sobota, 16 czerwca 2012

Lombardia. Griante, kościół Świętego Marcina.


Griante to niewielka miejscowość na lewym brzegu jeziora Como, pomiędzy Lenno i Menaggio. Jest ona nieco przytłoczona sławą dwóch okolicznych atrakcji, cieszących się zasłużoną sławą, gdzie  ciągną  rzesze  turystów,  willi "Carlotta" w pobliskiej  Cadenabbi i willi Balbianello w nieco dalej leżącym Lenno. Jednak  Griante, podobnie jak większość miejscowości nad Jeziorem Como, ma swą niepowtarzalną atmosferę, która sprawia, że każda z nich jest wyjątkowa.

Ponad Griante wznosi się górski masyw noszący nazwę Monti di Nava; jego malowniczą sylwetkę można podziwiać w całej okazałości z leżącego na przeciwległym brzegu miasteczka Bellagio lub podczas rejsu statkiem. Griante jest bardzo spokojnym miasteczkiem i z dala od zgiełku można tu do woli smakować uroki Italii. Jego wdzięk docenił między innymi Konrad Adenauer, który przez ponad dwadzieścia lat spędzał tu letnie wakacje w leżącej nieco na uboczu willi "La Collina". Kanclerz był chyba niezłym piechurem, gdyż podczas pobytu w Griante codziennie odbywał obowiązkowy spacer wzdłuż zbocza góry, drogą wiodącą od willi do centrum miasteczka. Nie jest to długa trasa, ale z pewnością wystarczająca, żeby zgodnie z nakazami higienicznego trybu życia odetchnąć pełną piersią, w ruchu, na świeżym powietrzu. Dziś na trasie tych spacerów można zobaczyć tabliczki z napisem "Przechadzka Konrada Adenauera" a w willi, gdzie mieszkał mieści się centrum kongresowe i hotel o wysokim standardzie, którymi zarządza fundacja jego imienia.

Kiedy patrzymy z oddali, na zboczu góry, po jej lewej stronie, możemy dostrzec skalną półkę a na niej niewielki kościółek. Jest to kościół Św. Marcina (San Martino) - miejsce kultu religijnego i zarazem uznany punkt widokowy. Różnica poziomów pomiędzy miasteczkiem a miejscem, gdzie go wzniesiono, wynosi ok 250 m. Przy sprzyjającej pogodzie, przechadzka z Griante do  świątyni może być bardzo przyjemnym spacerem, który zajmuje nieco ponad godzinę. Początkowy odcinek drogi to łagodnie wznosząca się mulatiera, po pewnym czasie przechodząca w dość wąską, lecz wygodną ścieżkę. W trakcie tej niezbyt wyczerpującej wędrówki można podziwiać piękne ogrody i gaje oliwne a kiedy znajdziemy się nieco wyżej, panoramę jeziora Como z 
okolicznymi miejscowościami, półwysep Bellagio i góry na przeciwległym brzegu. Dla osób wierzących droga do kościoła ma również wymiar duchowy, gdyż wzdłuż ścieżki wznoszą się małe kapliczki, przedstawiające epizody z życia Jezusa inspirowane tajemnicami różańca.

Mniej więcej w połowie szlaku znajduje się nieco większa kaplica, poświęcona pamięci żołnierzy Wojsk Alpejskich, w szczególności tych, którzy polegli na wojennych frontach. Tradycje alpejskie stanowią bardzo istotny element tutejszej kultury i nadal są pieczołowicie kultywowane. Dzisiejsi Alpini to często byli żołnierze, którzy służyli w górskich wojskach a także pasjonaci górskiej turystyki pieszej, zrzeszeni w klubach CAI (Club Alpino Italiano). Są oni świetnie zorganizowani i na ogół robią wiele dobrego dla swojej okolicy. Opiekują się górskimi szlakami w swoim rejonie, prowadzą schroniska, organizują święta patronackie a w okresie jesieni bardzo tu popularne, wspólne pieczenie kasztanów. Z punktu widzenia strategii wojskowej, teren pomiędzy jeziorami Como i Lugano zawsze miał dla Włochów bardzo istotne znaczenie. W latach 1916-17 zbudowano tu ciąg umocnień, tzw. Linię Cadorna. Składały się na nią liczne drogi wojskowe (strada militare), koszary (caserma), okopy, bunkry i stanowiska strzeleckie.
 
Wszystkie te obiekty na ogół są nieźle zachowane. Drogi włączono do sieci szlaków turystycznych, zaś koszary były użytkowane aż do lat 60-tych, gdyż wykorzystywano je jako posterunki straży granicznej, zwalczającej bardzo tu rozwiniętą kontrabandę (swego czasu Włosi masowo przemycali papierosy ze Szwajcarii). Na terenie okopów i umocnień często można spotkać niewielkie kaplice wznoszone siłami społeczności lokalnej, przeważnie z inicjatywy klubów CAI. W czasie moich górskich wędrówek napotkałam niezliczoną ilość takich kaplic. W każdej z nich można zobaczyć podobne elementy wystroju: alpejski kapelusz z orlim piórem oraz obraz lub fresk o tematyce militarnej. Najczęściej przedstawia on żołnierza brnącego ostatkiem sił poprzez górskie śniegi, niejednokrotnie wraz ze swym nieodłącznym towarzyszem niedoli mułem, który dźwiga elementy wojskowego wyposażenia. Patrząc na te wizerunki, nie sposób zapomnieć o szaleństwie, które popycha ludzi do walki w tak ekstremalnych warunkach...Podczas mojego pobytu we Włoszech często rozmawiałam ze znajomymi na ten temat; na  podstawie ich wypowiedzi wyrobiłam sobie przekonanie, że tutejsi ludzie nie należą do tych, którzy kochają walkę dla niej samej. Włosi mówią o tym otwarcie, nie kryjąc, że umiłowanie do wojaczki nie leży w ich naturze; preferują wino oraz dobre jedzenie, no i oczywiście (chyba na pierwszym miejscu) "amore". Obydwie wojny światowe, zwłaszcza Pierwsza, zwana Wielką, zostawiły w pamięci tego narodu trwały ślad, więc nie bez powodu w każdej z miejscowości, w jej centralnym punkcie, można zobaczyć pomnik lub pamiątkową tablicę z nazwiskami i zdjęciami poległych żołnierzy, którzy niegdyś byli jej mieszkańcami. Myślę, że również z tej przyczyny najsmutniejsze i najbardziej przejmujące piosenki, jakie kiedykolwiek słyszałam, to włoskie piosenki żołnierskie z czasów Wielkiej Wojny.

Wracając do kościółka San Martino: jest to niewielka świątynia, która powstała tu w XVI. Zbudowano ją, aby dać w niej schronienie drewnianej rzeźbie przedstawiającej Madonnę. Figura ta, od kilku wieków jest otoczona wielką czcią. Miejscowa legenda głosi, że w cudowny sposób została przeniesiona do górskiej groty, gdzie odnalazła ją okoliczna ludność. Prawdopodobnie w rzeczywistości została tam ukryta w okresie wojen religijnych przez mieszkańców pobliskiego Menaggio, którzy w ten sposób chcieli ją uchronić przed zbezczeszczeniem z rąk szwajcarskich kalwinów. Stare dokumenty mówią, że kościół powstał na miejscu dawnego oratorium, będącego częścią średniowiecznych umocnień Griante. Obecna świątynia mieści się na niewielkim płaskowyżu, pod imponującą skalną ścianą zwaną Sasso San Martino (Skała Świętego Marcina). Tuż za kościołem, na skraju urwiska, znajduje się niewielki kamienny krzyż, poświęcony pewnemu tragicznemu wydarzeniu. Otóż ponad sto lat temu, w tym miejscu  29.O9.1909 spadł z urwiska i stracił życie, młody, polski chłopiec, Julian Chłapowski. W boczną ścianę kościoła wmurowano tablicę pamiątkową, wraz z prośbą o modlitwę w intencji zmarłego. To smutne polonicum przyćmiło mój entuzjazm związany z możliwością podziwiania uroczej panoramy jeziora i otaczających je gór.
  
Tu muszę zamieścić pewną istotną dygresję. Dość długo sądziłam, iż tragicznie zmarły Julian był dzieckiem ( tak też napisałam w poprzedniej wersji tego posta)  na co by wskazywała pamiątkowa tablica, gdzie widnieje napis, który można byłoby odczytać jako "d'anni 9" czyli "9 lat". Próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej o tym wypadku i w genealogii Chłapowskich szukałam małego chłopca. Zupełnie niespodziewanie znalazłam Juliana Chłapowskiego, syna Franciszka i Mari z Łubieńskich, lecz starszego o dziesięć lat i z datą zgonu 30.09.1909, podczas gdy tablica  podaje jako datę wypadku 29.09.1909. Ponownie obejrzałam jej zdjęcie w powiększeniu i zauważyłam, iż przed cyfrą 9 w kolorze czarnym, widnieje (prawie niewidoczne) wyżłobione 1 z którego zeszła farba (podobnie jak z kilku liter) Ponieważ wszystko wskazuje na to, że to ta sama osoba, zmieniłam poprzedni akapit (chciałabym jednocześnie przeprosić wszystkich, których mimo woli wprowadziłam w błąd). Z tego co wiem, tablica już po moim pobycie została odnowiona i obecnie napis jest wyraźny, więc trudno o pomyłkę. Ponieważ ta historia bardzo mnie zaintrygowała, co jakiś czas wznawiałam moje poszukiwania, aż udało mi się natrafić na artykuł we włoskim internecie, który dokładnie opisywał całe zajście i potwierdził moje przypuszczenia. Dowiedziałam się wówczas, że Julian Chłapowski istotnie zmarł skutkiem odniesionych obrażeń w następnym dniu po wypadku.

Griante ma też trwałe miejsce w historii literatury. Wybitny pisarz francuski Henri Beyle, powszechnie znany jako Stendhal, opisał je w swojej powieści "Pustelnia parmeńska". Główny bohater książki Fabrycy del Dongo, miał się bowiem urodzić w Griante, tu też autor umieścił jego zamek i rodzinne włości. Nazwisko rodziny to inny smaczek związany z okolicą, wskazuje bowiem na jej pochodzenie z pobliskiej miejscowości Dongo, leżącej nieco dalej na północ. W okolicy Como rozwija się akcja pierwszej części powieści, poświęcona dzieciństwu i wczesnej młodości Fabrycego. Stendhal, jak wielu innych romantyków, był oczarowany jeziorem Como. W czasach, kiedy mieszkał w pobliskim Mediolanie, bywał częstym gościem swoich arystokratycznych znajomych, spędzających letnie miesiące w okolicznych willach, willi Melzi w Bellagio i willi Plinio w Blevio, odwiedził również Griante. Malownicza okolica poruszyła zapewne jego imaginację a echo tych wrażeń znalazło swe odbicie na kartach powieści. Niedawno ponownie przeczytałam tę niezrównaną książkę i próbowałam sobie wyobrazić okolicę taką, jaka była ponad dwieście lat temu.

Oczywiście, obecne Griante znacznie się zmieniło od czasów, kiedy bywał tu pan Henri Beyle, również zamek opisany na kartach powieści nie jest tym, który widział pisarz, miał on bowiem bardzo ciekawą i burzliwą historię. 
Początkowo zamczysko stanowiło istotny punkt obronny w czasie licznych działań wojennych, aby w XVI wieku stać się siedzibą okrutnego zbója i jeziornego pirata, zwanego Giovanni del Matto. Po śmierci tego przestępcy zamek został spalony a za czasów Stendhala był jedynie malowniczą ruiną. W XIX wieku rozebrano jego walącą się wieżę, zaś pozostała część została poddana niezbędnej restauracji i dziś jest domem rodziny Riva. Griante to spokojna, urocza miejscowość, świetna jako pomysł na spędzenie spokojnych wakacji w pięknej okolicy z możliwością licznych, ciekawych wycieczek do okolicznych miejscowości, gdzie można zobaczyć renomowane ogrody i zabytkowe wille. Jest też możliwość jednodniowego wypadu do niedalekiego Como a nawet do Mediolanu ( jednak należny pamiętać o tym, że w drugiej połowie sierpnia komunikacja publiczna jest znacznie zredukowana).

Jeśli ma się odpowiednią kondycję do uprawiania trekkingu, warto wybrać się w góry, gdzie są piękne szlaki, gwarantujące niezapomniane widoki, choć są one o wiele dłuższe i nieco trudniejsze niż ten, o którym tu pisałam. Koś, kto interesuje się historią wojskowości, napotka tam umocnienia Linii Cadorna, o których pisałam powyżej. Dla osób preferujących mniej aktywny wypoczynek jest też urocza plaża, kawiarenki, bary i lodziarnie, więc w Griante każdy może znaleźć dla siebie coś, co sprawi, że będą to niezapomniane wakacje.

więcej zdjęć San Martino jest pod linkiem>

17 komentarzy:

  1. Jedno miejsce, aile ciekawych historii. Podziwiam cię, że tak skrupulatnie je odnajdujesz i nam przedstawiasz. Są ciekawym uzupełnieniem tego, co najbardziej przykuwa uwagę, czyli pięknym zdjęciom jeziora Como i okolicy. Z przyjemnością poczytałem i obejrzałem.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię "iść za ciosem" tym bardziej kiedy (zdawałoby się) skromne miejsce otwiera się przed nami niczym fascynująca książka. Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Uwielbiam podróże śladami literackich bohaterów. Piękne miejsce i ciekawe historie. Kiedy czytałam o smutnym polskim śladzie przypomniały mi się trzy nagrobki na cmentarzu Powązkowskim, które zrobiły na mnie spore wrażenie. Piszę o tym u siebie (wpis z 30.11.2011 r. Pomniki pamięci, więc nie będę się powtarzać). Nazwisko Chłapowski było dość znane w naszej historii, ale też nie odnalazłam informacji na temat tego młodego człowieka, który zakończył życie na obczyźnie (a może dla niego nie była to obczyzna). Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytałam Twój bardzo interesujący wpis (zostawiłam komentarz). Co do śladów literackich: w tym wypadku było to szczególnie fascynujące, gdyż Stendhal bardzo subtelnie powiązał wątek rodzinny Fabrycego ( w którym miejsce jego pochodzenia odgrywa niepoślednią rolę) oraz jego wpływ na charakter i późniejsze losy bohatera. Natomiast co do Julka Chłapowskiego: zapewne nie pochodził z głównej linii tej rodziny (zajrzałam do ich drzewa genealogicznego)niestety na tablicy pamiątkowej nie ma imion rodziców. Nie znalazłam też (jak dotąd) nic na ten temat ani w polskim, ani włoskim internecie.

      Usuń
  3. Chodzę w bibliotece koło Stendhala i chodzę. Czytałam dawno, dawno temu, niewiele pamiętam. Dzisiaj kojarzy mi się bardziej z syndromem jego nazwiska niż z literaturą. Musowo będzie to jedna z najbliższych lektur. A co do Julka-Juliana widzę, że doszukałaś się coś niecoś. Trzymam kciuki za dalsze poszukiwania. Jakaż to satysfakcja, kiedy odkryje się coś takiego. Teraz Julek vel Julian zagości w mojej pamięci na równi z innymi podróżnikami przez życie, którzy są już po tamtej stronie i będę zastanawiała się, kim był, w jaki sposób znalazł się daleko od ojczyzny i jak zginął. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Weż Stedhala, naprawdę warto! Ja również czytałam tę książkę wiele lat temu, jako bardzo młoda osoba. Niedawno odkryłam ją ponownie i nie dziwię się, że pan Beyle chorował z nadmiaru piękna. Człowiek o tak subtelnym umyśle i wrażliwym sercu, to prawdziwa rzadkość. Co do Juliana Chłapowskiego czuję się spokojniejsza teraz, kiedy potrafię go umiejscowić w drzewie genealogicznym jego rodziny.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo, bardzo ciekawy wpis.
    Jedną z wielu tradycji " alpini" jest defilada. Odbywa się co roku w innej miejscowości. Kiedyś, w pierwszych latach mojego pobytu we W loszech odbyła się w Parmie a że Parma droga i hoteli za mało, setki alpejczyków zamieszkało w naszym mieście. Zjeżdzali się 3 dni, chodzili po mieście grupkami, wszyscy w tyrolskich kapeluszach z piórkiem. Miałam okazję porozmawiać z nimi. Dowiedziałam się, że alpejczykiem jest się całe życie, nie tylko na okres służby wojskowej,że defilada czyli sfila to okazja do spotkania, wspominania i podtrzymania przyjażni z innymi alpini.W sobotni wieczór siedzieli prawie w każdym barze, przy szklaneczce wina i harmonii śpiwali piosenki a słynne tyrolskie allooo ri hi słyszałam jeszcze długo po północy. Wszyscy ich witali i pozdrawiali. W niedzlę rano nie było nikogo.
    Oprócz kapelusza z orlim piórem symbolem alpini jest stella alpini - nasza tatrzańska szarotka.
    P.S. Sukienko Twój mail nie przyszedł. Pozdr Alina.

    OdpowiedzUsuń
  6. Alinko pięknie to opisałaś!Osobiście mam wielki sentyment do alpejskich tradycji. W Lombardii kiedy zaczyna się zbiór kasztanów w każdej miejscowości, również w Mediolanie, alpini organizują pieczenie kasztanów zwane "castagnata" oraz serwują różne potrawy z kuchni polowej. Ale najpiękniejsze jest to, że jak napisałaś, alpejczykiem jest się całe życie. Dario (pan domu, gdzie mieszkałam) ma dobrze po pięćdziesiątce ale nad jego łóżkiem ciągle wisi wojskowy kapelusz. Nota bene, będąc w górach w Valle di Suza znalazłam piękne orle pióro w związku z tym moi znajomi mianowali mnie "honorowym alpejczykiem". A co do maila napiszę jeszcze raz, ale za kilka dni bo mam kociokwik (wyjeżdżam na krótko)

    OdpowiedzUsuń
  7. Najwyższe stanowisko bojowe było w czasie pierwszej wojny na Ortlerze, a konkretnie na samiuśkim szczycie (3905). Żołnierze w tym punkcie zanim się przyzwyczaili, dosłownie przesrawali kilka nocy i dni (choroba wysokościowa)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to mi ciekawą ciekawostkę zapodałeś! Widzę zresztą że jesteś miłośnikiem tematu, podobnie jak mój syn. Nie wiedziałam o tym epizodzie, więc poszłam posurfowć i znalazłam trochę informacji a przede wszystkim bardzo ciekawą relację polskiej grupy z wyprawy w te strony, choć nie w temacie militarnym, ale podaję link http://www.chem.univ.gda.pl/~tomek/alpy2005 Ja wybierałam się do Fortu Chaberton ale niestety nic z tego nie wyszło. Widziałam natomiast kilka innych fortów w Val di Suza.

      Usuń
  8. Znowu muszę napisać to samo - pięknie... :-)
    Zdjęcia, miejsce i historie z nim związane - wszystko mi się bardzo podoba.
    Pzdr.
    P.S. Jez. Como -> naprawdę śliczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki1 Może kiedyś przeczytam relację Twoją lub Wkraja z tych stron? To byłaby ciekawa konfrontacja.Pozdrawiam!

      Usuń
  9. Te gigantyczne skały robią ogromne wrażenie! Są piękne i przerażające jednocześnie. Człowiek przy nich robi się taki maleńki i bezbronny... BBM

    OdpowiedzUsuń
  10. czytam, patrzę i odpoczywam... wirtualna wyprawa do Włoch... hmm... odpoczywam bo chyba jestem takim właśnie specjalistą od niepowodzeń (a propos poprzedniego komentarza) i dotyczy to nie tylko totolotka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się że znajdujesz u mnie chwilę wytchnienia. Nie martw się, po dołku zawsze jest górka. Patrycja, (moja włoska przyjacółka) kiedy widziała że u mnie nie wszystko idzie dobrze, powtarzała mi, "jeśli zamkną się drzwi, otworzy się brama". Robiła to tak często, że aż w to uwierzyłam. Wtedy sprawy przybrały lepszy obrót, wszystko zaczęło się układać i zaczęłam wychodzić na prostą. Nie martw się, będzie lepiej!

      Usuń
  11. ileż to już drzwi się za mną zamknęła a bramy wciąż nie widać...

    OdpowiedzUsuń
  12. Wyczuwam w tym ogromną gorycz...Czasem istotnie trudno jest uwierzyć w zmianę na lepsze ale chyba właśnie ta wiara sprawia, że los się odwraca. Tylko ja wiem ile razy płakałam na obczyźnie i ile obaw musiałam przezwyciężyć, jednak starałam się nie tracić ducha i iść do przodu, bo wiedziałam, że nadzieja to ostatnia rzecz, jaką mogę stracić a bez niej zginę. Myślę, że i Ty znajdziesz swoją bramę i będzie ona szeroko otwarta na Twoje powitanie.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.