Podczas jazdy kolejką miałam okazję popatrzeć na trawiaste zbocze góry, gdzie jak na dłoni widać było białą serpentynę ścieżki, kończącej się nieopodal zabudowań schroniska. Nieco dalej zauważyłam dziwną konstrukcję, która jak się później okazało, kryje w sobie obserwatorium astronomiczne. Na szczycie było sporo ludzi, nie tylko pasjonatów trekkingu, ale również tych, których tam sprowadziły świetne warunki do uprawiania lotniarstwa. Kiedy zeszłam nieco niżej, na płaskim terenie stanowiącym swego rodzaju taras, spotkałam także wielu miłośników szybownictwa. Co prawda nie były to aparaty zdolne unieść człowieka, lecz okazałe modele sterowane radiem, jednak widać było, że ich właściciele świetnie się bawią, obserwując jak wznoszą się i opadają niesione prądem powietrza. To co mnie przyjemnie zaskoczyło, to ogromny spokój panujący na górze. Ludzie rozproszeni na sporym obszarze łagodnie wysklepionego wierzchołka, nie przeszkadzali sobie nawzajem w kontemplowaniu tego cudu natury, jakim jest widok gór; tym wspanialszy, że pomiędzy nimi widać było błękitne wody jezior. Dość długo chodziłam po szczycie, wracając do raz już obejrzanych widoków, gdyż po niebie przepływały liczne cumulusy a ta gra światła i cienia powodowała, że wciąż odkrywałam nowe elementy w tej oszałamiającej panoramie.





Na wschodzie mogłam dostrzec jezioro i miasto Lugano na tle szmaragdowych stoków Valle d'Intelvi a za nimi trójkątne, skaliste szczyty Grigni i Legnone. Jeszcze dalej, na północy, widać było pokryte śniegiem Alpy, ciągnące się długim łukiem w stronę zachodu, gdzie na pierwszym planie daleko w dole, poniżej zalesionego zbocza leżało ciemnoniebieskie Lago Maggiore. Nie mniej piękny widok był na południu, gdzie pomiędzy ślicznymi stożkami zielonych Prealp uważne oko mogło zauważyć dwa małe, niebieskie lusterka wody. Były to jeziorka Ganna i Ghirla, leżące na trasie Varese - Ponte Tresa, znane mi z poprzednich wypraw w tamte strony.
Choć na szczycie spędziłam sporo czasu wcale mi się on nie dłużył, podobnie chyba było z innymi osobami, jakie tam spotkałam, że wspomnę choćby dziewczynę siedzącą pod wiatrowskazem, która jak zahipnotyzowana długo wpatrywała się w przestrzeń... Jednak mimo całego zachwytu widokiem, jaki się przede mną roztaczał, ciągnęła mnie perspektywa wędrówki wzdłuż grzbietu w stronę Monte Tamaro, choć zdawałam sobie sprawę, że nie dysponując należytą ilością czasu, nie zajdę daleko. Na przejście całego szlaku trzeba poświęcić przynajmniej trzy i pół godziny, co w tym przypadku nie wchodziło w grę, ponieważ czekała mnie jeszcze długa droga powrotna.





Mimo to, poszłam ścieżką przed siebie wspinając się na kolejne garby masywu, aż do momentu, kiedy definitywnie musiałam zawrócić aby nie stracić zaplanowanych połączeń kolejowo - autobusowych i przed nocą dotrzeć do Saronno. Kiedy ponownie zjechałam kolejką linową do wioski, okazało się, że mam nieco czasu do odjazdu autobusu, więc postanowiłam obejrzeć miejscowy cmentarz, na którym znalazłam kilka starych i bardzo interesujących nagrobków. Na przystanek poszłam okrężną drogą, dzięki temu dotarłam do malutkiego placyku, gdzie napotkałam fontannę a raczej studnię publiczną, jedyną w swoim rodzaju, bowiem zamiast obelisku, postaci kobiecej czy też mitologicznej, na jej szczycie umieszczono ni mniej ni więcej, tylko wierzgającego osiołka. Ten widok nadzwyczajnie poprawił mi nastrój, bo pomyślałam sobie, że mieszkańcy muszą być ludźmi o niebanalnym poczuciu humoru, tym bardziej, że na kranie z którego wypływała woda, umieszczono metalowego ślimaka z pokaźną muszlą na grzbiecie, mogącego służyć za zaczep dla wiaderka. Zmęczona fizycznie, ale w doskonałym nastroju, wsiadłam do autobusu jadącego wprost do Ponte Tresa. Na szczęście cała podróż poszła sprawnie niczym w przysłowiowym szwajcarskim zegarku, więc po powrocie ja również mogłam z satysfakcją podzielić się moimi niezapomnianymi wrażeniami.