poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Budapeszt na majówkę, spacerem od Parlamentu na Wzgórze Zamkowe.



Tym razem nie będę pisała Włoszech lecz o Węgrzech, kraju który jest mi bardzo bliski, ponieważ poza Polską był pierwszym, jaki poznałam. Było to w czasach, kiedy nasze państwo nazywano najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie a przysłowiowa przyjaźń pomiędzy bratankami była najbardziej oczywistą rzeczywistością. W latach siedemdziesiątych wyjazd na Węgry był wspaniałą przygodą, węgierskie morze czyli jezioro Balaton i Budapeszt, miasto nazywane wtedy drugim Paryżem, cygańscy skrzypkowie, grający czardasze jako egzotyczny  dodatek do konsumowanego Rieslinga, to wszystko dawało poczucie okna otwartego na świat. Może w istocie nie było to otwarte okno a lekko uchylony lufcik, ale mimo wszystko pozwalało na wyjście poza swojskie opłotki i poznanie obcej, lecz przyjaznej kultury. Moja pierwsza wyprawa na Węgry to był zorganizowany wyjazd w grupie młodzieży. Wspominam go z wielkim sentymentem, podobnie jak późniejsze prywatne wyjazdy i zwiedzanie Budapesztu, pięknego i tak odmiennego od wszystkiego, co mogłam zobaczyć w Polsce. Do tego była jeszcze wspaniała kawa z ekspresu albo kafetiery, tak mocna, że umarłego mogłaby postawić na nogi a także ciasta i torty, według receptur pamiętających czasy cesarstwa Austro-Węgierskiego, cudowny sen każdego łasucha. Później była wieloletnia przerwa, kiedy paszport nie był już ściśle reglamentowanym dobrem i możliwe były wyjazdy do innych krajów, aż przyszedł XXI wiek i dzień, kiedy przed długim, majowym weekendem wpadłam na pomysł, żeby jechać tam jeszcze raz, zobaczyć znajome miejsca oraz sprawdzić co się zmieniło. Na tę wycieczkę wybrałam się wraz z moją córką Martą, wynajęłyśmy apartament przez AIRNB, rano wsiadłyśmy w Warszawie do pociągu a po mniej więcej dziesięciu godzinach podróży, wysiadłyśmy na dworcu Nyugati w Budapeszcie. 




W centrum miasta, gdzie mieszkałyśmy niewiele się zmieniło, wielki bulwar spinający mosty Małgorzaty i Sandora Petofiego, ze swoją eklektyczną zabudową był dokładnie taki sam, jak w mojej pamięci, choć patrząc uważnie dostrzegłam, że co prawda pojawiło się mnóstwo kolorowych reklam, lecz miastu daleko było do ochędóstwa z czasów słusznie minionych. Mimo wszystko piękna pogoda, wygodne mieszkanko i wieczorny  spacer nad Dunajem z widokiem na oświetlone mosty, wprawiły nas w dobry nastrój i zapowiadały, że będzie to udany wyjazd. Rankiem następnego dnia bez zbędnej zwłoki wyruszyłyśmy na zwiedzanie. Jak powszechnie wiadomo, Budapeszt to zlepek dwóch miast, gdyż Buda i Peszt połączyły się w jeden organizm dopiero w 1873 roku. Różnicę pomiędzy nimi widać na pierwszy rzut oka, prawobrzeżna Buda to dawne miasto królewskie z zamkiem, kościołem koronacyjnym i wieloma zabytkowymi budynkami mieszkalnymi. Natomiast leżący na lewym brzegu Peszt, gdzie miałyśmy nasze tymczasowe lokum, był i jest nadal stolicą administracyjną; tu znajduje się siedziba parlamentu, budynki rządowe oraz ważniejsze urzędy, gmach telewizji a także mnóstwo sklepów. My  miałyśmy zamiar przejść naddunajskim bulwarem od mostu Małgorzaty do mostu Łańcuchowego a później wyruszyć na zwiedzanie Budy, gdzie są najważniejsze budapeszteńskie zabytki. 
Jak wspomniałam, naszą wędrówkę rozpoczęłyśmy na bulwarze i niebawem znalazłyśmy się przy okazałym budynku parlamentu. Jest to gmach naprawdę imponujący, zarówno swoją wielkością jak i niezwykle ozdobną bryłą, pełną elementów architektonicznych właściwych dla stylu neogotyckiego. Parlament można zwiedzać, lecz my miałyśmy inne priorytety, więc choć chętnie zobaczyłabym insygnia królewskie św. Stefana, to ze względu na czas ruszyłyśmy dalej.  





Nieopodal, na samym skraju bulwaru jest pomnik, który nie sposób ominąć bez zatrzymania się choć na chwilę. Jest on niezwykły i bardzo wymowny, więc daje do myślenia nawet komuś, kto o nim nic nie wie. To pomnik Holokaustu, wzniesiony w 2006 roku na pamiątkę tragicznych wydarzeń, jakie rozegrały się w tym miejscu w zimą 1944 roku.
Po wkroczeniu hitlerowców na teren Węgier, miejscowa milicja utworzona z członków partii Strzałorzyżowców, weszła do budapeszteńskiego getta i zabiła mnóstwo ludzi pochodzenia żydowskiego. Ofiary przyprowadzano nad Dunaj, kazano im zdejmować buty a następnie zabijano strzałem w tył głowy. Ciała zabitych wpadały do rzeki, gdzie masakrowała je płynąca kra a ich buty sprzedawano. Ta straszna historia stoi za ideą pomnika, który składa się z sześćdziesięciu par butów, damskich męskich i dziecięcych o fasonach, jakie noszono w latach 40-tych. Są one wykonane  z metalu i przytwierdzone na stałe do bulwaru a oprócz tego, obok umieszczono tablice pamiątkowe w języku węgierskim, angielskim i hebrajskim.
Tu muszę wspomnieć o bardzo ważnym fakcie związanym z historią Węgier i Polski. Mam tu na myśli działalność Raoula Wallenberga, szwedzkiego dyplomaty, który przy pomocy współpracujących z nim osób, uratował około stu tysięcy Żydów. Jego tragiczna śmierć jest jak dotąd niewyjaśnioną zagadką, wiadomo tylko, że po wkroczeniu Armii Czerwonej został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Stanów Zjednoczonych i przewieziony do Moskwy, gdzie zaginął po nim wszelki ślad. Prawdopodobnie stało się tak, ponieważ Wallenberg miał wiedzę i dokumenty dotyczące śmierci polskich oficerów w Katyniu. Niestety, nie udało się go ocalić mimo starań na forum międzynarodowym, nie wiadomo też czy zmarł w więzieniu czy został zamordowany. Szczerze mówiąc, nie wiedziałyśmy o istnieniu tego pomnika, więc cała ta sprawa była dla nas zupełnym zaskoczeniem a niezwykły sposób jej upamiętnienia sprawił, że nie da się o niej zapomnieć.




Na bulwarach mimo święta panował spokój, nie było zbyt wielu spacerowiczów ani dużej ilości aut, więc podczas przechadzki można było bez przeszkód oglądać wzgórza na drugim brzegu Dunaju z charakterystycznymi sylwetkami kościoła Macieja i zamku królewskiego. Dopiero w okolicy mostu Łańcuchowego zrobiło się nieco ludniej, jak widać to nie Peszt był w centrum zainteresowania, lecz raczej historyczna Buda i jej zabytki. Wspomnę tu o budapeszteńskich mostach, które w większości są nie tylko ważnym elementem na komunikacyjnej mapie miasta, ale również świadectwem jego rozwoju na przestrzeni ostatnich 150 lat. Co więcej, ich istnienie to widomy dowód na odradzanie się Budapesztu po wojennych zniszczeniach, gdyż w czasie ostatniej wojny wszystkie zostały bardzo poważnie uszkodzone przez wycofujących się Niemców. Mosty nad Dunajem szczególnie pięknie wyglądają w nocy, są efektownie podświetlone a ten fascynujący widok podwaja ich odbicie w wodzie rzeki.
Most Łańcuchowy lub inaczej  most Szechenyiego, też jest istotnym zabytkiem na mapie miasta, nie tylko dlatego, że jest najstarszy z ośmiu budapeszteńskich mostów, ale również ze względu na swe unikatowe, jak na owe czasy, rozwiązania. Oddano go do użytku w 1849 roku a jego budowa trwała aż dziesięć lat i była pełna nieoczekiwanych trudności oraz zawirowań. Powstał dzięki inicjatywie i staraniom Istvana Szechenyiego, wybitnej postaci swoich czasów, który mimo swych niewątpliwych zasług dla kraju, za życia nie spotkał się należytym uznaniem, przeżył załamanie nerwowe i skończył jako samobójca. Most jego imienia na obu krańcach zdobią cztery cokoły z posągami przedstawiającym leżące lwy. Wieść gminna głosi, że zwierzaki nie posiadają języków, co jednak nie nie jest prawdą, gdyż mają języki, jednak z pozycji osoby patrzącej od dołu są one niewidoczne.  Most w nocy jest pięknie iluminowany co sprawia, że wygląda nadzwyczaj malowniczo, natomiast w dzień pozwala cieszyć się fantastycznym widokiem na Budę i jej charakterystyczne budowle. My po dotarciu na drugi brzeg rzeki skierowałyśmy swe kroki w stronę następnego mostu, noszącego imię Elżbiety, powszechnie znanej jako cesarzowa Sissi. Elzbieta była bardzo lubiana przez Węgrów, ponieważ nie bez podstaw uważali ją za swoją orędowniczkę, znała język węgierski, miała też wiele zrozumienia dla ich dążeń do samostanowienia. Przyjaźniła się z Gyulą Andrassym, wielkim węgierskim patriotą, politykiem o liberalnych poglądach, który był jej osobistym powiernikiem. Biały most Elżbiety jest stosunkowo nowy, został oddany w 1964 roku. Wzniesiono go w miejscu starszej przeprawy z początku XX wieku, którą zniszczyli Niemcy w czasie II Wojny Światowej. Co ciekawe, przy wjeździe na most jest trawnik,  który wiosną zdobi chyba od zawsze taki sam, kwiatowy dywan pośrodku. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ jest on na zdjęciu z lat 60 -tych, identyczny widziałam także podczas jednego z moich późniejszych pobytów w Budapeszcie. Jednak niezależnie od jego wzoru jest to słuszna idea, gdyż w tym miejscu wygląda on po prostu idealnie i niesłychanie upiększa podnóże góry Gellerta.





To właśnie Góra Gellerta była  naszym pierwszym  celem na prawym brzegu Dunaju, ponieważ jest to miejsce, które obowiązkowo trzeba odwiedzić podczas wizyty w Budapeszcie. Ja na górze byłam dwukrotnie, jednak poszłyśmy tam ze względu na Martę, która jeszcze nie miała takiej okazji. Gellert (Gerard) był włoskim duchownym, żyjącym na przełomie I i II tysiąclecia. Przybył na Węgry, aby ewangelizować pogan za czasów panowania króla Stefana, późniejszego świętego. Początkowo był wychowawcą królewskiego syna Emeryka (królewicz, który zmarł w młodym wieku także został uznany za świętego) a później został obwołany biskupem. Niestety, poganie wzniecili bunt przeciwko nowej wierze a Gelerta strącono do Dunaju z góry Kelem, która obecnie nosi jego imię. Na pamiątkę tego zajścia w 1904 roku na skale wzniesiono piękną eksedrę z pomnikiem świętego, do której prowadzą malownicze schody, biegnące po obu stronach wodospadu wypływającego ze sztucznej groty. Góra Gellerta ma 235 metrów wysokości, to bardzo ciekawe miejsce, gdyż jest tu wiele źródeł wód mineralnych i panuje specyficzny mikroklimat, łagodny na południowym, dobrze nasłonecznionym zboczu i o  wiele surowszy na zacienionym, północnym stoku. Całe wzniesienie jest porośnięte bujną i zróżnicowaną roślinnością, oprócz parku jest tu infrastruktura służąca rozrywce i uprawianiu sportu, przy niektórych alejkach wzniesiono eleganckie wille a na szczycie jest austriacka cytadela, gdzie obecnie mieści się min. muzeum i dyskoteka. W jego najwyższym punkcie znajduje się pomnik ogółem liczący 40 metrów wysokości, przestawiający kobiecą postać z palmowym liściem w rękach, stojącą na wysokim cokole. Kiedyś był to powszechnie znienawidzony przez Węgrów pomnik wdzięczności dla Armii Czerwonej, obecnie po usunięciu komunistycznych symboli jest pomnikiem pamięci wszystkich poległych za ojczyznę. Ponieważ ten monument widziałam z bliska podczas pierwszego pobytu a poza tym nam wielką odrazę do wszelkich pomników stojących na niebotycznych cokołach,  nie namawiałam Marty na jego oglądanie a ona też się przy tym nie upierała.





Z góry Gellerta poszłyśmy w stronę niedalekiego Wzgórza Zamkowego. Można tam wjechać kolejką zębatą lub autobusem albo wejść pieszo. Co prawda wchodzenie może być męczące, ale jeśli wybierzemy wejście od strony Varkert Bazar  będziemy mogli zobaczyć ten bardzo ciekawy, XIX wieczny kompleks rekreacyjno - rozrywkowy w stylu neorenesansowym, zbudowany na terenie dawnych ogrodów zamkowych.  Jeżeli zabraknie nam sił, żeby wdrapać się na wzgórze a później jeszcze okrążyć zamek, do dyspozycji są ruchome schody i winda, która zawiezie nas wprost na frontowy taras na murach obronnych. Widok z zamkowych tarasów jest po prostu wspaniały, jak na dłoni widać podzamcze, Dunaj z wyspą Małgorzaty i duży obszar Pesztu z gmachem parlamentu, który z tego miejsca wygląda po prostu pocztówkowo. Przed wejściem do zamku stoi konny pomnik księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. Był to bardzo zdolny dowódca,  który wychował się we Francji na dworze króla Ludwika XIV, poprzez matkę Olimpię Mancini (nota bene, jedną z pierwszych młodzieńczych miłostek Ludwika) spokrewniony z kardynałem Mazarini. Ponieważ po aferze trucicielskiej w jaką wplątano jego matkę nie był dobrze widziany we Francji, przyjął służbę w armii austriackiej. Walczył między innymi w bitwie pod Wiedniem i w wojnach pomiędzy Austrią i Francją, odniósł też znaczne sukcesy w wojnie z Turkami, co przyczyniło się do wyzwolenia wielu europejskich narodów, w tym również Węgrów, spod osmańskiej okupacji. Po obejrzeniu zamku z zewnątrz poszłyśmy zwiedzić zamkową galerię sztuki, gdzie można zobaczyć min. ciekawe współczesne rzeźby węgierskich artystów. 

Dodam jeszcze, że na zamkowych tarasach było sporo ludzi, ponieważ z okazji majowego święta w przestrzeni powietrznej nad rzeką odbywał się pokaz akrobacji lotniczych. Oczywiście najbardziej efektowną częścią takich występów są wyczyny myśliwców ciągnących za sobą kolorowe smugi dymu, jednak nie mniejszym zainteresowaniem cieszył się skromny helikopter, który niczym gigantyczny pająk zawieszony na niebie, również prezentował zakres swoich możliwości. Miałyśmy szczęście, ponieważ pogoda była wprost wymarzona, błękitne niebo, słońce i przyjemne ciepło, pozwalały cieszyć się zwiedzaniem bez nadmiernego zmęczenia. Choć minęło wiele lat, ja wciąż miałam w pamięci lipcowy wyjazd do Budapesztu, kiedy podczas wchodzenia po schodach prowadzących do Baszt Rybackich z powodu upału poczułam się tak źle, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko powrót do domu. Był to klasyczny przypadek udaru cieplnego, więc resztę dnia spędziłam w ciemnościach, leżąc z zimnym okładem na głowie, która pękała mi z bólu i lecząc się Piramidonem.





Cały kompleks na trenie wzgórza jest wpisany na listę UNESCO, jednak choć czasy pierwszej zamkowej budowli sięgają XIV wieku, to jej pozostałości są dostępne tylko dla archeologów. Zamek na przestrzeni wieków był po wielokroć rujnowany, budowany na nowo, rozbudowywany i rekonstruowany, więc z jego pierwotnej bryły niewiele zostało a te resztki w większej części kryją się pod ziemią. Został przywrócony do dawnej świetności (choć nie postaci) za czasów monarchii Austro - Węgierskiej, jednak II wojna światowa zrównała go z ziemią a resztki ocalałego wyposażenia wywieźli Rosjanie, tratując je jako zdobycz wojenną. Po wojnie były różne pomysły na zagospodarowanie wzgórza jednak szala przechyliła się na stronę odbudowy, którą rozpoczęto w roku 1960 i prowadzono do roku 1980. Węgrzy w przeciwieństwie do zasad, jakie w Polsce przyjęto podczas odbudowy zamku królewskiego w Warszawie, poszli w inną stronę. Maksymalnie uproszczono zamkową fasadę a wnętrzom nadano kształt modernistyczny, co szczerze mówiąc, według mnie wygląda jak rozbudowana atrapa, na dodatek słabo przypominająca pierwowzór. Być może chodziło o oszczędności, bo nietrudno sobie wyobrazić, jak ogromne pieniądze i kosztowne badania naukowe są potrzebne, aby taką budowlę przywołać do życia w należytym stanie. Prawdopodobnie w owym czasie państwu węgierskiemu brakowało odpowiednich środków, natomiast puste wzgórze z resztkami ruin z pewnością było widokiem trudnym do zaakceptowania, więc z tego powodu podjęto taką a nie inną decyzję i zastosowano program minimum. Mimo to, chyba nie wszystkim ten pomysł przypadł do gustu, ponieważ postanowiono o ponownej rekonstrukcji i doprowadzeniu obiektu do stanu z przed rekonstrukcji XIX wiecznej. Ten proces zapewne będzie trwał wiele lat, tymczasem jak już wspomniałam, zamek żyje jako Muzeum Narodowe, gdzie są wystawione zbiory malarstwa i rzeźby, autorstwa węgierskich artystów od XV wieku do czasów współczesnych. 




Podczas naszego pobytu na wzgórzu spotkałyśmy wielu turystów, jednak najbardziej zaskakujące było to, że miałyśmy wrażenie, iż wcale nie ruszyłyśmy się z kraju, ponieważ wokoło ciągle słyszałyśmy język polski. W sumie było to  sympatyczne, tym bardziej, że ani razu nie byłyśmy świadkami niczego niestosownego w zachowaniu naszych rodaków. Ludzie po prostu bez ostentacji rozmawiali w swoim języku, jednak w tej sytuacji mimo woli rodziło się pytanie, gdzie są Węgrzy i czy przypadkiem nie pojechali na majówkę do Polski?

Ponieważ w Budapeszcie byłyśmy  w sumie trzy dni i widziałyśmy mnóstwo ciekawych miejsc, ciąg dalszy nastąpi i będą inne posty, w tym najbliższy o  Matyas- templom, czyli kościele  Macieja.

Jeśli ktoś ma ochotę na zobaczenie innych zdjęć, podaję link do albumu>

13 komentarzy:

  1. Budapeszt to jedno z moich ulubionych miast w Europie. Powód jest prosty, ponieważ to miejsce jest naprawdę piękne, a architektura budynków bardzo przykuła moją uwagę. Swoją architekturą bardzo przypomina Wiedeń, wszak Węgry były pod panowaniem Habsburgów. Węgierskie Muzeum Narodowe jest niesamowite, zachwycił mnie kościół Macieja, Parlament i wiele innych zabytków. Budapeszt jest często nazywany „Miastem Tysiąca Splendorów” ze względu na liczne zabytki, malownicze krajobrazy i tętniącą życiem atmosferę.
    Serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też uważam, że trzeba być bardzo wybrednym, żeby nie lubić Budapesztu, to miasto m w sobie coś, co zapada w serce a poza tym z taką trudną historią jakoś wyszło na swoje. Jak pisałam tego posta rozmawiałam z Martą, czy chciałaby jechać tam jeszcze raz, była za, więc może? Pozdrawiam Lusiu, wiosna wróciła, więc życzę pięknej majówki!

      Usuń
  2. Też jestem tym miastem zauroczona. Jego położeniem, zabytkami i mostami. Zwiedzałam je też wieczorem z poziomu Dunaju. A pomnik z butami również na mnie zrobił ogromne wrażenie. Mam tylko niedosyt, bowiem byliśmy tam w czasie, kiedy przywódca Turcji je odwiedzał, więc sporo miejsc, było wyłączonych ze zwiedzania. Ale na pewno wrócę! Obiecałam sobie!
    Pięknego, długiego weekendu życzę i pozdrawiam:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za odwiedziny i komentarz! Z Turkami faktycznie to był niefart, ale jak piszesz też motywacja do następnych odwiedzin. Mój pobyt z Martą był chyba szósty, co prawda na przestrzeni niemal 40 lat a pierwszy po zmianie ustroju, jednak chętnie bym się tam wybrała bo jest jeszcze tyle rzeczy do zobaczenia! Z pewnością poszłabym do mieszkania Franciszka Liszta, które można zwiedzać i arcyciekawego Muzeum Etnograficznego, ponieważ podczas naszej wizyty było w remoncie. Zapraszam na ciąg dalszy, będą też wpisy o miejscach mniej oczywistych. Pozdrawiam i życzę miłej majówki!

      Usuń
    2. Dzięki, czekam i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Budapeszt to także moje pierwsze spotkanie z zachodem. Zachodem, bowiem Węgry były wówczas po reformach gospodarczych i poziom życia obywateli odbiegał od poziomu życia w innych krajach bloku wschodniego. Pamiętam szok wywołany wizytą w sklepie w Budapeszcie. Kiedy u nas w sklepach nie było nic poza podstawowymi artykułami tam na półkach stały soki w butelkach, leżały czekolady, można też było kupić różnego rodzaju dezodoranty. Poczułam się, jakbym była na zachodzie. Były to lata 80-te (pierwsza połowa lat 80-tych). W samym Budapeszcie byłam krótko i niewiele widziałam (poza wyspą św. Małgorzaty)- był to przystanek w podróży do Heviz, ale nie zapomnę wrażenia, jakie wówczas zrobiły na mnie Węgry. Chętnie odwiedziłabym dzisiaj ten kraj, choć może poczekam, aż zmienią się rządy. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak widać nasze wizyty dzieliło 10 lat, ja jeździłam tam w latach 70-tych, Polacy byli wtedy bardzo mile widzianymi gośćmi a teraz są po prostu jednymi z wielu. W 81 roku byłam ostatni raz potem była długa przerwa, aż do mojej podróży z Martą, to już nie jest ten sam kraj, który poznałam, ale nadal ma wiele uroku. Co do zmiany rządu to chyba się na to nie zanosi, poza tym turysta raczej tego nie odczuwa choć według mnie nie ma tej przyjaznej, wesołej atmosfery jaka była kiedyś. Ale mimo wszystko warto tam jechać, bo to naprawdę piękne miasto a poza tym jeśli chodzi o zabytki czy też ich rekonstrukcje, Węgrzy naprawdę imponują determinacją. Co do mnie wolałam Budapeszt sprzed 50 lat, ale może powód tkwi we mnie? Nie wiem, wydaje mi się, że nie straciłam wrażliwości ani otwartości, ale może za dużo widziałam? Albo może to dlatego, że świat zdziczał i podróżowanie nie daje już tej radości co kiedyś. Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
    2. Może z wiekiem nie umiemy już tak bezkrytycznie zachwycać się nowo poznanym miejscem, bo rzeczywiście widziałyśmy dużo i brak tej świeżości odbioru, a może to świat się zmienia i bardziej stawia na powierzchowność, blichtr. A pewnie i jedno i drugie wszystkiego po trochu. Co do polityki to duże wrażenie zrobił na mnie widok młodej dziewczyny Włoszki, która chciała wziąć udział w jakiejś manifestacji na Węgrzech i została aresztowana (z kajdanami na rękach i nogach). Historia kompletnie nam nie znana, ale jak byłam we Włoszech telewizja poświęcała jej wiele uwagi.

      Usuń
    3. Teraz rozumie co chciałaś powiedzieć o zmianie rządu, faktycznie to paskudnie tak potraktować cudzoziemkę. Nie dziwię się Włochom, że to nagłośnili, Węgrów i Orbana chyba raczej nie lubią a poza tym takie ostentacyjne zakuwanie w kajdany obcokrajowca nie jest na porządku dziennym, słabo to wygląda, ciekawe co chcieli tym udowodnić, w końcu manifestowanie nie jest zakazane nawet w innym kraju Unii.

      Usuń
  4. Pierwszy raz byłam w Bułgarii w liceum, rok później, też w liceum, byłam na Węgrzech - czyli koniec lat osiemdziesiątych. Pamiętam, ze bardzo mnie to miasto oczarowało, żeby nie powiedzieć: zaczarowało. Mam w albumach do dziś zdjęcia, które wtedy nazywały się "kolorowe", a więcej w nich sepii niż kolorów. Twoja relacja, opisy i zdjęcia sprawiły, że chciałabym tam jeszcze kiedyś pojechać. Te lwy pamiętam jak dziś!
    Pozdrawiam serdecznie, dobrego, udanego maja!

    OdpowiedzUsuń
  5. Wszystkie piękne miasta zostawiają niedosyt i pragnienie powrotu. Ja też mam zdjęcia, ale czarno-białe, trochę wyblakły, jednak na szczęście wspomnienia zostają, cieszę się, że obudziłam Twoje. Też bym chciała jeszcze raz jechać do Budapesztu bo parę rzeczy mi umknęło. Życzę miłego pobytu na wybrzeżu i słonecznych majowych dni!

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękny i ciekawy wypad do Budapesztu. Imponujące wrażenie robią te monumentalne zabytki. Z przyjemnością "przeszłam" z Tobą te i zobaczyłam te miejsca. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Olu, dzięki za odwiedziny i komentarz, jutro będzie dalszy ciąg wycieczki z tego dnia a później jeszcze inne miejsca, do których się właśnie zabieram. Pozdrawiam wzajemnie!

      Usuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.