
Tak się złożyło, że od zamieszczenia mojego ostatniego posta o arboretum w Kudypach minął miesiąc, nie była to przerwa zamierzona, a raczej wymuszona przez okoliczności zewnętrzne. Jeszcze wcześniej pisałam o moich zmaganiach w celu odzyskania formy fizycznej — okazało się, że pomysł chodzenia z kijkami był dobrą decyzją i bardzo mi pomógł, co miałam okazję sprawdzić podczas spaceru po arboretum. Podniosło mnie to na duchu i dało nadzieję, że będę w stanie poradzić sobie podczas całodniowego zwiedzania.
Jakiś czas temu Marta zaproponowała, żebyśmy wybrały się na jednodniowy wypad do Poznania, aby obejrzeć wystawę obrazów Józefa Chełmońskiego. Pomysł wyglądał na dobry, z Ostródy do Poznania mamy wiele bezpośrednich połączeń kolejowych, a podróż trwa jedynie dwie i pół godziny. Swego czasu odbyłyśmy podobną całodniową wycieczkę na wystawę Fridy Khalo więc uznałyśmy, że może czas to powtórzyć, tym bardziej że tak duża wystawa jednego z czołowych polskich malarzy z pewnością na to zasługuje.






Tu wypada mi dodać kilka słów na temat tytułu, w którym piszę, że ten wyjazd był powrotem do źródeł. Otóż jest to prawda o tyle, że ja i Marta jesteśmy, jak to się czasem mówi "pyrami półkrwi".
Mój ojciec pochodził z okolic Poznania a mama spod Warszawy, więc od zarania życia walczą we mnie dwie natury — kwadratowa i po wielkopolsku poukładana z mazowiecką — nieco fatalistyczną i rozwichrzoną, działającą trochę na żywioł pod hasłem, że "jakoś to będzie". Marta jest w podobnej sytuacji, ponieważ będąc ćwierć-Wielkopolanką po mnie, drugą ćwiartkę krwi ma ze strony ojca, gdyż mój teść był poznaniakiem. Szczerze mówiąc, chociaż w tamtych stronach bywam rzadko, mimo wszystko czuję podskórną więź z Wielkopolską i myślę o niej jako o czymś, co w dużej mierze mnie determinuje, nie wspominając o tym, że za korzec ziemniaków oddałabym wszystkie cytrusy świata.
Jednak nasze pochodzenie z tej, a nie innej części Polski nie jest jedynym aspektem, w którym można mówić o źródle, do którego się wraca. Przyszło mi to do głowy w trakcie oglądania obrazów Chełmońskiego, bo chociaż artysta niejednokrotnie malował również Ukrainę, to jego obrazy są tak nasycone polskością, że patrząc na nie, nie sposób tego nie zauważyć. W tym sensie, kiedy oglądamy sceny i pejzaże, jakie uwiecznił, możemy powiedzieć, że w każdym z nich kryje się jakaś cząstka historii naszej i naszych przodków
W dniu naszej wycieczki prognoza meto dla Poznania na popołudnie przewidywała burze i deszcz. W związku z tym postanowiłyśmy, że dopóki jest ładna pogoda, najpierw trochę pospacerujemy, a na wystawę udamy się później. Po dotarciu na starówkę pierwsze kroki skierowałyśmy do Fary, bo tak się dziwnie złożyło, że obydwie nigdy tam nie byłyśmy.
Fara, czyli dawny kościół jezuicki jest bardzo efektownym przykładem architektury barokowej. Co prawda nie jestem szczególną miłośniczką tego stylu, jednak muszę przyznać, że jest to świątynia bardzo spójna i elegancka, chociaż według mnie jej wnętrze jest nieco przytłaczające. Pomysł połączenia czerwonawego brązu kolumn oraz okładzin ścian z mocno kontrastującą bielą posągów i gzymsów, nie wydaje mi się szczególnie szczęśliwy, tym bardziej że bogate ornamenty mimo woli skojarzyły mi się z rzeźbioną szafą gdańską. Marcie, choć również nie jest wielbicielką baroku, w przeciwieństwie do mnie kościół bardzo się podobał, gdyż oprócz przemyślnego projektu wysoko oceniła jego intymność i wrażenie ciepła, jakie daje brak ostrego światła i karmelowo-czekoladowy kolor wykończenia.
Nasze opinie pozostały podzielone również podczas oglądania z zewnątrz Fary i przylegających do niego dawnych budynków Kolegium (obecnie Urząd Miasta). Tym razem ja byłam pełna uznania dla ich architektury i pięknej różowej barwy z białymi pilastrami oraz gzymsami, co Marcie podobało się zdecydowanie mniej.
Spod fary miałyśmy bliziutko do serca miasta, jakim jest stary Rynek i poznański ratusz. Podczas naszego poprzedniego pobytu to miejsce prezentowało się dość żałośnie, trwały jakieś wykopki i remonty, a ponieważ był styczeń, wszędzie zalegał topniejący śnieg i błoto. Tego kiepskiego wrażenia nie była w stanie poprawić nawet bardzo ładna bożonarodzeniowa choinka, nada stojąca nieopodal barokowej fontanny przedstawiającej porwanie Prozerpiny przez Plutona.
Tym razem wszystko wyglądało zupełnie inaczej, remonty odeszły do historii, mimo lekkiego zachmurzenia wokoło było kolorowo i radośnie, więc można było sobie wyobrazić, jak pięknie wygląda to wszystko w blasku słońca na tle szafirowego nieba. Na rynku i w przyległych uliczkach spotkałyśmy mnóstwo ludzi, a tłum wciąż gęstniał, ponieważ zbliżało się południe, a to oznaczało, że będzie można zobaczyć sławne koziołki bodące się na ratuszowej wieży. Podobno mechanizm, jaki je uruchamia, dość często się psuje, więc miałyśmy szczęście, że trafiłyśmy na moment, kiedy wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Ja miałam dodatkową atrakcję, ponieważ na ratuszowych schodach i w pobliżu fontanny występowały zespoły czerpiące inspirację z muzyki tradycyjnej, walczące o "Ignysiowy Laur" w ramach VI Festiwalu Kultury Ludowej. Słuchałam z przyjemnością, ponieważ uwielbiam energię, jaka płynie z takiej muzyki, a poza tym jakby nie było folkowy koncert jest także powrotem do źródeł, o czym wspomniałam w tytule tego posta.
O godzinie dwunastej przed ratuszem zebrało się prawdziwe mrowie widzów, nad naszymi głowami krążyło kilka dronów, prawdopodobnie filmujących zdarzenia jakie odbywały się na rynku.

Koziołki nie zawiodły i punkt dwunasta pokazały swoją przekorną kozią naturę, bodąc się rogami. Był to miły spektakl, ale po jego zakończeniu wyszłam z placu zniesmaczona, ponieważ oprócz koziołków mechanicznych na wieży, pod ratuszem pojawiła się jakaś pani z dwoma żywymi koźlętami i kartką mówiącą o tym, że zbiera fundusze na karmę dla swoich zwierząt. Koźlęta wyglądały na zestresowane, jedno położyło się na kocyku, a drugie stało na drżących nóżkach. Pani chyba chciała dać konkurencyjne widowisko, próbowała postawić na nogi leżące zwierzę, jednak trafiła na jego bierny opór i z przedstawienia nic nie wyszło. Bardzo mi się nie spodobał taki pomysł na zarabianie pieniędzy, bo kozy to nie pieski, które można prowadzić w miejsca pełne ludzi. Próbowałam zainteresować tym straż miejską, jednak pan, z którym rozmawiałam, nie wykazał zrozumienia dla problemu.
Pospacerowałyśmy jeszcze wokół ratusza, podziwiając jego cztery fontanny — Apolla. Marsa, Neptuna i Prozerpiny, o której już wspominałam powyżej. Fontanny ustawiono w okresie baroku na miejscu dawnych XVI wiecznych studni, do naszych czasów oryginalnym stanie dotrwała tylko ta ostatnia, natomiast pozostałe trzy to współczesne rekonstrukcje. Oprócz fontann przed ratuszem możemy zobaczyć wysoką kolumnę z figurą kata dzierżącego miecz na szczycie. To dawny pręgierz, wzniesiony w miejscu, gdzie karano drobniejszych przestępców oraz wystawiano na widok publiczny tych, których skazano na karę śmierci. Co ciekawe, sfinansowano go z grzywien nakładanych na niepokorne mieszczki-strojnisie, które nosiły klejnoty i zbytkowne suknie, czego zabraniało ówczesne prawo. Obecny pręgierz jest kopią średniowiecznego oryginału, który przeniesiono do muzeum.
Wychodząc z rynku, zajrzałyśmy na chwilę do Arsenału, który pamiętałyśmy jako bardzo nieciekawą budowlę. Okazało się, że również on zmienił się nie do poznania, przeszedł gruntowny remont, a także zmienił swe przeznaczenie. Obecnie jest bardzo ładnym obiektem z pasażem przykrytym szklanym dachem, gdzie znajduje się Galeria Miejska z przestrzenią wystawienniczą przeznaczoną dla sztuki współczesnej, kawiarnia i księgarnia. Piękna rzeźba przypominająca totem zachęca, by zajrzeć do wnętrza, jednak z racji ograniczonego czasu przełożyłyśmy ten projekt na następną wizytę (mamy taki plan).
Nieopodal arsenału zauważyłyśmy malowniczą Studnię Bamberki, upamiętniającą bawarskich osadników, przybyłych z okolic miasta Bamberg. Osadniczki niemieckie nosiły bardzo malownicze i kolorowe stroje pełne wstążek haftów i koronek, w przeciwieństwie do Wielkopolanek ubierających się w skromne ciemne suknie z białym czepkiem, kryzą i fartuchem (taki strój nosi prababcia Marty, uwieczniona na starym zdjęciu). Studnia została ufundowana w 1915 roku, początkowo stała przy ścianie ratusza, gdzie służyła jako poidło dla zwierząt i punkt poboru wody. Wielokrotnie zmieniała swą lokalizację, po ostatniej renowacji ustawiono ją przed restauracją — nomen omen — Bamberka. Ciekawostką jest to, że modelką nie była potomkini bawarskich osadników, lecz Polka, Jadwiga Gadziemska.
Mimo złych prognoz meteo po południu w Poznaniu nie padał deszcz, nie było też burzy, co nas bardzo ucieszyło. Ze starego miasta udałyśmy się wprost na wystawę, co było drugim i ostatnim punktem naszej wycieczki. Bilety kupiłyśmy wcześniej przez internet, więc pozostało nam jedynie odszukać gmach Muzeum Narodowego a właściwie jego nową część, przeznaczoną dla ekspozycji czasowych.
Na wystawie zastałyśmy wielu zwiedzających, co nas nie zdziwiło, zważywszy, że na ulicy przed muzeum stało kilka autokarów wycieczkowych. Teoretycznie był to ostatni miesiąc jej trwania, jednak w praktyce z uwagi na dużą ilość chętnych przedłużono ją o miesiąc.
Szczerze mówiąc, początkowo był pewien kłopot ze znalezieniem miejsca przed niektórymi obrazami, jednak powoli sytuacja się unormowała. Co do organizacji wystawy to podzielono ją na okresy chronologiczne, począwszy od czasu spędzonego w Warszawie i Monachium, poprzez okres paryski, powrót do Polski, wyjazdy na Ukrainę i schyłek życia spędzony w Kuklówce.
Józef Chełmoński nie był człowiekiem łatwym w codziennym współżyciu, dziwak, abnegat, utracjusz w okresie powodzenia i patologiczny sknera, kiedy materialnie powodziło mu się gorzej. Żony nie rozumiał, więc ją tyranizował i zaniedbywał, co skończyło się zdradą z jej strony, a następnie skandalicznym rozwodem. Trzy starsze córki, jako że za rozpad małżeństwa obwiniono żonę malarza, pozostały z ojcem, pod opiekę matki oddano jedynie najmłodszą Wandę, gdyż Józef uważał, że jest ona owocem zdrady. Co ciekawe to właśnie Wanda posiadała duży talent malarski, dzięki czemu zrobiła karierę w Paryżu, i gdzie oprócz tego skończyła historię sztuki na Sorbonie.
Malarz musiał być człowiekiem pełnym sprzeczności, gdyż jego osobowość artystyczna jest w niezgodzie z tym, co mówi o nim życie prywatne. Patrząc na jego obrazy, spotykamy człowieka z jasno wytyczoną drogą twórczą, pracowitego, umiejącego uczyć się od innych, świetnego obserwatora, pełnego wrażliwości na piękno przyrody, kochającego i rozumiejącego zwierzęta.
Abstrahując od chronologii, dokonałam tu własnego podziału obrazów Chełmońskiego, w zależności od przedstawionego tematu. Do pierwszej grupy zaliczyłam te, gdzie główną rolę odgrywają konie, aczkolwiek niejednokrotnie występują w równorzędnej roli z człowiekiem.
Chełmoński zyskał wielką sławę, malując konie w ruchu, którą to umiejętność doprowadził niemal do perfekcji, Mimo woli przychodzi mi do głowy porównanie z końmi Mimma Paladino i roli, jaką odegrały w jego sztuce, o czym swego czasu pisałam. Jednak jak na dłoni widzi się różnicę pomiędzy kulturą włoską i polską, gdyż symbolika, a także podejście do tematu są u tych dwóch artystów zupełnie różne. U Paladina koń jest odrębnym bytem, natomiast u Chełmońskiego wiernym towarzyszem człowieka w doli i niedoli, walce, hulankach, podróży i wędrówce. Jego konie stąpają z gracją lub spokojnie pasą się na łące, a inne pędzą niczym apokaliptyczne bestie, gryząc wędzidło.
Osobiście na każdy dobrze namalowany obraz patrzę w dużej mierze przez pryzmat emocji, chyba dlatego najbardziej mnie urzekł ten przedstawiający stado koni w stepie (powyżej drugie zdjęcie od dołu). Widzę w tym ich piękno i bezbronność, swego rodzaju moment zawieszenia bytu, bo przecież ich idylla nie będzie trwała wiecznie...
Do drugiej kategorii zaliczam zbiorowe scenki rodzajowe z życia ówczesnej wsi, opowiadające nieco inne historie — wyjazdy na polowanie, jarmarki i sceny przed karczmą.
Zupełnie odmienny od pozostałych jest obraz pierwszy od góry, namalowany w 1875 roku w czasie, gdy Chełmoński wynajmował pracownię w Hotelu Europejskim do spółki ze Stanisławem Witkiewiczem, Adamem Chmielowskim i Antonim Piotrowskim. Artyści dzielili się wieloma rzeczami, również farbami i płótnami. Powyższy obraz noszący tytuł Wieczór letni Chełmoński namalował na szkicu wykonanym przez Piotrowskiego. Jest on niepodobny do żadnego innego dzieła pokazywanego na wystawie. Ma niezwykły nastrój spokojnego wieczoru, a postać dziewczyny drzemiącej w fotelu przy otwartym oknie jest wręcz uosobieniem znużenia po upalnym dniu. Obraz dość długo uchodził za zaginiony, wspominam o nim ze względu na jego odmienność, i pięknie namalowaną firankę unoszoną wieczornym wietrzykiem.
Jednak to nie on chwycił mnie za serce, lecz scenka pożegnania z mężczyzną wyruszającym z domu, by przyłączyć się do postania styczniowego. Obok niego w granatowych mundurach stoją przyszli towarzysze walki — człowiek ubrany w półkożuszek wygląda przy nich, jakby szedł na polowanie, z którego wróci niebawem. Jest w tym determinacja, skrywane uniesienie i łzy połykane ukradkiem, bo być może ci, co go żegnają, po raz ostatni widzą go przy życiu...
Jednymi z moich ulubionych obrazów namalowanych przez Józefa Chełmońskiego, są te przedstawiające prostych wiejskich ludzi w sytuacjach mówiących tyle samo o nich, co o artyście, który ich uwiecznił. Malarz wykazał się w nich nadzwyczajną wrażliwością i mam nieodparte wrażenie, że malując fizyczność swoich modeli, poprzez te ulotne momenty namalował ich duszę.
Podobno niektórzy krytycy nie mogli darować Chełmońskiemu brudnych stóp wieśniaków, które często widać na pierwszym planie — dziś nawet trudno się do tego ustosunkować, bo co można powiedzieć? Czy to, że jest to widomy dowód na bezpośredni kontakt tych ludzi z naturą i matką-ziemią lub to, że powinien dać im jakieś łapcie, żeby nie obrażać uczuć estetów, a może w ogóle nie powinien ich malować? Chełmoński pokazał nie tylko brudne nogi wieśniaków, wyraził też ich marzenia, zrozumienie, jakie mieli dla otaczającego świata i wrażliwość na jego urodę, taką samą, jaką mają eleganccy państwo przez całe życie chodzący w bucikach. Nie wykluczone, że w czasach gdy malarz tworzył te obrazy, ukazywanie prostych ludzi jako równych mu w uczuciach i emocjach było zbyt nowatorskie z jego strony?
Kiedy patrzę na te scenki, przychodzi mi do głowy myśl, że w krzepkiej dziewczynie chwytającej nić babiego lata jest tle samo poezji, co w obrazie przedstawiającym nimfę odpoczywającą na łące, a w zakochanej dziewoi, dla której chłopak gra na skrzypcach takie same uczucia, jak w Julii słuchającej wyznań Romea... Uwielbiam te obrazy, pozornie pospolite scenki, pełne ciepła i tak wiele mówiące o ludzkiej duszy. Nie mówią one wprost, lecz przez ledwie zauważalne spojrzenie, uśmiech czy gest. Tak się dzieje na obrazie Bociany, gdzie spracowany ojciec i jego mały synek zgodnie podnoszą głowy, by spojrzeć na lecące ptaki, magiczne stworzenia jednoczące niebo z ziemią, i zwiastujące nową wiosnę.
Osobiście nie sądzę, żeby Chełmoński będący z natury weredykiem i zwolennikiem prawdy w sztuce, opracowywał te tematy w zaciszu studia, a później dla udowodnienia swojej tezy pozował modeli niczym bezwolne kukiełki. Wolę myśleć, że widział ich rzeczywiste emocje i uznał je za warte pokazania światu, co samo w sobie jest wielką wartością jego malarstwa.
W ostatniej grupie umieściłam obrazy przedstawiające sceny z ptakami i pejzaże, ponieważ są odrębne od poprzednich zarówno w sensie tematu, jak i samego sposobu malowania. Większość z nich bazuje na wrażeniu bezpośredniego kontaktu z naturą, a kolory są delikatniejsze, niemal akwarelowe, kładzione większymi plamami. W tym przypadku ja i Marta miałyśmy te same odczucia, bo właśnie temat ptaków jest nam szczególnie bliski.
Chełmoński nie zalicza się do wybitnych kolorystów, jego twórczość pod tym względem jest dość specyficzna, jednak w niektórych bardziej monochromatycznych obrazach przedstawiających świt, zmierzch lub noc, osiąga bardzo ciekawe efekty. Według mnie świetnym przykładami są tu wspaniała Noc gwiaździsta, mój ulubiony Stóg na Pińszczyżnie, Kuropatwy na śniegu czy Kurka wodna (cztery kolejne zdjęcia od góry powyżej).
Wystawa spełniła nasze oczekiwania, gdyż pokazała ewolucję, jaką przeszło malarstwo Józefa Chełmońskiego w ciągu półwiecza jego aktywności twórczej, poza tym dzięki niej mogłyśmy obejrzeć obrazy, których zapewne nigdy byśmy nie zobaczyły. Zdjęcia, jakie tu zamieściłam, słabo oddają wystawową rzeczywistość pod względem kontrastu i subtelności kolorów, poza tym niektóre są zniekształcone, ponieważ sztuczne oświetlenie i fotografowanie aparatem w telefonie wśród wielu zwiedzających nie należy do łatwych, jednak chciałam w jakiś sposób zobrazować to, o czym piszę.
Na koniec pragnę pokazać coś, co szczególnie zapadło mi w pamięć, a mianowicie trzy rysunki Chełmońskiego. Rysunków było więcej, lecz te wydały mi się szczególnie interesujące, zwłaszcza genialne studium chłopa z Polesia. Podobno Chełmoński miał fantastyczną wręcz fotograficzną pamięć wzrokową i rzadko robił szkice, chyba trochę szkoda, bo sądzę, że miałyby dziś wielką wartość, podobnie jak obrazy.

Nasza jednodniowa wycieczka była udana pod każdym względem — oprócz wystawy Józefa Chełmońskiego widziałyśmy parę ciekawych zakątków Poznania, który bardzo wypiękniał od czasu naszych poprzednich wizyt. Poza tym pogoda nam dopisała, chociaż jak się dowiedziałyśmy z telewizji, w nocy nad miastem rozpętała się prawdziwa nawałnica. Dla mnie był to również sprawdzian mojej gotowości do podobnych wycieczek w przyszłości — jak się okazało, wszystko było w granicach normy, więc chyba jestem na dobrej drodze.
O koziołkach na ratuszowej wiedzy opowiada "Legenda o poznańskich koziołkach ". Fajnie, że wycieczka do Poznania Wam się udała.
OdpowiedzUsuńTwój wpis to czysta przyjemność — pełen spokoju, refleksji i tej czułej uważności, którą tak cenię w Twoim pisaniu. Przeniosłaś mnie nie tylko do Poznania, ale i w głąb siebie — do wspomnień, korzeni i emocji, które ożywają przy obrazach Chełmońskiego.
OdpowiedzUsuńZachwyciła mnie Twoja opowieść i cudowne zdjęcia — dopracowane, klimatyczne, stanowiące piękne dopełnienie słów. Dziękuję Ci za ten spacer, za ciepło, za nutkę zadumy i za przypomnienie, że w prostocie codziennych obrazów kryje się poezja.
Pozdrawiam serdecznie.