybierzesz się nad jezioro Como, bardzo polecam te wycieczkę, zwłaszcza w porze kiedy lato się kończy a zaczyna jesień, albo wczesną wiosną, wtedy wilgotność powierza nie daje się tak bardzo we znaki i widoczność jest lepsza.

      Usuń
  2. Wspomnienia ilustrowane,jak zwykle,niezwykłymi zdjęciami,piękne.Z ekscytacja czytam ten post,bo jest mi bliski duchowy wymiar tej podróży i wiem,ze nie będzie mi dane zobaczyć tego miejsca.Idę ☺ pooglądać zdjęcia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Gabrysiu, to fakt że w takich wycieczkach najpiękniejsze jest to, że wysiłek fizyczny łączy się z przeżyciem duchowym, dlatego też ma to głębszy wymiar niż zwykła przechadzka. Natomiast nie wiem dlaczego zakładasz że nigdy tego nie zobaczysz? Przecież z tego co widzę często gdzieś wyjeżdżacie więc dlaczego nie tam? Można się nieźle zorganizować na własną rękę, a poza ścisłym sezonem ceny są dość przystępne. W razie czego służę wsparciem na miarę możliwości, co prawda nie ma mnie tam od kilku lat ale mimo to mogę coś doradzić. Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  3. Są takie miejsca niby dostępne jednak jakby ukryte. I jak się tam dotrze to czujemy się wyjątkowo, i duchowo i turystycznie...piękny wpis :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało, Włosi są specjalistami od budowania świątyń i kaplic w górach, chyba w zamyśle jest aby człowiek zadał sobie trud dotarcia do nich, co zawsze można zrobić w intencji sprawy jaka nam leży na sercu, a to z kolei sprawia, że czujemy się wzmocnieni duchowo. Dzięki za odwiedziny, serdecznie pozdrawiam.

      Usuń
  4. piękna rzecz!
    pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, piękna i niezwykła. Pozdrawiam wzajemnie.

      Usuń
  5. Uwielbiam niestandardowe, dzikie szlaki i piesze wędrówki.
    A jeśli gdzieś w oddali czeka jakaś niespodzianka w postaci ruin starego zamczyska, chatki lub kościółka - wtedy jest naprawdę fajnie. A dzisiaj dzięki Tobie, miałam okazję odbyć taką podróż.
    Jak zwykle ciekawa relacja:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wysiłek fizyczny wzbogacony doznaniem duchowym to najlepsze co może nam się przydarzyć podczas wędrówki!

      Usuń
  6. Surowość budowli wkomponowana w bujną górską zieleń robi szczególnie mocne wrażenie. BBM

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, to niezwykłe i piękne połączenie. Serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  7. Lubię gotyckie formy, lubię (choć dla niektórych to kicz) barokową zdobniczość, ale najbardziej chyba lubię takie skromne, ascetyczne wnętrza, które chyba najlepiej oddają duchowość miejsca. Choć rozumiem też chęć,aby uczcić TEGO, który jest dla nas najważniejszy w sposób jak najbardziej uroczysty i wystawny (tak na bogato:). Wcale nie dziwię się, że tak długo pamiętasz tamto miejsce i tamten kościółek. Skojarzył mi się z opisywanym przez Adę Św. Bernardem (tamten też jakiś taki osamotniony)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wiesz styl romański rzeczywiście najbardziej mi odpowiada z powodów o jakich piszesz. Natomiast podobnie jak Ty nie odrzucam innych choć z pewnością sa bardziej "ludzkie" i przemawiają do nas na innym poziomie ekspresji więc budza inne skojarzenia. Kiedyś uwielbiałam barok, obecnie inaczej na niego patrzę, ale tak czy inaczej z pewnością są też piękne barokowe budowle. Np. bardzo mi się podobały kaplice Sacro Monte w Varese, Varallo czy Orty, bez wątpienia barokowe, a mimo to naprawdę prześliczne, albo barokowe kamienice, jakie często spotykałam we Włoszech. Pisząc tego posta myślałam o kościółku św. Benedykta, który Ada tak kocha i o którym często pisze.

      Usuń
  8. Piękne miejsca... zazdroszczę szczerze i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, rzeczywiście była to niezapomniana wyprawa. Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń

      Usuń
  9. Ojej, przepiękne widoki! :O Ta surowa świątynia wygląda jak naturalny element krajobrazu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, faktycznie wygląda jak integralna część tego miejsca. Pozdrawiam;)

      Usuń
  10. Odpowiedzi
    1. Dzięki, zajrzałam do Was i widzę że jestescie rasowymi podróżnikami więc tym bardziej cieszy mnie że się podobało!

      Usuń
  11. "Mimo to, jak nigdy odczułam tam duchowy wymiar świątyni, której nie trzeba przydawać niczego więcej, ponieważ ona sama w sobie jest skończona, pozostając niemal częścią natury, tak jak jest nią górska grota."
    Piękne słowa idealnie oddające ducha romańskiej architektury.
    Wspaniały blog i jako miłośniczka Włoch oraz pięknie pisanych blogów będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki zajrzałam do Ciebie i też znalazłam wiele ciekawych rzeczy. Chwilowo mam przestój z powodu grypy ale mam nadzieję że za trochę wrócę do pisania i czytania.Serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  12. Piękne widoki, a skromność tego kościoła mnie wprost zachwyca, bo to jest naprawdę wiara i obcowanie z Bogiem. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak! Cieszę się że czujesz to co ja i pozdrawiam wzajemnie.

      Usuń
  13. Pieknie, pieknie i jeszcze raz pieknie!Mam nadzieje, ze moj plan wakacyjny sie powiedzie i wyladuje w sierpniu we Wloszech.Sciskam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się wraz z Tobą, będę trzymać kciuki za powodzenie wyprawy z nadzieją na wspaniałe relacje z podróży. A jakiś plan już jest? Buziaki przesyłam.

      Usuń
    2. Chcemy zatrzymac sie w Toskanii i zahaczyc o San Marino. Takie mamy plany, mam nadzieje, ze sie uda :).

      Usuń
  14. Barok ma to do siebie, że nie każdy go lubi.
    Nie każdy za nim przepada.
    A Toskania jest przepiękna można się w niej zakochać.
    Pozdrawiam:)*

    OdpowiedzUsuń
  15. Choć jestem zwolenniczką gotyku, surowość architektury romańskiej ma także niezaprzeczalny urok. Jednak tym, co ujęło mnie najbardziej, jest piesza wędrówka wśród tak niesamowitych pejzaży. :-)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.