niedziela, 29 września 2024

Piemont. Lago Maggiore - Castelli di Cannero, czyli zamki na wodzie.

 


Castelli di Cannero pierwszy raz zobaczyłam podczas rejsu statkiem po północnej części Lago Maggiore, kiedy płynęłam z Laveno do Locarno. Był to bardzo długi rejs, tak długi, że mimo niezaprzeczalnego piękna tej okolicy dopadła mnie klaustrofobia i pod koniec wycieczki miałam problem z przebywaniem na ograniczonej przestrzeni pokładu. Moja podróż jak zwykle rozpoczęła się od przeprawy promem z Laveno na lombardzkim brzegu do Intry leżącej na terenie Piemontu, gdzie przesiadłam się na statek płynący w do szwajcarskiego Locarno. Już na starcie spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka, ponieważ okazało się, że zapomniałam zabrać zapasową  kartę pamięci do aparatu fotograficznego, a ta którą miałam, była zapełniona do ostatniego miejsca. To oznaczało, że tym razem robienie zdjęć nie wchodzi w rachubę, co oczywiście było wielkim minusem tej wyprawy, tym bardziej, że pogoda była sprzyjająca a widoki warte uwiecznienia. Oczywiście w moich zasobach miałam różne zdjęcia Lago Maggiore, jednak obejmowały one jedynie część włoską i to nie całą, więc strata była niewątpliwa. Jednak właśnie wtedy miałam okazję widzieć fascynujące Castelli di Cannero, był to niezwykły widok, więc wiedziałam, że tak czy inaczej kiedyś wrócę, żeby zobaczyć go ponownie.

Podczas rejsu mogłam je zobaczyć w dwóch odsłonach, pierwsza miała miejsce w środku dnia co sprawiało, że ich jasno oświetlone sylwetki rysowały się ostro na tle kobaltowej wody a drugą widziałam po południu, kiedy lustro Lago Maggiore dzielił cień padający od gór. Część bliżej środka jeziora, po której płynął statek była zielono złota a ta przybrzeżna z niemal czarnymi zamkami tonęła w granacie, po którym ślizgały się ukośne promienie słońca. Było to tak piękne, że mimo upływu lat wciąż mam ten obraz przed oczami...

Następną podróż postanowiłam odbyć w trybie mieszanym i przeprawić się promem do Intry na zachodnim brzegu a tam wsiąść do autobusu jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią, który zatrzymywał się w miejscowości Cannero Riviera, celu mej podróży. Niestety, tym razem pogoda nie rokowała najlepiej, było gorąco, lecz widoczność zmieniała się jak w kalejdoskopie a góry od strony południowego wschodu spowijał welon wilgoci. Jednak był to mój dzień wolny po nocnym dyżurze a ponieważ samo dotarcie do Intry zajęło mi około dwóch godzin, zmarnowanie tego czasu i wysiłku absolutnie nie wchodziło w grę. Kiedy prom opuścił przystań w Laveno, większość pasażerów usytuowała się na jego obu burtach aby podziwiać widoki a uprzejmi marynarze wskazywali interesujące miejsca i chętnie odpowiadali na wszystkie pytania dotyczące okolicy. Wielkie zainteresowanie pasażerów wzbudziła Rocca di Calde' lecz niebawem zniknęła za nami, za to na wprost mieliśmy piękny widok na Verbanię i Intrę, bliźniacze miasta gdzie właśnie zmierzaliśmy. Intra to ładna, zadbana miejscowość, gdzie zawsze jest mnóstwo turystów, ponieważ jest tu główny port Lago Maggiore i początek wielu szlaków trekkingowych.

Cannero Riviera jest dość rozległe, więc w jego obrębie autobus zatrzymuje się kilka razy. Dzięki wskazówkom uczynnego kierowcy wysiadłam na właściwym przystanku, odległym od centrum, za to usytuowanym praktycznie naprzeciw zamków. Teraz mogłam je zobaczyć nie z pokładu statku, lecz z nabrzeża, co prawda od lądu dzieliło je mniej więcej czterysta metrów, ale mimo to, na tle błękitnej wody prezentowały się bardzo wyraźnie. W tym czasie Castelli di Cannero stanowiły malowniczą ruinę posadowioną na małych wysepkach, co sprawiało, że kiedy patrzyłam na nie z daleka, miałam wrażenie, iż wyłaniają się wprost z toni jeziora. Wysepki są trzy, jednak zamki zajmują jedynie dwie większe, ponieważ trzecia jest zbyt mała, żeby pomieścić jakąkolwiek budowlę. W rzeczywistości faktycznym zamkiem jest większa struktura, wzniesiona na panie trójkąta z kilkoma wieżami i resztkami budynku mieszkalnego; jej mury odpowiadają obrysowi wysepki, to właśnie daje złudzenie, że wyrasta on z wody. Drugi zamek jest właściwie masywnym i pozbawionym dachu donżonem, tu oprócz skały jest jeszcze wąski pasek lądu wysunięty w stronę większej budowli, niczym przerwana grobla. Na cyplu obok donżonu można zauważyć smukłą kolumnę z tajemniczo wyglądającą rzeźbą, jak się dowiedziałam, jest to figura Madonny wykonana współcześnie, dzieło Giannino Castiglioni. Aby mieć jakieś pojęcie o detalach zamku, zrobiłam parę zdjęć używając mocnego zoomu; ponieważ północna ściana, którą miałam przed sobą była pogrążona w cieniu, efekt jaki uzyskałam jest daleki od zamierzonego, lecz mimo to, można na nich dostrzec nieco więcej szczegółów.

To miejsce, tak niezwykłe ma równie niezwykłą historię, sięgającą początków XV wieku, kiedy niesnaski pomiędzy gwelfami i gibelinami przerodziły się w otwartą wojnę, skutkującą podziałami miejscowych rodzin na dwa zwalczające się stronnictwa. Z tej niespokojnej sytuacji skorzystało pięciu synów Lanfranco Mazzardiego, rzeźnika z Ronco, jednej z frakcji niedalekiego Cannobio. Byli to ludzie nie znający strachu a przy tym brutalni, amoralni i pazerni na doczesne dobra. W centrum Cannobio, nieopodal kościoła San Vittore wznieśli ufortyfikowaną wieżę, która służyła im jako punkt wypadowy do łupieżczych wypraw a także więzienie i miejsce kaźni tych, którzy próbowali im się opierać. Przez kilka lat dopuszczali się licznych napadów oraz grabieży, gwałcili kobiety, torturowali i mordowali mężczyzn. W 1403 roku upatrzyli sobie małe wysepki na jeziorze, które uznali za lepsze miejsce na swą przestępczą bazę. Terrorem zmusili miejscową ludność aby własną pracą i kosztem wzniosła dla nich zamek, znany później od ich przydomka jako Castello Malpaga (malpaga - zła zapłata). Od tej pory jeszcze skutecznej rozpanoszyli się na wodach jeziora i przez całe dziesięciolecie pobierali myto od statków żeglujących po Lago Maggiore, począwszy od odległej Arony aż do bliżej położonego Locarno. Pewni swojej siły i bezkarności, nadal dręczyli okoliczną ludność niezliczonymi gwałtami i morderstwami aż do roku 1414.

Ich panowanie zakończył książę Mediolanu Filippo Visconti, wysyłając pięciuset żołnierzy pod wodzą kapitana Giacomo Lunatiego, który po dwuletnim oblężeniu wziął zbójów głodem. Mazarditi byli zmuszeni do oddania księciu swej siedziby i zrabowanych skarbów a w zamian za to, zamiast śmierci na szafocie zostali skazani na długoletnią banicję. Zamek gdzie okrutni bracia pozbawili życia wielu niewinnych ludzi zrównano z ziemią a  wysepki przejęli hrabiowie Borromeo, władający jeziorem i jego okolicą. Po ponad stu latach od wypędzenia Mazarditich w 1519 roku hrabia Lodovico Borromeo nakazał wzniesienie nowego zamku, którego resztki  oglądamy obecnie. Jego budowę zakończono w  roku 1521 i nadano mu nazwę Rocca Vitaliana na cześć Vitaliano Borromeo, założyciela rodu. Niestety, w trakcie wojny o mediolańską sukcesję nowy właściciel stanął po stronie francuskiego króla Franciszka I i sprzymierzonych z nim Szwajcarów przeciwko armii księcia Sforzy, co doprowadziło do długotrwałego oblężenia przez oddziały pod wodzą kondotiera Azzone Visconti. Oblężenie się nie powiodło a Visconti był zmuszony do wycofania swego wojska, lecz mimo to w XVII wieku zamek został opuszczony i zaczął popadać w ruinę. Jeszcze przed moim wyjazdem z Włoch, dzięki decyzji obecnego właściciela, księcia Vitaliano Borromeo-Arese  i finansowej pomocy jednego z włoskich banków w zamkach Cannero rozpoczęto prace archeologiczne a następnie ich gruntowną restrukturyzację, celem utworzenia muzeum i udostępnienia zwiedzającym.

Dodam także, że choć zamki i cały teren są własnością prywatną a do tego ze względu na toczące się prace był surowy zakaz przebywania na wysepkach, wokół ruin zauważyłam grupę osób, które przypłynęły tam łódkami aby poopalać się i popływać.

Przed moim odjazdem pogoda zmieniła się radykalnie, wiatr przepędził foschię i poprawił widoczność, jednak nie miałam czasu, żeby jeszcze raz zrobić przymiarkę do fotografowania zamków, gdyż niebawem miał przyjechać autobus powrotny do Intry. Na koniec mogłam jeszcze zrobić zdjęcie północno wschodniego brzegu jeziora, gdzie w całej krasie widniała rozłożysta sylwetka Monte Lema i szczyt Monte Tamaro, na które zawsze tęsknie patrzyłam. Od dawna miałam ochotę na wycieczkę w tamte strony, lecz ciągle ją odkładałam z przyczyn logistycznych. Jednak mimo wszystkich przeszkód przyszedł dzień, w którym częściowo zrealizowałam ten plan o czym pisałam tutaj.

Kiedy dotarłam do Intry było wczesne popołudnie, więc postanowiłam, że pokręcę się po nabrzeżu i zabytkowych uliczkach, których w zasadzie nie znałam, ponieważ zwykle bywałam w nowym centrum w okolicy portu. Okazało się, że jest tu piękny, zadrzewiony bulwar ozdobiony stylowymi latarniami a także skwer z pomnikiem poległych zaś nieopodal ładnie zagospodarowany budynek dawnego portu.   Obecnie mieści się w nim restauracja a pod stylową wiatą jest poczekalnia dla podróżnych korzystających z komunikacji autobusowej. Z bulwaru mogłam oglądać fantastyczny widok na góry po drugiej stronie jeziora, białą skałę Calde' i miejscowość Castelveccana. Nieco bardziej w lewo w zacisznej zatoczce leżało  Laveno a ponad nim, niczym zielona ściana wznosiło się Sasso di Ferro o stromym zboczu. Równie interesująco przedstawiała się panorama okolicy po prawej stronie z wielką połacią jeziora o błękitnej, lekko falującej wodzie i długim grzbietem Monte Mottarone zamykającym horyzont.

Miły widok malowniczej okolicy i czystego, zadbanego miasta, nieco złagodził wspomnienie pełnych okrucieństwa historii związanych z zamkami Cannero. Choć jak już wspomniałam, obecne budowle nie mają bezpośredniego związku z bezlitosnymi rzezimieszkami, jakimi byli bracia Mazarditi, to mimo wszystko trudno mi było zapomnieć o wszystkich strasznych rzeczach, których się dopuścili na tych terenach i o tym, że w zasadzie  ich występki nigdy nie zostały należycie ukarane. Nieopodal nabrzeża zauważyłam ładny placyk z kościołem w głębi i okazałym pomnikiem z białego marmuru, przedstawiającym piękną kobietę w dramatycznej pozie ze sztandarem na ramieniu. Postanowiłam przyjrzeć im się z bliska; z tablicy umieszczonej na cokole pomnika dowiedziałam się, że jest on poświęcony pamięci Francesco Simonetty, bohatera Risorgimenta, który walczył na Sycylii u boku Garibaldiego a w 1848 roku brał udział w powstaniu znanym jako "Cinque Giornate", które były próbą wyzwolenia Mediolanu spod austriackiego panowania.

Równie interesujący okazał się niewielki, barokowy kościółek pod wezwaniem San Rocco, gdzie w głównym ołtarzu znajduje się piękny XIV wieczny fresk z wizerunkiem Madonny del Latte, czyli Matki Boskiej Karmiącej, której strzegą dwie drewniane figury przedstawiające San Rocco i San Defendente. Mnie zainteresowało bardzo ciekawe malowidło przedstawiające ścięcie św. Jana Chrzciciela, gdzie na pierwszym planie z wielkim realizmem przedstawiono jego ciało pozbawione głowy. Zgodnie z modą jakiej hołdowali malarze baroku, uczestnicy tego zdarzenia są ubrani w stroje z XVII wieku; Salome, z tacą na której spoczywa odcięta głowa męczennika, wygląda niczym dama z dworu Ludwika XIV a za nią stoi jakiś modniś w kapeluszu nasuniętym na oczy i w butach na obcasach. Zaintrygował mnie ten obraz bo odniosłam wrażenie, że malował go twórca o niepoślednim talencie, jednak nigdzie nie znalazłam żadnej wzmianki na ten temat.

Po tym krótkim spacerze pozostało mi udać się do portu i ponownie wsiąść na prom, by przeprawić się na drugą stronę jeziora a następnie pociągiem wrócić do domu. Popołudnie było nadzwyczaj pogodne, więc niedługi rejs obfitował w piękne widoki na lombardzki brzeg. Kiedy dopłynęliśmy do Laveno i z bliska mogłam zobaczyć jego ładny bulwar a ponad nim Sasso di Ferro i kubełkową kolejkę, poczułam się jakbym była niemal na progu domu, choć przed sobą miałam jeszcze godzinę jazdy pociągiem. Castelli di Cannero i ich historia pełna okrucieństwa, walk i przemocy wydały mi się w tym momencie tak odległe, jakby od poranka, kiedy je oglądałam dzieliły mnie nie godziny a całe lata świetlne...

Na koniec chciałam dodać parę słów na temat mojego rejsu do Locarno, który w sumie sprawił mi spory zawód. W istocie cała ta wyprawa zaczyna się w Aronie na południowym krańcu jeziora i jak wspomniałam powyżej kończy w Locarno na krańcu północnym, co bardzo dokładnie widać na mapce powyżej. Taki rejs zaczyna się w późnych godzinach porannych, w jedną stronę trwa ponad cztery godziny i odbywa się tylko raz dziennie. Statek ma niezbyt długi postój w Locarno a po południu wraca z powrotem do Arony. Ponieważ ja moją podróż rozpoczęłam w Intrze, więc trwała ona krócej bo dwie i pół godziny. Wykupiłam sobie bilet z opcją andata- ritorno, czyli tam i z powrotem, żeby mieć gwarancję bezpiecznego powrotu do domu. Teoretycznie przerwa w Locarno pozwala na pobieżne obejrzenie miasta, jednak okazało się, że skrupulatni szwajcarscy pogranicznicy ustawili nas w długiej kolejce aby dokładnie sprawdzić kto schodzi ze statku. Trwało to całe wieki i czas, jaki mieliśmy w Locarno skurczył się niesamowicie. Bardzo chciałam wjechać kolejką na górę ponad miastem do sanktuarium Madonna del Sasso w Orselinie, jednak ta uciekła mi niemal sprzed nosa i mój plan spalił na panewce. Musiałam się zadowolić spacerem po mieście i widokiem centralnego placu, gdzie trwały przygotowania do uroczystości w ramach festiwalu filmowego. Poza tym mocno zdziwiło mnie to, że chociaż miasto leży w Kantonie Ticino, gdzie językiem urzędowym jest włoski, wszyscy do których zwracałam się w tym języku, odpowiadali mi po niemiecku, nawet pan sprzedający lody! Był to dla mnie szok, ale po powrocie dowiedziałam się od znajomych, że w tej części Ticino większość mieszkańców jest dwujęzyczna a ponieważ nie lubią oni przybyszów z Włoch, udają że nie znają ich języka. Coś w tym może być a może po prostu ci ludzie wolą mówić po niemiecku? W miejscowościach przygranicznych nad Lago Maggiore wielokrotnie słyszałam jak między sobą rozmawiają w tym języku w przeciwieństwie do Szwajcarów mieszkających w okolicy Lugano, którzy z reguły posługują się włoskim.

Płynąc do Locarno mijamy dwa bardzo ciekawe miejsca, których co prawda nie poznałam osobiście bo widziałam je tylko z daleka, jednak skądinąd znam ich historię i walory na tyle, że polecam każdemu, kto będzie w tej okolicy wystarczająco długo, żeby je odwiedzić. Pierwsze, to dwie wyspy znane jako Isole di Brissago, na większej z nich, noszącej nazwę San Pancrazio, jest historyczny ogród botaniczny, założony w XIX wieku przez Richarda i Antoinette Fleming Saint - Leger, natomiast na mniejszej, noszącej nazwę Sant' Apollinare roślinność rozwija się w zgodzie z naturą.

Drugie z miejsc to malownicze miasteczko Ascona, gdzie na początku XX wieku miało miejsce niezwykłe przedsięwzięcie znane pod nazwą Monte Verita, czyli Góra Prawdy, w którym brało udział wielu protagonistów ówczesnego życia kulturalnego, artystycznego a nawet naukowego. Niestety, dowiedziałam się o nim już po powrocie do Polski, kiedy przypadkowo natrafiłam w TV na film fabularny pt. "Monte Verita. Odurzenie wolnością". Żałowałam, że nie miałam okazji zapoznania się z tą lokalizacją podczas pobytu we Włoszech, ale kto wie, może jeszcze kiedyś pojadę nad Lago Maggiore? Dla osób zainteresowanych tym, co kryje się za tą tajemniczą nazwą zamieszczam link, naprawdę gorąco polecam ten artykuł!

https://www.dwutygodnik.com/artykul/10309-wegetarianie-z-gory-prawdy.html  

Na mapce jaką zamieściłam, oprócz niebieskiej linii odpowiadającej trasie statku, można dostrzec jeszcze dwie inne, czerwoną i zieloną. Otóż jest to piękna, choć według mnie mordercza trasa jednodniowej wycieczki pociągiem i statkiem. W jej trakcie zatacza się wielkie koło a przy okazji oprócz rejsu po jeziorze przejeżdża się pociągiem wśród gór linią popularnie zwaną "Centovalli" czyli "Sto dolin". Nie byłam, ale podobno widoki są nie do zapomnienia.  

sobota, 14 września 2024

Lombardia. Willa Porta Bozzolo w Casalzuigno.



Ostatnie posty poświęciłam miejscowościom leżącym nad jeziorem Como, więc aby uniknąć monotonni,   tym razem zapraszam na wycieczkę w okolice Lago Maggiore. Jest ono długie na ponad pięćdziesiąt kilometrów i znacznie większe, choć nieco płytsze od Como; jego wschodni brzeg należy do Lombardii, natomiast zachodni to teren Piemontu. Południowy kraniec akwenu otacza płaska zielona równina, natomiast północną część okalają Alpy Zachodnie. Tam też w około trzech czwartych jego długości, przebiega granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Od Mediolanu dzieli je odległość około siedemdziesięciu kilometrów i mniej więcej godzina jazdy samochodem, natomiast jeśli zdecydujemy się na komunikację publiczną najlepiej sprawdzi się pociąg lokalny lub regionalny. W tym wypadku podróż trwa niemal dwie godziny, gdyż jej czas znacznie się wydłuża w związku z częstymi postojami na licznych stacyjkach. Warto jednak się potrudzić, gdyż samo jezioro i przyległe tereny są naprawdę warte bliższego poznania, zarówno ze względu na przepiękny pejzaż, liczne ciekawe trasy piesze i rowerowe a także interesujące zbytki. Jednym z nich jest willa Porta Bozzolo, znajdująca się w niewielkiej miejscowości Casalzuigno w gminie Valcuvia, należącej do prowincji Varese. Aby do niej dotrzeć autem lub pieszo, należy zboczyć z głównej drogi w miejscowości Cittiglio, która jest przedostatnim przystankiem na trasie Milano - Laveno ( o Laveno pisałam tutaj ). Jeśli nie mamy auta a brak nam ochoty na pięciokilometrowy spacer, możemy dotrzeć do willi korzystając z lokalnego autobusu, który odjeżdża sprzed dworca w Laveno. Droga do Casalzuigno wiedzie pomiędzy zielonymi wzniesieniami, po prawej stronie jest to masyw Monte Campo dei Fiori a po lewej Sasso di Ferro, Pizzo di Cuvignone i Monte Nudo, tworzące długi łańcuch niewysokich gór, oddzielających te tereny od Lago Maggiore i gminy Castelveccana o której pisałam tutaj.





Casalzuigno to niewielka wioska, obecnie  mająca niewiele wspólnego z rolnictwem. Ze swoimi ładnymi domkami i zadbanymi ogrodami jest raczej sypialnią dla osób, które dużą część dnia spędzają w większych miejscowościach, gdzie uczą się lub pracują. Willa leży u stóp Monte Borghe' na skraju wioski, od której oddziela ją pas zieleni i wysokich drzew oraz  mur z ładną bramą z kutego żelaza. Aczkolwiek willa Porta Bozzolo przez dłuższy czas pełniła rolę głównej rodzinnej rezydencji, nigdy nie była domostwem przeznaczonym jedynie do reprezentacji i wypoczynku. Dowodzą tego liczne oficyny i przybudówki w obrębie kompleksu (co prawda dyskretnie odsunięte od głównego korpusu) świadczące o ich rustykalnym i przemysłowym przeznaczeniu. Pierwszym właścicielem dóbr i niezbyt wówczas okazałego domu był Giroldino della Porta, bogaty notariusz z aspiracjami do stanu szlacheckiego. Jego ambitni spadkobiercy również piastowali wysokie stanowiska prawnicze, dzięki czemu rodzina systematycznie zwiększała swój stan posiadania, co miało wpływ na rozbudowę folwarku a także części mieszkalnej przeznaczonej dla właścicieli. Szczególne zasługi na tym polu miał Gian Girolamo I, który znacznie powiększył ogród a także zadysponował wiele zmian w wystroju domu. Stan obecny willi datuje się na początek XVIIII wieku, kiedy właścicielem dóbr został jego syn, młody Gian Angelo III della Porta. Chociaż był dzieckiem z nieprawego łoża, Gian Girolamo legitymizował jego synowski status i pozostawił mu cały, bardzo znaczny majątek. Gian Angelo po zakończeniu edukacji zaczął bywać w wyższych sferach Mediolanu a mając dwadzieścia jeden lat ożenił się z hrabianką Izabelą Giulini. Nowy właściciel kontynuował dzieło ojca, dzięki czemu powstała piękna wiejska willa ze wspaniałym, tarasowym ogrodem, godna siedziba zamożnego właściciela i jego arystokratycznej małżonki.





Ostatnim przedstawicielem rodziny był Giuseppe della Porta, który zmarł bezdzietnie w 1817 roku. Ogromny majątek zgromadzony na przestrzeni trzech wieków przypadł wdowie Mariannie Ferrari, która bardzo szybko ponownie wyszła za mąż. Ponieważ również to małżeństwo pozostało bezdzietne, wszystkie dobra przeszły na dalszych krewnych jej drugiego męża. W 1877 willę w Casalzuigno odziedziczył senator Camillo Bozzolo, patriota i zasłużony lekarz, mający duże osiągnięcia naukowe w dziedzinie patologii. Camillo Bozzolo zadysponował remont w nieco zaniedbanym domu a także zlecił wzniesienie kilku budynków gospodarczych, zgromadził też kolekcję pamiątek rodzinnych i bogatą bibliotekę. Po śmierci senatora willa była używana jedynie okazjonalnie, nikt w niej nie mieszkał na stałe, więc znaczna część wyposażenia uległa rozproszeniu. W 1989 roku spadkobiercy senatora przekazali cały kompleks FAI, dzięki czemuś obiekt powoli odzyskał dawną świetność. Cały proces restrukturyzacji trwał ponad dwanaście lat, w tym czasie przeprowadzono prace rekonstrukcyjne i konserwatorskie, odzyskano część pamiątek a utracone wyposażenie stopniowo uzupełniono z depozytów magazynowych fundacji.












Moja wycieczka do Casalzuigno wiązała się z Dniami Otwartymi FAI, kiedy to można oglądać różne zabytkowe obiekty w towarzystwie przewodników - wolontariuszy, którzy oprowadzają grupy zwiedzających, sprzedają gadżety i materiały informacyjne oraz zbierają datki na działalność fundacji. Te imprezy zawsze cieszą się ogromnym powodzeniem a ludzie niejednokrotnie przyjeżdżają z naprawdę odległych miejscowości. Wtedy po raz pierwszy miałam okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu, więc zaskoczyła  mnie jego doskonała organizacja a przede wszystkim świetne przygotowanie sympatycznych wolontariuszy. Dłuższą chwilę rozmawiałam z chłopakiem i dziewczyną ze stoiska z materiałami informacyjnymi, którzy bardzo chętnie odpowiadali na wszystkie moje pytania dotyczące fundacji i specyfiki ich pracy. Powiem szczerze, że byłam pod wrażeniem tego, czego się dowiedziałam, ale przede wszystkim powagi i zapału w podejściu do tego dodatkowego zajęcia. Zresztą nie był to odosobniony przypadek, bo generalne wolontariat we Włoszech ma się dobrze, przynajmniej w tym regionie, który miałam okazję lepiej poznać.








Pomysłodawcą upiększeń, które obecnie możemy oglądać w willi  a częściowo również ich  projektantem,  był wyżej wspomniany Gian Angelo III, światły i dobrze wykształcony młodzieniec, który dużo podróżował, więc przy tej okazji mógł widzieć wiele pięknych obiektów tego rodzaju. Pomocą oraz wykonawstwem służyli mu dwaj inżynierowie, Antonio Maria Porani i Cesare Pelegatta. Ogród willi z jest bardzo ładnie rozplanowany na wielopiętrowych tarasach, wzmocnionych murkami z porowatego kamienia, pozyskanego w lokalnych kamieniołomach w Viggiù. Całość zdobią barokowe balustrady o bogatej formie, nisze z fontannami, wazy, szyszki piniowe i rzeźby figuratywne. Jednak największe wrażenie robią niezliczone różane krzewy o oszałamiającym zapachu, zdobiące monumentalne schody łączące tę część ogrodu w spójną całość. Oprócz głównego, tarasowego ogrodu jest tu jeszcze "giardino segreto", sekretny ogród, stworzony na życzenie ojca Gian Angela. Wiedzie do niego boczna alejka prowadząca do wykwintnego edykułu, ozdobionego pięknym freskiem przedstawiającym Apollina w otoczeniu Muz. 




Idea jaka przyświecała architektowi zakładającemu ogród  w pewnym sensie jest inspirowana wspaniałym parkiem, jaki możemy oglądać na Isola Bella, jednej z trzech wysp w obrębie Lago Maggiore, należącej do rodziny Boromeuszy. Oczywiście nie ma tu mowy o kopiowaniu pomysłów, czy dosłownym podobieństwie, gdyż obydwa założenia są ściśle związane z terenem na jakim powstały i którego ukształtowanie determinowało ich formę. Ogród na wyspie ma kształt piramidy, natomiast w Casalzuigno opiera się o zbocze wzgórza, jednak jest tu pewne podobieństwo stylistyczne i zbliżony tarasowy układ. Łączy je także obecność "amfiteatru" czyli wydzielonego miejsca, gdzie na tle parkowej architektury wykwintne towarzystwo mogło urządzać zabawy na świeżym powietrzu. Na Isola Bella to tło ma charakter pięknej teatralnej dekoracji, natomiast willa Porta Bozzolo oferuje przestrzeń o podobnym przeznaczeniu, jednak w większym stopniu opartą o walory naturalne tego miejsca. W tym celu powyżej tarasów, na lekko nachylonym zboczu pozostawiono obszerny trawnik, otoczony niczym ramionami półkolistymi murkami, ozdobionymi wazami i posągami. W głębi u ich zbiegu zobaczymy jeszcze jeden taras ze scenograficznym frontowym murem, ozdobionym kolumnami i fontanną, której wody spływają do obszernego basenu, gdzie pluskają się ryby. Na szczyt tarasu po prawej i lewej stronie biegną schody a całość wieńczy balustrada. Oczywiście ogród jaki widzimy obecnie nie jest taki sam jak ten, który można było oglądać w XVIII wieku, kiedy był on pełen pięknych roślin, po których nie został nawet ślad, zniknęły też winnice, niegdyś porastające zbocze wzgórza. W chwili przejęcia obiektu przez FAI z całego założenia pozostała jedynie część architektoniczna, więc  rośliny trzeba było posadzić na nowo. Również z tego względu trudno go porównywać ze wspaniale wypielęgnowanym ogrodem na Isola Bella, wciąż pozostającymi we władaniu rodziny Borromeo, która bardzo pieczołowicie dba o swoje dziedzictwo.








Mimo to willa Porta Bozzolo ma jeden atut nie do pobicia, jednak aby ocenić jego urodę należy tam przyjechać w porze kwitnienia krokusów. Otóż fundacja Zegna współpracująca z FAI, zakupiła w Holandii pięćset tysięcy cebulek krokusów we wszystkich kolorach, które wolontariusze posadzili pomiędzy murkami okalającym amfiteatr. Widziałam jedynie zdjęcia tego wspaniałego spektaklu przyrody, ale nawet one robią niesamowite wrażenie, więc na żywo ten widok musi być oszałamiający. Za tarasem usytuowanym powyżej amfiteatru, znajduje się piękna perspektywiczna aleja, która biegnie na szczyt wzgórza pomiędzy dwoma rzędami cyprysów. Pierwsze drzewa, niegdyś posadzone w tym miejscu obumarły, lecz na szczęście aleja została odtworzona. Wygląda ona bardzo malowniczo a ponieważ intrygowało mnie pytanie o to co jest na górze  (poza tym nałam cichą nadzieję, że być może widać stamtąd Lago Maggiore) zaczęłam wspinać się po zboczu ścieżką biegnącą pomiędzy cyprysami. Dróżka nie wiedzie prosto w górę, lecz prowadzi zygzakiem od drzewa do drzewa, ponieważ są one posadzone nie naprzeciw siebie a "na mijankę" to cały spacer znacznie się wydłuża. Być może, był to świetny pomysł dla XVIII wiecznych dam i kawalerów, który do niczego się nie spieszyli, za to uwielbiali powolne spacery połączone z wykwintną konwersacją, jednak ja po przejściu jednej czwartej zbocza byłam u kresu wytrzymałości. Na szczęście odkryłam "ścieżkę techniczną" biegnącą równolegle do rzędu drzew, co prawda z racji znacznej stromizny była ona dość wymagająca, ale przynajmniej nie zmuszała mnie do kluczenia od drzewa do drzewa, niczym zając umykający przed myśliwym. Na górze (jak w głębi ducha podejrzewałam) nie było niczego ciekawego, znalazłam tam jedynie niewielki, ziemny taras, odgrodzony od reszty terenu murem a za nim roślinność podobną do tej, która porastała zbocze. Jednym słowem przesieka pomiędzy cyprysami zdająca się być drogą do nieba albo przynajmniej na szczyt wzniesienia, okazała się doskonałym złudzeniem optycznym, stworzonym przez architekta zarządzającego przestrzenią.






Willa ma dwa bardzo ładne dziedzińce wewnętrzne, zaskakująco ozdobne przy skromnej i niewymyślnej fasadzie, rzecz bardzo częsta w budynkach tego typu, gdzie niewiele robi się na pokaz, to co najlepsze zachowując dla siebie i miłych gości. Na większym z nich zwanym honorowym, znajdziemy elegancki portyk i piękne przykłady malarstwa iluzjonistycznego naśladujące detale architektoniczne, natomiast drugi ozdabia duży fresk ze sceną mitologiczną. Tego dnia na stoiskach pod portykiem urządzono kiermasz, więc przy okazji zwiedzania willi  można było kupić miody, konfitury, słodycze oraz inne lokalne produkty, wytwarzane rzemieślniczo w okolicznych rodzinnych firmach. Jak już wspomniałam, willa nigdy nie była jedynie rezydencją, gdzie przybywa się na wypoczynek, lecz niemal samowystarczalnym przedsiębiorstwem rolnym. Podobnie jak w innych posiadłościach tego rodzaju, uprawiano tu oliwki, winorośl oraz warzywa i inne płody rolne na potrzeby domu a także na sprzedaż. W XIX i w pierwszej połowie XX wieku w Lombardii bardzo się rozwinęła produkcja jedwabiu, stąd też powstało wielkie zapotrzebowanie na jedwabne nici. To poskutkowało rozwojem hodowli jedwabników a wiele gospodarstw rolnych w tym również folwark w Casalzuigno, we własnym zakresie przerabiało je na przędzę. 










W związku z tym, oprócz samej willi i ogrodu można tu zobaczyć tzw. "rustici" czyli część zabudowań służących do celów gospodarczych. Jest tu tłocznia oliwy "czarna kuchnia", gdzie gotowano posiłki dla najemnego personelu, pralnia, stajnie a także zabudowania przeznaczone do hodowli jedwabników i dawna przędzalnia. Podobnie jak wyposażenie willi również i tu dobytek ruchomy uległ rozproszeniu, jednak za pomocą licznych darów otrzymanych od osób prywatnych  oraz przedmiotów pochodzących z depozytów FAI, doposażono również i tę część kompleksu, co razem wzięte, daje niezłe pojęcie o poziomie życia dawnej lombardzkiej wsi, zarówno jeśli chodzi o właścicieli posiadłości jak i ich pracowników. 

Porta Bozzolo nie ma tak wspaniałego położenia, jak wille leżące w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora Como czy Maggiore, jednak mimo to jest miejscem wartym odwiedzenia, gdyż stanowi piękny przykład historycznego, lombardzkiego domostwa. Ta pierwsza wycieczka w czasie Dni Otwartych FAI była dla mnie bardzo pouczającą przygodą a ponieważ miała swoją kontynuację, mogłam z tej okazji zobaczyć jeszcze wiele wspaniałych i niezapomnianych miejsc.