Smętek nie był pospolitym diabłem przebranym w niemiecki strój, jak go czasem przedstawiają baśnie i ludowe gadki, lecz słowiańskim biesem – czartem, demonem lasu. Narodził się przed wiekami, wraz z pradawną puszczą, która niegdyś rozciągała się pomiędzy górną Wisłą a Niemnem. Z czasem na te ziemie przywędrowały nadbałtyckie plemiona pruskie, by w tej bezludnej okolicy wznieść swe nowe siedziby. Przybysze szybko nauczyli się słuchać głosu Smętka, który przekazywał im swe odwieczne mądrości szepcząc w koronach drzew.
Te drzewa rosły w magicznych miejscach, gdzie odprawiano święte obrzędy i zostawiano obiatę dla opiekuńczych duchów. Mijały wieki, pogańscy Prusowie roztopili się w chrześcijańskim, mazurskim żywiole, który od południa powoli przesuwał się w stronę Bałtyku, karczując pradawną puszczę i zasiedlając coraz to nowe tereny. Wtedy Smętek skrył się w leśnych ostępach, skąd władał czeredą pomniejszych leśnych duchów i upiorów. Choć stronił od ludzi, niekiedy porzucał swą zwykłą postać zarośniętego dziada z jemiołowym wieńcem na szyi, któremu za wierzchowca służyła koza, i pokazywał się pod postacią ponurego chłopa w ciemnej kapocie, z głową nakrytą wysokim, czarnym kapeluszem.
Nie lubił Mazurów i oni również go nie lubili, bo wiedzieli, że to za jego sprawą przychodziły do nich niespodziewanie chwile niewytłumaczalnego zamyślenia, kiedy zapominali o całym bożym świecie. W takich razach wszystko szło na opak: gasły im fajki, plątały się lejce koni i sieci podczas połowu. Kobiety też czuły obecność czarta – zamiast uwijać się raźno z wesołą piosenką na ustach, milczały jak kamień, a w nocy płakały przez sen bez żadnego powodu. Podobnie było z dziećmi – zdarzało się, że podczas zbierania jagód czy grzybów, zwiedzione głosami lasu, długo błądziły spragnione i głodne, nie mogąc znaleźć drogi do domu. Bywało też, że nigdy nie wracały do rodzinnej chaty, bo traciły życie na bagnach lub w toni leśnych jezior, zwabione w ich odmęty przez złośliwe topniki. Te smutki i tęsknice, które stary bies nasyłał na mieszkańców, zaczęto coraz częściej kojarzyć z jego imieniem, a z biegiem czasu, kiedy kogoś ogarnęła melancholia, zaczęto mówić, że dopadł go smętek.
Stary bies, jako że posiadał ludzką postać, czasami miewał kłopoty ze zdrowiem. Zdarzyło się, że pewnego razu zaczął mu doskwierać ostatni ocalały ząb. Nie pomagały zamawiania szeptuchy ani leśne zioła, więc zdesperowany Smętek ruszył na poszukiwanie kowala, który (jako że dysponował całym arsenałem obcęgów) mógłby mu ulżyć w cierpieniu. Jego wierna koza ruszyła w cwał i zaniosła swego władykę do wsi Rapaty, gdzie mieszkał zręczny kowal Wincenty Rak. Niestety, ząb nie chciał poddać się dentystycznym zabiegom, więc kowal poszedł po rozum do głowy, wkręcił kieł w imadło, a następnie machnął przed nosem czarta sztabą żelaza rozgrzanego do czerwoności. Smętek szarpnął się gwałtownie – przy tym co prawda pozbył się zęba, jednak po wszystkim okazało się, że jego pokaźny nos został nieco muśnięty gorącym żelazem.
Niewdzięczny bies poczytał to za wielką obrazę i postanowił się zemścić. Ponieważ mimo wszystko bardzo polubił czterech rezolutnych synków Wincentego, nie dybał na zdrowie ani życie nikogo z rodziny, ale postanowił dać Rakom nauczkę równie bolesną jak jego urażony honor i oparzony nos. W tym celu nasłał na nich kłobuka – złośliwego demona do specjalnych zadań. Kłobuk potrafił zmieniać swą postać: czasem ukazywał się jako zmokła czarna kura, a innym razem jako ubrany z cudzoziemska, mały człowieczek podobny do małpy. Jego zadaniem było służyć temu, kto potrafił go obłaskawić, a w zamian za to demon znosił mu wszelkie dobra, które kradł u okolicznych mieszkańców. Przy tej pracy przeistaczał się w ogromnego czerwonego koguta o rozłożystym ogonie, który sypiąc iskry odlatywał, unosząc na grzbiecie zrabowane towary.
Nieszczęsna rodzina Wincentego Raka została przez niego okradziona ze wszystkiego – począwszy od żywności ze spiżarni, a skończywszy na narzędziach z kuźni. Jednak sprytny kowal przechytrzył kłobuka i odzyskał swój dobytek, a urażony Smętek z czasem zapomniał o wyrządzonej mu krzywdzie i zaniechał zemsty.
Ta urocza historyjka z ciekawym morałem jest jedną z wielu, jakie Tadeusz Stępowski zawarł w swojej książce "Czterej synowie Raka", która była szkolną lekturą najpierw moją, a później moich dzieci. Jej autor, urodzony na Lubelszczyźnie, gruntowne wykształcenie zdobył w Warszawie, a po wojnie jako podkomisarz do spraw rolnictwa pracował w Ostródzie, Biskupcu i Piszu. Jego niezwykłe jak na tamte czasy zainteresowanie losami Mazurów i Warmiaków, ich tradycją i historią ziemi, na której żyli, skłoniło go do zajęcia się publicystyką oraz literaturą.
W epoce antagonizmów pomiędzy autochtonami a ludnością napływową starał się zachować maksymalny obiektywizm, a przy tym niejednokrotnie wykazywał oczywiste związki dawnych mieszkańców Prus z kulturą polską. W latach powojennych Stępowski, jako pisarz i felietonista, był bardzo aktywnym promotorem rdzennej kultury regionu, który stał się jego miejscem do życia. Jakby nie było, Mazurzy z krwi i kości byli przecież potomkami osadników przybyłych na te ziemie z Mazowsza i przez wieki w większości mówili lokalną gwarą będącą odmianą języka polskiego.
Z chwilą sekularyzacji Prus, w myśl zasady cuius regio, eius religio, wraz ze swym władcą, księciem Albrechtem Hohenzollernem, przyjęli wiarę luterańską, jednak nadal czytali po polsku, choć ich książki i kancjonały wydawane w języku przodków drukowano szwabachą. Ten krój pisma był powszechnie stosowany na tych ziemiach aż do 1945 roku i do tej pory na lokalnych cmentarzach można zobaczyć polsko brzmiące nazwiska zapisane tą trudną do odczytania czcionką. To sprawiało, że po wojnie zmarłych brano za Niemców i niejednokrotnie niszczono ich nagrobki.
Przełom XIX i XX stulecia oraz okres międzywojenny były dla Mazurów i Warmiaków bardzo trudne. Z Rzeszy przybyło wielu Niemców, którzy zdominowali przemysł, urzędy i szkolnictwo. Atmosfera nie sprzyjała porozumieniu pomiędzy grupami etnicznymi – tę trudną i napiętą sytuację opisał Melchior Wańkowicz w swojej książce "Na tropach Smętka". Jest to reporterska relacja z podróży kajakiem przez Mazury, jaką pisarz odbył ze swą córką Martą, zwaną Tirliporkiem.
Wańkowicz, Bogu ducha winnemu Smętkowi przypisał ciągoty germańskie i obwinił go o ucisk wobec polskojęzycznej ludności. Być może ten problem spowodowało nieporozumienie co do nazwy nowożytnego państwa Prusy i dawnych pruskich plemion wytępionych wieki temu przez Krzyżaków. Nie miały one ze sobą nic wspólnego oprócz miana – lecz tym sposobem staropruski bożyc stał się synonimem niemieckiej opresji...
W jednym ze starszych postów wspominałam o Smętku i książce Tadeusza Stępowskiego, zapowiadając, że w przyszłości napiszę na ten temat coś więcej. Jednak nie wyobrażam sobie zamieszczania posta bez zdjęć, więc minęło trochę czasu w oczekiwaniu na pogodę odpowiednią do fotografowania. W minioną niedzielę aura była wprost wymarzona na wycieczkę poza miasto – słońce, lazurowe niebo i delikatna, wiosenna zieleń gwarantowały piękne widoki, a rześkie powietrze było dodatkowym atutem.
Jak pisałam powyżej, historia Smętka i rodziny Wincentego Raka rozgrywa się we wsi Rapaty. Nie jest to fikcyjna lokalizacja – wieś istnieje naprawdę i leży przy drodze krajowej nr 16, mniej więcej w połowie drogi między Ostródą a Olsztynem.
W tym miejscu dodam jeszcze, że kolejną większą miejscowością przy tej trasie jest Gietrzwałd, a pomiędzy nimi przebiega historyczna granica, która niegdyś oddzielała książęce Mazury od biskupiej Warmii. Gietrzwałd to bardzo ważne miejsce dla katolików, ponieważ w 1877 roku miało tam miejsce objawienie Matki Boskiej. Na pamiątkę tego wydarzenia wzniesiono sanktuarium, do którego licznie przybywają pielgrzymi, by pomodlić się i zaczerpnąć wody ze źródełka o uzdrawiających właściwościach.
Do wybuchu II wojny światowej Gietrzwałd był nie tylko ostoją wiary katolickiej, lecz również ważnym bastionem polskości – znajdowały się tam dwie polskie księgarnie, a także polska szkoła i przedszkole. To piękna i bardzo interesująca miejscowość, więc myślę, że niedługo i ona stanie się celem jednej z moich wycieczek.
Na wyprawę do Rapat pojechałam z Martą. Czysta i zadbana wioska, położona nad niedużym, lecz bardzo malowniczym jeziorem, zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie. Miłą niespodzianką były dwie ładne tablice usytuowane przy wjeździe, jedna informuje o historii miejscowości, a druga przytacza fragment książki mówiący o wyrywaniu smętkowego zęba.
Powstanie pierwszej osady w miejscu obecnej wsi datuje się na rok 1352, kiedy to bracia Rapatowie objęli w posiadanie grunty położone wokół jeziora. Od 1364 roku na tych ziemiach, podobnie jak nad całą okolicą, władzę sprawowali Krzyżacy. Ta sytuacja nie zmieniła się po bitwie pod Grunwaldem, ponieważ rapackie dobra nadal były prywatną własnością rodziny wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena. W późniejszych czasach Rapaty przechodziły podobne koleje losu jak cały region – z lenna Rzeczypospolitej stały się częścią Prus Wschodnich.
W 1900 roku wieś zmodernizowano, a drewniane chaty zastąpiono murowanymi domami. W latach dwudziestych powstała brukowana droga do Ostródy oraz szkoła, w której Julian Karczewski, nauczyciel przybyły z Warszawy, uczył dzieci geografii, matematyki i niemieckiego, a w tajemnicy przed władzami również języka polskiego.
Niestety, te potajemne lekcje miały tragiczny finał. Pewnego dnia do szkoły wkroczyli niemieccy żołnierze, którzy zabrali nauczyciela do lasu, gdzie został zastrzelony. Mieszkańcy Rapat zadbali o pochówek zmarłego, a z szacunku dla jego pamięci kontynuowali naukę polskiego w piwnicy jednego z domów.
Pod koniec wojny wieś opustoszała, gdyż jej mieszkańcy masowo uciekali przed nadchodzącym frontem, niejednokrotnie zostawiając cały dorobek życia. Po kilku miesiącach opuszczone zabudowania zajęli nowo przybyli Polacy i Ukraińcy przesiedleni w ramach akcji "Wisła" a z czasem we wsi wzniesiono jeszcze kilka nowych domów. W latach osiemdziesiątych Rapaty w dużej mierze zmieniły swój charakter z rolniczego na turystyczny. W tym czasie powstał nieduży, klimatyczny hotelik, prywatne kwatery do wynajęcia oraz inne udogodnienia dla odwiedzających.
Z centrum wsi poszłyśmy dalej polną drogą, prowadzącą wokół jeziora, gdzie wśród drzew porastających brzegi oraz niewielkie okoliczne pagórki widniały pojedyncze siedliska. Niebawem doszłyśmy do miejsca, skąd świetnie było widać tę część wioski, od której zaczęłyśmy zwiedzanie. Trzeba przyznać, że panorama, jaką miałyśmy przed sobą, naprawdę robiła wrażenie malowniczością i spokojem, jaki z niej emanował, a radosne głosy ptaków uwijających się w zaroślach, piękne wiosenne kolory i zapach kwitnącej czeremchy radowały zmysły.
Dukt o gruntowej nawierzchni zaprowadził nas do rozwidlenia, gdzie nieopodal zaczynała się asfaltowa droga prowadząca przez las do maleńkiej miejscowości Grazymy. Szłyśmy spokojnie, bo ruch samochodowy był minimalny, więc do woli mogłyśmy słuchać śpiewu ptaków i rozpoznawać je po głosie dzięki aplikacji zainstalowanej w telefonie Marty. Okoliczny las nie jest szczególnie wiekowy, ponieważ w okresie powojennym prowadzono tu wycinkę sosen na potrzeby okolicznych tartaków. Dzięki temu został on skutecznie odmłodzony, a ogołocone poręby wzięły w posiadanie samosiejki drzew liściastych. Były to przede wszystkim smukłe jesiony, buki i graby, jednak wśród nich zdarzały się również stare, potężne egzemplarze, jak ogromny buk o wspaniałej koronie, na oko mający około trzech metrów w obwodzie.
Spacer był bardzo przyjemny, bo choć słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie, nie było gorąco, gdyż wiał niezbyt silny, ale orzeźwiający wiaterek. Z mapy wynikało, że nieopodal drogi znajduje się śródleśne jeziorko. Chciałyśmy do niego dotrzeć, lecz okazało się to niemożliwe, ponieważ otaczały je gęste zarośla. Nie byłyśmy przygotowane na chaszczing ani brodzenie po mokradłach, a tym bardziej na bliskie spotkanie z kleszczami, które zapewne miały się świetnie po tegorocznej wyjątkowo ciepłej zimie. Co prawda, z nieco wyżej położonych miejsc pomiędzy drzewami widać było niewielkie skrawki błękitnej wody, lecz nigdzie nie znalazłyśmy ścieżki odbijającej od głównej drogi, która mogłaby nas doprowadzić na jej brzeg.
Na niektórych bezimiennych nagrobkach leżały sztuczne kwiaty, a na innych czyjaś litościwa ręka postawiła znicz. Widziałyśmy też niewielki grób, prawdopodobnie niegdyś kryjący szczątki nieco starszego dziecka, gdzie w kamiennym obramowaniu, niczym w donicy, wrósł okazały krzak bzu.
Rapaty to mała wioska, więc i cmentarz jest niewielki. Wśród nowszych pochówków nie widać okazałych pomnikowych grobowców – wszystko jest tu na zwykłą ludzką miarę. Atmosfera tego cmentarza, gdzie po śmierci spoczywają dawni i nowi mieszkańcy, każe pamiętać o tym, że z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy, a tym, co na ziemi zapewnia nam namiastkę wieczności, jest przede wszystkim ludzka pamięć.
"Olka" nie tylko sprzedaje lody, jest to nieduża, lecz bardzo prężna rodzinna firma, gdzie lody wyrabia się metodą rzemieślniczą. Co ciekawe, w chwili powstania była to zaledwie mała budka z lodami sprzedawanymi w sezonie, która z biegiem czasu zmieniła się w świetnie działający zakład, dostarczający swoje produkty do punktów sprzedaży w kilku okolicznych miastach. Lodziarnia cieszy się zasłużoną popularnością, zarówno ze względu na ogromną rozmaitość smaków, jak i bardzo wysoką jakość, gdyż wszystko jest wytwarzane według własnych receptur na bazie świeżych składników.
Jednak jeśli zboczymy z głównej trasy, zobaczymy prawdziwe Mazury, lasy pełne ogromnych drzew, poprzetykane bagnami i małymi jeziorkami, stare ewangelickie cmentarze i dawno opuszczone wioski, z których wiele lat temu wyjechali wszyscy mieszkańcy... Takie Mazury, jak chyba żadna z krain, sprzyjają nagłym zmyśleniom, a także życiu w poczuciu, że człowiek jest częścią przyrody i podlega jej prawom. Opowiada o tym jedna z najpiękniejszych książek, jakie czytałam, "Dzieci Jerominów" Ernsta Wiecherta, niemieckojęzycznego pisarza, który urodził się i wychował w leśniczówce koło Mrągowa. Wiechert, urodzony w 1887 roku, walczył na froncie podczas I Wojny Światowej, a w okresie międzywojennym mieszkał w Niemczech, gdzie miał problemy z powodu swoich nieortodoksyjnych poglądów. Po II Wojnie Światowej, rozgoryczony sytuacją polityczną w ówczesnym RFN a zwłaszcza jedynie pozorną denazyfikacją, wyemigrował do Szwajcarii, gdzie zmarł w 1950 roku.
W swoich książkach często pisał o Mazurach, krainie takiej, jaką pamiętał, a także o relacjach człowieka z naturą. Jego książki zawierają nie tylko przepiękne i tchnące miłością opisy krainy jego dzieciństwa, lecz także odwieczne prawdy moralne. Przypominają o tym, że zawsze mamy wybór między dobrem a złem, i że zawsze warto wybrać to pierwsze, chociaż to, co słuszne, niekoniecznie przynosi nam doraźne korzyści. W "Dzieciach Jerominów" nie pada imię Smętka, jednak jest on obecny niemal na każdej karcie tej powieści, nie jako przekorny i mściwy czart, lecz jako pogański syn Peruna, kryjący się w koronach drzew, skąd szeptem wciąż powtarza swe niezmienne prawdy.
Mam wrażenie, że innym pisarzem, który też usłyszał jego głos, był Zbigniew Nienacki, który jako dojrzały człowiek osiadł we wsi Jerzwałd położonej nad Jeziorakiem. Znany jako autor serii książek dla młodzieży, napisał też powieść "Pewnego roku w Skiroławkach", tym razem przeznaczoną dla dorosłych czytelników. W latach osiemdziesiątych cieszyła się ona dużą popularnością, ze względu na liczne wątki obyczajowe, dotyczące bujnego życia seksualnego mieszkańców wioski. Jednak ktoś, kto chciałby w niej szukać płytkiej pornografii, zrobi książce krzywdę, gdyż jej treść jest o wiele głębsza i bogatsza. Autor, aby podkreślić lokalny koloryt, nawiązuje do miejscowych legend i dość wnikliwie opisuje problemy, jakie niosło powojenne życie na Mazurach spowodowane różnicami kulturowymi pomiędzy rdzenną społecznością a ludnością napływową. Na tym tle ekscesywna seksualność mieszkańców Skiroławek ma w sobie coś pogańskiego, jakby podczas pisania za plecami autora stał dawny pruski bożek, sączący mu do ucha opowieści o wiosennym święcie celebrowanym na cześć płodności i odradzającego się życia.
Na koniec jeszcze raz wrócę do klechdy o czterech synach kowala Raka, a właściwie do historii Staszka, trzeciego co do starszeństwa, który terminował u astrologa w mieście Lidzbarku. W owym czasie nieopodal miasta wznosiła się zaklęta piaskowa góra, a w jej głębi spoczywał cesarz Barbarossa z hufcem rycerzy i swą branką Bożeną, mleczną siostrą Bolesława Krzywoustego. Za każdym razem, kiedy w Lidzbarku zaczynały się kłótnie i niezgoda, ukazywał się upiór cesarza, a góra przesuwała się w stronę miasta, grożąc mu zasypaniem. Ludzie mówili, że podczas burzliwej nocy młodzieniec o czystym sercu może wejść do wnętrza góry, uwolnić brankę i raz na zawsze przepędzić cesarskiego upiora, a wtedy góra się zatrzyma zaś klątwa wisząca nad Lidzbarkiem straci swą moc.
Jednak aby to mogło się dokonać, śmiałek w obecności cesarza i jego rycerzy musiał wypowiedzieć właściwe słowa, które by sprawiły, że zły czar pryśnie. To wyzwanie podjął Stasio, niestety, w decydującej chwili prostoduszny i niedoświadczony chłopiec nie potrafił ich znaleźć w swej głowie i sercu... Zdawało mu się, że z ust Bożeny słyszy cicho wypowiedziane słowo "wrogu", więc uznał to za podpowiedź i krzyknął - "precz z mojej ziemi, wrogu!" W tym momencie podziemny pałac Barbarossy zapadł się jeszcze głębiej, a szansa Staszka na zdjęcie uroku z mieszkańców Lidzbarka została bezpowrotnie stracona... Zgnębiony Stasio spytał napotkanego Smętka, co naprawdę powinien powiedzieć cesarzowi, lecz czart odrzekł, że widocznie dla ludzi jeszcze nie nadszedł właściwy czas na zdjęcie klątwy, więc jedynie zgoda i wzajemny szacunek mogą powstrzymać przesuwającą się górę i uśpić upiory z przeszłości.
Od chwili, gdy jako dziecko po raz pierwszy przeczytałam tę historię, pytanie o zaklęcie, które miał wypowiedzieć Staszek, nie daje mi spokoju. Może Tadeusz Stępowski, od niemal pół wieku spoczywający na ostródzkim cmentarzu, był tym, który znał odpowiedź? Szkoda, że nie miałam okazji spotkać tego mądrego człowieka, kiedy jeszcze żył — wtedy mogłabym go zapytać o te właściwe słowa...
Wszystkie piękne zdjęcia zamieszczone w tym poście zrobiła Marta za pomocą swego telefonu.
Tymi legendami przeniosłaś nas w inny trochę zaczarowany świat, gdzie natura, magia i człowiek wzajemnie się przenikają. Do tego piękne zdjęcia mazurskich krajobrazów z drzewami pokrytymi młodą zielenią i ten błękit nieba uzupełniają atmosferę tego miejsca. Poczułem się jak młody chłopak czytający baśnie czy legendy. Masz dar pięknego pisania. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńWiesiu bardzo Ci dziękuję za piękny komentarz, jak zwykle jesteś wrażliwym i uważnym towarzyszem wirtualnych podróży. Może to już starość a może któraś z kolei młodość, ale bardzo chętnie sięgnęłam po tę wspaniałą i mądrą książkę z dzieciństwa. Również pozdrawiam i życzę wspaniałej majówki pełnej niezapomnianych wrażeń!
UsuńDzień dobry Elu :) Wow, co za kawał klimatycznej opowieści — aż czuć zapach wilgotnej ziemi i słyszy się szelest liści, jakby Smętek naprawdę czaił się gdzieś za plecami! Świetna robota z połączeniem legendy, historii i osobistego wątku podróży — czyta się to jednym tchem. I szacun za pokazanie, że Smętek to nie tylko postać z Wańkowicza, ale coś znacznie głębszego i starszego. No i te detale o Rapatych, cmentarzu, krajobrazie — po prostu bajka! Dzięki, że się tym dzielisz. Myślę, że Smętek byłby dumny (albo chociaż mniej zrzędliwy na chwilę).
OdpowiedzUsuńMasz w planie inne wyprawy śladami takich lokalnych duchów czy legend? Udanej majowki życze :)
Witam serdecznie, bardzo mnie cieszy, gdy czytam Twoje komentarze, bo zawsze są pełne zrozumienia tego, co jest niejako między wierszami. Osobiście wychowałam się czasach, kiedy historię traktowano bardzo łopatologicznie, czego nie cierpię, więc staram się raczej dawać zajawkę, z której każdy może wyciągnąć swoje wnioski. Myślę, że Wańkowicz razem z Żeromskim w pewnym sensie zrobili Smętkowi krzywdę, ale ich nie osądzam, bo takie to były czasy i w propagandzie szukano mocnych i obrazowych akcentów. Mimo upływu czasu nie jestem pewna, czy już dorośliśmy do zrozumienia, jakie powinny być słowa zaklęcia, które by przepędziło upiory przeszłości...
UsuńMyślę o innych wyprawach po okolicy, bo nie wiem jak będzie z dalszymi podróżami, czy zniosę większe obciążenie fizyczne. W Rapatach zrobiłam spokojnie ok.10 000 kroków, to ok 6 km. więc sporo, ale miałam ten komfort, że byłam niedaleko domu. Tymczasem chcę się wybrać do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie mnie ciągnie od kilku lat, ale do tej pory jakoś nie wychodziło. Razem z Martą wybieramy się też do Poznania na wystawę Chełmońskiego, więc będzie następna okazja do przetestowania mojej sprawności. Nie byłabym od tego, żeby gdzieś pojechać w pojedynkę, ale Marta bardzo się o mnie martwi i uważa, że nie powinnam. Na szczęście uwielbiam z nią podróżować, bo świetnie się rozumiemy i jak dotąd nigdy nie było przy tej okazji żadnych kwasów. Życzę Wam wspaniałego weekendu z cudną pogodą i mnóstwem atrakcji!
Witaj Elu 😉 Bardzo dziękuję za tak szczery i mądry komentarz — naprawdę czuć, że masz w sobie dużo refleksji i serca do historii i życia. To prawda, że często patrzymy na przeszłość przez pryzmat prostych schematów, a czasem trzeba pozwolić sobie na więcej niuansów i własnych przemyśleń. Świetnie, że podchodzisz do tego z taką otwartością i delikatnością.
UsuńTrzymam kciuki za Twoje wyprawy — Lidzbark Warmiński i Poznań brzmią super, a z takim towarzystwem jak Marta to już w ogóle musi być mega! Fajnie, że masz z kim dzielić te chwile i razem odkrywać nowe miejsca bez stresu i kwasów. Zdrowie najważniejsze, więc powoli, ale z radością i pasją — tak to ma wyglądać.
Życzę Wam pięknego, słonecznego weekendu pełnego energii i dobrych wrażeń! Jeśli będziesz miała ochotę, chętnie usłyszę, jak wypadła wyprawa do Poznania! 🌞🚶♀️🎨
Magiczny wpis, urocze miejsca. Nie wiem jak, ale pamiętam Smętka, no i do dziś mnie dopada.
OdpowiedzUsuńDziękuję kochana, bardzo chciałam dać temu wpisowi trochę mazurskiej magii, więc się cieszę, że tak uważasz. Smętka możesz pamiętać z Wańkowicza albo Żeromskiego, bo książka Stępowskiego była lekturą chyba jedynie na Mazurach (szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie się wychowałaś). A dopadanie chyba zawsze mu dobrze wychodzi, jest w tym prawdziwym specem!
UsuńNiezwykle malownicze krajobrazy; widać na nich wiosnę w pełni.
OdpowiedzUsuńA do tego czysto i porządek widać rękę gospodyni bo kobieta jest sołtysem.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wpis. Przyjdę jeszcze raz poczytać uważniej, bo teraz jestem na majówkowym wyjeździe i chcę pokorzystać (Dolny Ślask😉). Uściski 🌞🌸🌿
OdpowiedzUsuńW takim razie zapraszam w wolnej chwili. Cieszę się, że jesteś na Dolnym Śląsku, bo zapewne będzie relacja z podróży a ja bardzo lubię ten region. Również przesyłam uściski! 👍🌞🌹
UsuńPiękne te legendy. Muszą tkwić głęboko i mocno zakorzenione w tamtejszej społeczności skoro poruszyły tylu pisarzy. I Ciebie! Pięknie też wtłoczyłaś je w soczyście zieloną rzeczywistość i ciekawie opisałaś. Przyjemnie się czyta Twój wpis i z zapartym tchem. A widoki... niezapomniane!
OdpowiedzUsuńDzięki za te pradawne smętkowe klimaty. Pozdrawiam Elu:)))
Ulu, dzięki za odwiedziny i komentarz! Bardzo bym chciała żeby pamięć o Mazurach i ich legendach przetrwała, mimo że wielu z nich wyjechało do Niemiec, niektórzy z własnej woli a innych po prostu wypchnięto, podobnie jak w 68 roku ekspediowano Żydów do Izraela. Ale nowi przybysze też w jakimś sensie wrośli w tę ziemię, więc jest nadzieja, tym bardziej że jest sporo osób którym zależy żeby w pewnym sensie odkłamać lokalną historię. Przesyłam uściski!
UsuńDroga Eluniu!
OdpowiedzUsuńCzytałam (w telefonie)Twój przepiękny post zaraz po opublikowaniu. Zachwycałam się cudownymi zdjęciami Pani Marty. Należy przyznać, że ma dobre oko fotografa!
Wracałam do tego postu jeszcze dwa razy bo to jak zawsze przepiękna lektura, którą się czyta jednym tchem. Tyle tutaj też piękna. Wspaniała przyroda, legendy, historia i przede wszystkim pamięć o Mazurach, potomkach osadników z Mazowsza, którzy osiedlali się w zsekularyzowanych Prusach Książęcych.
Nie napisałam żadnego komentarza ponieważ przez kilka dni byłam uziemiona w łóżku przez wysoką temperaturę, grypę i przede wszystkim przez brak swojego rozsądku. Dopiero wczoraj zaczęłam się trochę krzątać po domu. Dzisiaj jest już w miarę dobrze.
Ściskam Cię mocno i serdecznie pozdrawiam:)
Lusiu, przykro mi że pochorowałaś się na majówkę i zamiast cieszyć się świątecznymi dniami leżałaś w łóżku z temperaturą. Tym bardziej miło z Twojej strony, że zajrzałaś do mnie, żeby poczytać o Smętku, mazurskich legendach i trudnej historii tego regionu. Myślę że warto o tym pisać, bo krąży na ten temat wiele stereotypów, które niekoniecznie w 100 % są zbieżne z prawdą, chociaż do tej ostatniej czasem trudno się dokopać... Marta bardzo dziękuje za piękny komplement na temat jej zdjęć. Ale jak wiemy niektóre miejsca zwłaszcza przy ładnej pogodzie gwarantują niezłe fotki, a Rapaty do takich należą. Życzę Ci szybkiego powrotu do pełnego zdrowia i oczywiście samych cudnych majowych dni. Również przesyłam moc uścisków i pozdrowień!
UsuńP.s. Widziałam że jest Twój nowy post, ale przeczytam jutro przy porannej kawie niejako zamiast ciastka bo wiem, że będzie cudnie! Dzisiaj zaczęłam tydzień z przytupem, bo od porządków w szafie co w moim przypadku jest zadaniem ponad ludzkie siły.
Smętek czasami i mnie dopada. Czytając twojego posta, mam wrażenie, że przenoszę się w czasie. Dziękuję ci za to.
OdpowiedzUsuńA ja dziękuję za odwiedziny i komentarz! Cieszę się, że udało mi się połączyć stare nowym, a Smętek chyba ma się nie najgorzej i nadal lubi podokuczać ludziom...Pozdrawiam wiosennie!
UsuńWspaniała opowieść z duchem i cudownymi fotkami. Jestem zachwycona i zaciekawiona. Bardzo intrygują te miejsca na fotografiach. Piękny styl opowieści.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie pieknego popołudnia.
Bardzo mi miło, że spodobała Ci się moja opowieść. Rapaty to bardzo malownicza wioska o ciekawej przeszłości, a ponieważ pogoda też dopisała, ten spacer był prawdziwą przyjemnością. Miałam go z tyłu głowy od dłuższego czasu, jednak warto było poczekać na taki piękny dzień. Przesyłam uściski!
UsuńDopiero dziś przeczytałam. Kiedy nie piszę rzadko zaglądam na bloga. Przepiękna legenda zawierająca sporo mądrych treści. Smętek kojarzy mi się właśnie z Żeromskim, przez którego Wiatr od morza nie przebrnęłam mimo najszczerszych chęci, bo pisał to zdaje się w willi w Orłowie. Opisana przez Ciebie legenda znacznie ciekawsza.
OdpowiedzUsuńBardzo też lubię odwiedzać takie stare nekropolie, zawsze wczytuję się w tabliczki i staram się wyobrazić sobie życie tych co odeszli. Wilhelmina, jak moja ciocia. No nie właśnie uświadomiłam sobie, iż wszystkie siostry miały imię na W (ale gapa ze mnie, że nigdy o tym nie pomyślałam). Moja ciocia Wila żyje i w tym roku będzie obchodziła 90 urodziny. Piszę o niej, bo wydaje mi się, że to dziś bardzo rzadko spotykane imię, pochodzące od męskiego imienia Wilhelm. Podziwiam ilość zrobionych kroków po tak ciężkiej operacji. Trzymam kciuki za dalsze sukcesy podróżnicze. Pozdrawiam
Małgosiu, dzięki za odwiedziny, miło mi, że spodobała Ci się moja wersja legendy o Smętku! "Wiatr od morza" czytałam jako bardzo młoda nastolatka i powiem, że mimo wieku odczułam jakiś niesmak, chociaż wtedy nie bardzo wiedziałam dlaczego. Myślę, że powodem była bardzo łopatologiczna propaganda, którą wyczułam jakimś szóstym zmysłem. Może taka była potrzeba chwili, bo antagonizmy pomiędzy Polską i Niemcami były bardzo silne ? Niestety, idąc na łatwiznę Prusów utożsamiono z Prusakami a z pogańskiego bożka zrobiono uosobienie niemieckiej buty. Stare cmentarze to niewyczerpane źródło historii, szkoda jednak, że wiele z tego idzie w zapomnienie. Bardzo ciekawa jest historia Twoich ciotek z imionami na "W" a Wilhelmina to faktycznie imię rzadkie, ale bardzo szlachetne. Co do reszty, to wzięłam się w garść, poszłam za ciosem i żeby poprawić formę fizyczną codziennie rano chodzę z kijkami na stadionie, który mam po sąsiedzku. Zwykle robię sześć okrążeń, co daje ok. trzy kilometry, ale jest bardziej meczące niż zwykłe chodzenie. Od mojej operacji minął równo rok, więc czas na powrót do normalności, ale i tak bardzo się cieszę, że robię postępy. Ja też zaniedbałam bloga, bo ostatnio mam mnóstwo spraw na głowie i ciągle brak mi czasu, żeby wszystko ogarnąć. Najserdeczniej pozdrawiam!
Usuń