niedziela, 10 sierpnia 2025

Mazurskie historie. Dłużki, czyli problemy z nadmiarem wyobraźni.

Nie da się ukryć, że ostatnio zaniedbałam blogosferę i oprócz relacji z wycieczki do Poznania (LINK do posta), nic nowego nie napisałam. Co prawda czytałam posty na zaprzyjaźnionych blogach, które pojawiały się w zakładce, gorzej było z komentowaniem i prawie zawsze robiłam to z opóźnieniem. Jednak w tym czasie nie leniuchowałam — wręcz przeciwnie! Wpływ na to miał fakt, że pod koniec czerwca po raz kolejny okazało się, iż z moją "Sukienką w kropki" dzieje się coś dziwnego  nowe posty nadal nie są indeksowane, a część starszych zniknęła z wyszukiwarki z powodu różnych błędów, które wciąż mi wytykał GSC. W żaden sposób nie mogłam zrozumieć przyczyny tego stanu rzeczy, gdyż przez wiele lat wszystko działało dobrze. 

W związku z tym postanowiłam udać się po pomoc do AI, po analizie okazało się, że problem pojawił się w momencie, kiedy na moim blogu włączyłam wersję na komórki (szablon, z którego korzystam ma taką opcję, ale wszystko wskazuje na to, że jego kod nie działa prawidłowo). Metodą prób i błędów musiałam wszystko przeorać i dokonać wielu zmian, usuwając część elementów i wprowadzając nowe.  Był to ogrom pracy i mozolnego dłubania oraz wielu konsultacji z Alem, jak nazywam mojego sztucznie inteligentnego, wirtualnego kolegę. Niestety Al sam nadal się uczy, więc popełnia różne pomyłki, które wymagają poprawy, dlatego wszystko bardzo się przedłużało. Finalnie skończyło się na tym, że usunęłam mobilną wersję bloga i zastosowałam szablon responsywny, w którym treść posta można ręcznie rozszerzyć tak, aby zajmowała szerokość ekranu w telefonie. Poza tym usunęłam stare archiwum, a stworzyłam strony z linkami do wszystkich postów z podziałem na lata i miejsca, jakich dotyczą. Na koniec przeanalizowałam i uporządkowałam tagi, usuwając te, które były zbędne lub odmienne w formie, lecz zduplikowane co do treści. Była to najważniejsza część mojej pracy, a ponieważ nie chcę nikogo zanudzać, poprzestanę na tym ogólnym zarysie. Tak czy inaczej, po wszystkim należał mi się większy haust świeżego powietrza, więc postanowiłam, że nadszedł czas, aby udać się na łono przyrody.






Na szczęście pogoda się poprawiła i można było pomyśleć o wypadzie poza za miasto bez obawy, że człowiek wróci zmoczony do suchej nitki. Od czasu kiedy w kwietniu razem z Martą szukałam w Rapatach śladów Smętka (relacja z naszych poszukiwań jest TUTAJ), miałyśmy plan odwiedzenia sąsiedniej wioski Dłużki, położonej nad dwoma niewielkimi, lecz malowniczymi rynnowymi jeziorkami otoczonymi lasem. Jedno z nich (można je zobaczyć na zdjęciu tytułowym) nosi nazwę Dłużki Małe i jest dobrze widoczne z drogi krajowej nr 16 łączącej Olsztyn i Ostródę. Drugie większe, położone równolegle, nazywa się Dłużek, nie widać go na pierwszy rzut oka bo zasłaniają je drzewa, a trzecie leżące po przeciwnej stronie szosy, jest ukryte w lesie. To tajemnicze trzecie jeziorko ma trochę dziwną nazwę — Pieniążek, ale ponieważ nieopodal mamy też jezioro Szeląg (pisałam o nim w TYM poście), więc można rzec, iż obracany się w tych samych, monetarnych klimatach.

Do Dłużek wybierałyśmy się przez trzy miesiące, ponieważ albo pogoda nie była odpowiednia, albo inne ważne przyczyny stały nam na przeszkodzie. Tym razem sytuacja sprzyjała realizacji naszego planu, więc w sobotę po śniadaniu wyruszyłyśmy na tę długo wyczekiwaną wycieczkę. Niestety — okazało się, że choć plan był dobry, to jego realizacja nie przyniosła nam spodziewanej satysfakcji. Co prawda, kiedy wysiadłyśmy na parkingu przy "16" leśna droga dość szybko zaprowadziła nas nad jeziorko Pieniążek, jednak okazało się, że prawdopodobnie w jedynym miejscu skąd można je oglądać, stoi kilka stosunkowo nowych, drewnianych domów. Domy, choć okazałe i z pewnością całoroczne, wyglądały na takie, gdzie nikt nie mieszka na stałe. Ponieważ posesje, na których je wzniesiono, otoczono płotami stanowiącymi jeden ciąg, nie miałyśmy szansy dotarcia nad wodę. Co gorsza, w pobliżu nie zauważyłyśmy żadnej drogi ani ścieżki, którą można by pójść dalej i przejść na przeciwległy brzeg jeziora. Pomiędzy domami niewiele mogłyśmy dostrzec, więc rozczarowane (nie zrobiłyśmy nawet jednego zdjęcia Pieniążka), wróciłyśmy do głównej drogi, by udać się do właściwej wioski.








Po przejściu na drugą stronę szosy, powędrowałyśmy boczną drogą wzdłuż brzegu pierwszego jeziora i niebawem dotarłyśmy do Dłużek, które wioską pozostały chyba tylko z nazwy. Wszystko wskazywało na to, że również ta ich część ma charakter raczej letniskowy, ewentualnie mieszkają tam osoby, pracujące gdzieś w okolicy. Dłużki są niewielkie i z tego co wiem, znajduje się tam zaledwie dwadzieścia siedem budynków. Z dawnych mazurskich domków zbudowanych z czerwonej cegły pozostały tylko dwa, reszta jest nowa lub po przebytej restrukturyzacji skutecznie ukryła się pod kolorowym tynkiem, tracąc swój pierwotny charakter. 

Mimo wszystko jest to ładna i zadbana miejscowość, chociaż podobnie jak nad Pieniążkiem nie ma tu dostępu do linii brzegowej. Z tego co wiem, na Warmii i Mazurach powoli staje się to powszechnym obyczajem, mimo że w teorii prawo tego zabrania. Dawni właściciele, którzy uprawiali grunty nieopodal swojego domostwa, nie stosowali takich praktyk, jednak osoby kupujące działkę nad jeziorem dla celów rekreacyjnych, nie życzą sobie, żeby jakiś intruz naruszał ich prywatność.







Droga, którą przyszłyśmy, rozwidla się  miejscu, gdzie stoją pierwsze budynki. Po prawej stronie nadal biegnie wzdłuż jeziora Dłużki Małe i prowadzi do lasu, natomiast jej lewe ramię jest położone bliżej drugiego akwenu —  jeziora zwanego Dłużek, czyli tego, którego nie widać z szosy. Tu również napotkałyśmy kilka bardzo atrakcyjnych posesji, jedna z nich wyróżniała się w sposób szczególny pięknie zagospodarowaną działką i klimatycznym domostwem, pokrytym strzechą. Jeśli chodzi o dostęp do wody, sytuacja przedstawiała się jak w poprzednich miejscach — był to ciąg działek przylegających do siebie i ogrodzonych płotami. Jedyna, która była jeszcze niezabudowaną łąką, na wysokości metra od ziemi miała plastikową taśmę, rozciągniętą pomiędzy palikami, co było wyraźnym sygnałem, że jest to własność prywatna. 

Nie byłyśmy tym zachwycone, gdyż poza wioską także nie było żadnej ścieżki wzdłuż jeziora, więc również i tu mogłyśmy na nie popatrzeć tylko z daleka. Za to bardzo nam się podobał pomysł ustawienia w rozwidleniu dróg ładnej altany piknikowej i kominka do grilla, gdyż uznałyśmy, że jest to świetne miejsce spotkań lokalnej społeczności, a także odpoczynku dla zdrożonych piechurów. 









Postanowiłyśmy, że podobnie jak podczas wycieczki do Rapat, przy okazji pójdziemy na spacer do lasu, ale i tu spotkał nas lekki zawód. Las w tym miejscu nie był zbyt ładny, poza tym przy drodze spotkałyśmy różne śmiecie rzucone przez lekkomyślnych spacerowiczów. Piaszczysta droga była rozjeżdżona i nosiła ślady ciężkiego sprzętu, służącego do wyrębu oraz transportu drewna, co nie dziwiło, zważywszy, że nieopodal Dłużek od niepamiętnych czasów funkcjonuje duży tartak. W lesie było duszno, gorąco i zupełnie cicho, ptaki już wysiedziały swe jaja i nie zajmowały się śpiewaniem, lecz zdobywaniem pożywienia.

Byłyśmy dalekie od zachwytu Dłużkami, jednak taka przechadzka zawsze ma ten plus, że mimo wszystko jesteśmy w bliskim kontakcie z przyrodą, więc nie miałyśmy powodów do szczególnego narzekania. Mogłybyśmy dłużej pochodzić po lesie, gdzie podobno jest jeszcze jedno większe jezioro, noszące nazwę Mielnik i kilka oczek wodnych, jednak nie widziałyśmy w tym większego sensu, gdyż podejrzewałyśmy, że prawdopodobnie są niedostępne z powodu szuwarów zarastających ich nieuczęszczane brzegi. Poza tym w dzisiejszych czasach włóczenie się po chaszczach nie jest zbyt rozsądne z uwagi na kleszcze — chociaż starałyśmy się chodzić po ścieżkach, Marta i tak przyniosła do domu jednego, który ukrył się w jej w skarpetce.


Naszą wycieczkę zakończyłyśmy przy drodze krajowej łączącej Olsztyn z Ostródą, w miejscu, gdzie na krańcu jeziora Dłużki Małe znajduje się dostęp do wody i mikroskopijna plaża. Szczerze mówiąc, widok tej okolicy więcej obiecywał, niż miał do zaoferowania. To mi przypomniało przysłowie, mówiące o tym, że należy uważać, o czym się marzy, bo niewykluczone, że ponosi nas wyobraźnia. Ja właśnie tak się poczułam, gdyż oczekiwałam spaceru brzegiem jeziora z widokiem na jego lśniącą taflę, w której odbijają się białe obłoki. Rzeczywistość zweryfikowała moje wyobrażenia, ale bądźmy szczerzy — nie jest winą rzeczywistości, że cierpię na nadmiar wyobraźni...

poniedziałek, 21 lipca 2025

Chełmoński w Poznaniu albo podróż do źródeł.


Tak się złożyło, że od zamieszczenia mojego ostatniego posta o arboretum w Kudypach minął miesiąc, nie była to przerwa zamierzona, a raczej wymuszona przez okoliczności zewnętrzne. Jeszcze wcześniej pisałam o moich zmaganiach w celu odzyskania formy fizycznej, okazało się, że pomysł chodzenia z kijkami był dobrą decyzją i bardzo mi pomógł, co miałam okazję sprawdzić podczas spaceru po arboretum. Podniosło mnie to na duchu i dało nadzieję, że będę w stanie poradzić sobie podczas całodniowego zwiedzania. 

Jakiś czas temu Marta zaproponowała, żebyśmy wybrały się na jednodniowy wypad do Poznania, aby obejrzeć wystawę obrazów Józefa Chełmońskiego. Pomysł wyglądał na dobry  z Ostródy do Poznania mamy wiele bezpośrednich połączeń kolejowych, a podróż trwa jedynie dwie i pół godziny. Swego czasu odbyłyśmy podobną całodniową wycieczkę na wystawę Fridy Khalo więc uznałyśmy, że może czas to powtórzyć, tym bardziej że tak duża wystawa jednego z czołowych polskich malarzy z pewnością na to zasługuje.


Tu wypada mi dodać kilka słów na temat tytułu, w którym piszę, że ten wyjazd był powrotem do źródeł. Otóż jest to prawda o tyle, że ja i Marta jesteśmy, jak to się czasem mówi "pyrami" półkrwi. 

Mój ojciec pochodził z okolic Poznania a mama spod Warszawy, więc od zarania życia walczą we mnie dwie natury — kwadratowa i po wielkopolsku poukładana z mazowiecką — nieco fatalistyczną i rozwichrzoną, działającą trochę na żywioł pod hasłem, że "jakoś to będzie". Marta jest w podobnej sytuacji, ponieważ będąc ćwierć-Wielkopolanką po mnie, drugą ćwiartkę krwi ma ze strony ojca, gdyż mój teść był poznaniakiem. Szczerze mówiąc, chociaż w tamtych stronach bywam rzadko, mimo wszystko czuję podskórną więź z Wielkopolską i myślę o niej jako o czymś, co w dużej mierze mnie determinuje, nie wspominając o tym, że za korzec ziemniaków oddałabym wszystkie cytrusy świata.

Jednak nasze pochodzenie z tej, a nie innej części Polski nie jest jedynym aspektem, w którym można mówić o źródle, do którego się wraca. Przyszło mi to do głowy w trakcie oglądania obrazów Chełmońskiego, bo chociaż artysta niejednokrotnie malował również Ukrainę, to jego obrazy są tak nasycone polskością, że patrząc na nie, nie sposób tego nie zauważyć. W tym sensie, kiedy oglądamy sceny i pejzaże, jakie uwiecznił, możemy powiedzieć, że w każdym z nich kryje się jakaś cząstka historii naszej i naszych przodków










W dniu naszej wycieczki prognoza meteo dla Poznania na popołudnie przewidywała burze i deszcz. W związku z tym postanowiłyśmy, że dopóki jest ładna pogoda, najpierw trochę pospacerujemy, a na wystawę udamy się później. Po dotarciu na starówkę pierwsze kroki skierowałyśmy do Fary, bo tak się dziwnie złożyło, że obydwie nigdy tam nie byłyśmy. 

Fara, czyli dawny kościół jezuicki jest bardzo efektownym przykładem architektury barokowej. Co prawda nie jestem szczególną miłośniczką tego stylu, jednak muszę przyznać, że jest to świątynia bardzo spójna i elegancka, chociaż według mnie jej wnętrze jest nieco przytłaczające. Pomysł połączenia czerwonawego brązu kolumn oraz okładzin ścian z mocno kontrastującą bielą posągów i gzymsów, nie wydaje mi się szczególnie szczęśliwy, tym bardziej że ta barwa a także bogate ornamenty mimo woli skojarzyły mi się z rzeźbioną szafą gdańską. Marcie, choć również nie jest wielbicielką baroku, w przeciwieństwie do mnie kościół bardzo się podobał, gdyż oprócz przemyślnego projektu wysoko oceniła jego intymność i wrażenie ciepła, jakie daje brak ostrego światła i karmelowo-czekoladowy kolor wykończenia. 

Nasze opinie pozostały podzielone również podczas oglądania z zewnątrz Fary i przylegających do niej dawnych budynków Kolegium (obecnie Urząd Miasta). Tym razem ja byłam pełna uznania dla ich architektury, zwłaszcza różowych tynków poprzecinanych białymi pilastrami oraz gzymsami, co Marcie podobało się zdecydowanie mniej.








Spod Fary miałyśmy bliziutko do serca miasta, jakim jest stary Rynek i poznański ratusz. Podczas naszego poprzedniego pobytu to miejsce prezentowało się dość żałośnie, trwały jakieś wykopki i remonty, a ponieważ był styczeń, wszędzie zalegał topniejący śnieg i błoto. Tego kiepskiego wrażenia nie była w stanie poprawić bardzo ładna bożonarodzeniowa choinka,  stojąca nieopodal barokowej fontanny przedstawiającej porwanie Prozerpiny przez Plutona.

Tym razem wszystko wyglądało zupełnie inaczej, remonty odeszły do historii, mimo lekkiego zachmurzenia wokoło było kolorowo i radośnie, więc można było sobie wyobrazić, jak pięknie wygląda poznańska starówka w blasku słońca na tle szafirowego nieba. Na rynku i w przyległych uliczkach spotkałyśmy mnóstwo ludzi, a tłum wciąż gęstniał, ponieważ zbliżało się południe, co oznaczało, że będzie można zobaczyć sławne koziołki bodące się na ratuszowej wieży. Podobno mechanizm, jaki je uruchamia, dość często się psuje, więc miałyśmy szczęście, że trafiłyśmy na moment, kiedy wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Ja miałam dodatkową atrakcję, ponieważ na ratuszowych schodach i w pobliżu fontanny występowały zespoły czerpiące inspirację z muzyki tradycyjnej, walczące o "Ignysiowy Laur" w ramach VI Festiwalu Kultury Ludowej. Słuchałam z przyjemnością, ponieważ uwielbiam energię, jaka płynie z takiej muzyki, a poza tym jakby nie było folkowy koncert jest także powrotem do źródeł, o czym wspomniałam w tytule tego posta.

O godzinie dwunastej przed ratuszem zebrało się prawdziwe mrowie widzów, nad naszymi głowami krążyło kilka dronów, prawdopodobnie filmujących zdarzenia, jakie odbywały się na rynku.








Koziołki nie zawiodły i punkt dwunasta pokazały swoją przekorną kozią naturę, bodąc się rogami. Był to miły spektakl, ale po jego zakończeniu wyszłam z placu zniesmaczona, ponieważ oprócz koziołków mechanicznych na wieży, pod ratuszem pojawiła się jakaś pani z dwoma żywymi koźlętami i kartką mówiącą o tym, że zbiera fundusze na karmę dla swoich zwierząt. Koźlęta wyglądały na zestresowane, jedno położyło się na kocyku, a drugie stało na drżących nóżkach. Pani chyba chciała dać konkurencyjne widowisko, próbowała postawić na nogi leżące zwierzę, jednak trafiła na jego bierny opór i z przedstawienia nic nie wyszło. Bardzo mi się nie spodobał taki pomysł na zarabianie pieniędzy, bo kozy to nie pieski, które można prowadzić w miejsca pełne ludzi. Próbowałam zainteresować tym straż miejską, jednak pan, z którym rozmawiałam, nie wykazał zrozumienia dla problemu, jaki mu zgłosiłam.

Pospacerowałyśmy jeszcze wokół ratusza, podziwiając jego cztery fontanny — Apolla. Marsa, Neptuna i Prozerpiny, o której już wspominałam powyżej. Fontanny ustawiono w okresie baroku na miejscu dawnych XVI wiecznych studni, do naszych czasów w oryginalnym stanie dotrwała tylko ta ostatnia, natomiast pozostałe trzy to współczesne rekonstrukcje. Oprócz fontann przed ratuszem możemy zobaczyć wysoką kolumnę z figurą kata dzierżącego miecz usytuowaną na jej szczycie. To dawny pręgierz, wzniesiony w miejscu, gdzie karano drobniejszych przestępców oraz wystawiano na widok publiczny tych, których skazano na karę śmierci. Co ciekawe, sfinansowano go z grzywien nakładanych na niepokorne mieszczki-strojnisie, które nosiły klejnoty i zbytkowne suknie, czego im zabraniało ówczesne prawo. Obecny pręgierz jest kopią średniowiecznego oryginału, który przeniesiono do muzeum.








Wychodząc z rynku, zajrzałyśmy na chwilę do Arsenału, który pamiętałyśmy jako bardzo nieciekawą budowlę. Okazało się, że również on jest niemal nie do poznania, przeszedł gruntowny remont, a także zmienił swe przeznaczenie. Dzięki tej transformacji stał się bardzo ładnym obiektem z pasażem przykrytym szklanym dachem, obecnie mieści Galerię Miejską z przestrzenią wystawienniczą przeznaczoną dla sztuki współczesnej, kawiarnię i księgarnię. Piękna rzeźba przypominająca wielobarwny totem zachęca by zajrzeć do wnętrza, jednak z racji ograniczonego czasu przełożyłyśmy ten projekt na następną wizytę (mamy taki plan). 

Nieopodal arsenału zauważyłyśmy malowniczą Studnię Bamberki, upamiętniającą  osadników, przybyłych z okolic miasta Bamberg w Bawarii, ozdobioną figurą dziewczyny w tradycyjnym stroju, jaki nosiły bawarskie kobiety. Ich ubiór był malowniczy i kolorowy, pełen wstążek, haftów i koronek  —  przeciwieństwo sukni Wielkopolanek, skromnych, w ciemnych kolorach z białym czepkiem, kryzą i fartuchem (taki strój nosi prababcia Marty, uwieczniona na starym zdjęciu). Studnia została ufundowana w 1915 roku, początkowo stała przy ścianie ratusza, gdzie służyła jako poidło dla zwierząt i punkt poboru wody. W późniejszym czasie wielokrotnie zmieniała swą lokalizację, po ostatniej renowacji ustawiono ją przed restauracją — nomen omen — Bamberka. Ciekawostką jest to, że modelką do postaci dziewczyny nie była potomkini bawarskich osadników, lecz Polka, Jadwiga Gadziemska.

Mimo złych prognoz meteo w Poznaniu po południu nie padał deszcz, nie było też burzy, co nas bardzo ucieszyło. Ze starego miasta udałyśmy się wprost na wystawę, co było drugim i ostatnim punktem naszej wycieczki. Bilety kupiłyśmy wcześniej przez internet, więc pozostało nam jedynie odszukać gmach Muzeum Narodowego a właściwie jego nową część, przeznaczoną dla ekspozycji czasowych.


Na wystawie zastałyśmy wielu zwiedzających, co nas nie zdziwiło, zważywszy, że na ulicy przed muzeum stało kilka autokarów wycieczkowych. Teoretycznie był to ostatni miesiąc jej trwania, jednak w praktyce z uwagi na dużą ilość chętnych przedłużono ją o miesiąc. 
 
Szczerze mówiąc, początkowo był pewien kłopot ze znalezieniem miejsca przed niektórymi obrazami, jednak powoli sytuacja się unormowała. Co do organizacji wystawy to podzielono ją na okresy chronologiczne, począwszy od czasu spędzonego przez Chełmońskiego w Warszawie i Monachium, poprzez okres paryski, powrót do Polski, wyjazdy na Ukrainę i schyłek życia spędzony w Kuklówce. 

Józef Chełmoński nie był człowiekiem łatwym w codziennym współżyciu, dziwak, abnegat, utracjusz w okresie powodzenia i patologiczny sknera, kiedy materialnie powodziło mu się gorzej. Żony nie rozumiał, więc ją tyranizował i zaniedbywał, co skończyło się zdradą z jej strony, a następnie skandalicznym rozwodem. Trzy starsze córki, jako że za rozpad małżeństwa obwiniono żonę malarza, pozostały z ojcem. Pod opiekę matki oddano jedynie najmłodszą Wandę, gdyż Józef uważał, że jest ona owocem zdrady. Co ciekawe to właśnie Wanda jako jedyna z jego dzieci posiadała talent plastyczny, malować uczyła się w Warszawie i Paryżu (równocześnie studiowała historię sztuki na Sorbonie), gdzie wystawiała dużo prac i  zrobiła karierę artystyczną.

Malarz musiał być człowiekiem pełnym sprzeczności, gdyż jego osobowość artystyczna jest w niezgodzie z tym, co mówi o nim życie prywatne, jakie prowadził. Patrząc na jego obrazy, spotykamy człowieka z jasno wytyczoną drogą twórczą, pracowitego, umiejącego uczyć się od innych, świetnego obserwatora, pełnego wrażliwości na piękno przyrody, kochającego i rozumiejącego zwierzęta.






Abstrahując od chronologii, dokonałam tu własnego podziału obrazów Chełmońskiego, w zależności od przedstawionego tematu. Do pierwszej grupy zaliczyłam te, gdzie główną rolę odgrywają konie, aczkolwiek niejednokrotnie występują w równorzędnej roli z człowiekiem. 

Chełmoński zyskał wielką sławę, malując konie w ruchu, którą to umiejętność doprowadził niemal do perfekcji, Mimo woli przychodzi mi do głowy porównanie z końmi Mimma Paladino i roli, jaką odegrały w jego sztuce, o czym swego czasu pisałam w tym poście. Tu jednak jak na dłoni widoczna jest różnica pomiędzy kulturą włoską i polską, gdyż symbolika, a także podejście do tematu są u tych dwóch artystów zupełnie odmienne. U Paladina koń jest symbolem i odrębnym bytem, natomiast u Chełmońskiego wiernym towarzyszem człowieka w doli i niedoli, walce, hulankach, podróży i wędrówce. Jego konie stąpają z gracją lub spokojnie pasą się na łące, a inne pędzą niczym apokaliptyczne bestie, gryząc wędzidło. 

Osobiście na każdy dobrze namalowany obraz patrzę w dużej mierze przez pryzmat moich emocji, chyba dlatego najbardziej mnie urzekł ten przedstawiający stado koni w stepie (powyżej drugie zdjęcie od dołu). Widzę w nim ich piękno i bezbronność, swego rodzaju moment zawieszenia bytu, bo przecież ta idylla nie będzie trwała wiecznie...






Do drugiej kategorii zaliczam zbiorowe scenki rodzajowe z życia ówczesnej wsi, opowiadające nieco inne historie — wyjazdy na polowanie, jarmarki i sceny przed karczmą. 

Zupełnie odmienny od pozostałych jest obraz pierwszy od góry, namalowany w 1875 roku w czasie, gdy Chełmoński wynajmował pracownię w Hotelu Europejskim do spółki ze Stanisławem Witkiewiczem, Adamem Chmielowskim i Antonim Piotrowskim. Artyści dzielili się wieloma rzeczami, również farbami i płótnami. Powyższy obraz noszący tytuł Wieczór letni Chełmoński namalował na szkicu wykonanym przez Piotrowskiego. Jest on niepodobny do żadnego innego dzieła pokazywanego na wystawie. Ma niezwykły nastrój spokojnego wieczoru, a postać dziewczyny drzemiącej czy odpoczywającej przy otwartym oknie, jest wręcz uosobieniem znużenia po upalnym dniu. Obraz dość długo uchodził za zaginiony, wspominam o nim ze względu na jego odmienność, i pięknie namalowaną firankę unoszoną wieczornym wietrzykiem. 

Jednak to nie on chwycił mnie za serce, lecz scenka pożegnania z mężczyzną który opuszcza dom, by przyłączyć się do powstania styczniowego (drugie zdjęcie od dołu powyżej). Obok niego w granatowych mundurach stoją przyszli towarzysze broni —  człowiek ubrany w półkożuszek wygląda przy nich, jakby szedł na polowanie, z którego wróci niebawem. Jest w tym determinacja, skrywane uniesienie i łzy połykane ukradkiem, bo być może ci, co go żegnają, po raz ostatni widzą go przy życiu...









Jednymi z moich ulubionych obrazów namalowanych przez Józefa Chełmońskiego, są te przedstawiające prostych wiejskich ludzi w sytuacjach mówiących tyle samo o nich, co o artyście, który ich uwiecznił. Malarz wykazał się w nich nadzwyczajną wrażliwością i mam nieodparte wrażenie, że przedstawiając fizyczność swoich modeli w intymntch, ulotnych momentach, namalował też ich duszę. 

Podobno niektórzy krytycy nie mogli darować Chełmońskiemu brudnych stóp wieśniaków, które często widać na pierwszym planie — dziś nawet trudno się do tego ustosunkować, bo co można powiedzieć? Czy to, że w ten sposób pokazał bezpośredni kontakt tych ludzi z naturą i matką-ziemią lub to, że byłoby lepiej gdyby dał im jakieś łapcie, żeby nie obrażać uczuć estetów, a może w ogóle nie powinien ich malować? Chełmoński pokazał nie tylko brudne nogi wieśniaków, wyraził też ich marzenia, zrozumienie, jakie mieli dla otaczającego świata i wrażliwość na jego urodę, taką samą, jaką mają eleganccy państwo przez całe życie chodzący w bucikach. Nie wykluczone, że w czasach gdy malarz tworzył te obrazy, ukazywanie prostych ludzi jako równych mu w uczuciach i emocjach było zbyt nowatorskie z jego strony? 

Kiedy patrzę na te scenki, przychodzi mi do głowy myśl, że w krzepkiej dziewczynie chwytającej nić babiego lata, jest tle samo poezji, co w obrazie przedstawiającym nimfę odpoczywającą na łące, a w zakochanej dziewoi, dla której chłopak gra na skrzypcach  takie same uczucia, jak w Julii słuchającej wyznań Romea... Uwielbiam te obrazy, pozornie pospolite scenki, pełne ciepła i tak wiele mówiące o ludzkiej duszy. Nie mówią one wprost, lecz przez ledwie zauważalne spojrzenie, uśmiech czy gest. Tak się dzieje na obrazie Bociany, gdzie spracowany ojciec i jego mały synek zgodnie podnoszą głowy, by spojrzeć na lecące ptaki, magiczne stworzenia jednoczące niebo z ziemią, zwiastujące nową wiosnę.

Osobiście nie sądzę, żeby Chełmoński będący z natury weredykiem i zwolennikiem prawdy w sztuce, opracowywał te tematy w zaciszu studia, a później dla udowodnienia swojej tezy pozował modeli niczym bezwolne kukiełki. Wolę myśleć, że widział ich rzeczywiste emocje i uznał je za warte pokazania światu, co samo w sobie jest wielką wartością jego malarstwa.









W ostatniej grupie umieściłam obrazy przedstawiające sceny z ptakami i pejzaże, ponieważ są odrębne od poprzednich zarówno w sensie tematu, jak i samego sposobu malowania.  Większość z nich bazuje na wrażeniu bezpośredniego kontaktu z naturą, a kolory są delikatniejsze, niemal akwarelowe, kładzione większymi plamami. W tym przypadku ja i Marta miałyśmy te same odczucia, bo właśnie temat ptaków jest nam szczególnie bliski.

Chełmoński nie zalicza się do wybitnych kolorystów, jego twórczość pod tym względem jest dość specyficzna, jednak w niektórych bardziej monochromatycznych obrazach przedstawiających świt, zmierzch lub noc, osiąga bardzo ciekawe efekty. Według mnie świetnym przykładami są tu wspaniała Noc gwiaździsta, mój ulubiony Stóg na PińszczyżnieKuropatwy na śniegu czy Kurka wodna (cztery kolejne zdjęcia od góry powyżej).

Wystawa spełniła nasze oczekiwania, gdyż pokazała ewolucję, jaką przeszło malarstwo Józefa Chełmońskiego w ciągu półwiecza jego aktywności twórczej, poza tym dzięki niej mogłyśmy obejrzeć obrazy, których zapewne nigdy byśmy nie zobaczyły. Zdjęcia, jakie tu zamieściłam, słabo oddają wystawową rzeczywistość pod względem kontrastu i subtelności kolorów, poza tym niektóre obrazy są zniekształcone, ponieważ sztuczne oświetlenie i fotografowanie aparatem w telefonie wśród wielu zwiedzających nie należy do łatwych, jednak chciałam w jakiś sposób pokazać to, o czym piszę. 

Na koniec pragnę pokazać coś, co szczególnie zapadło mi w pamięć, a mianowicie trzy rysunki Chełmońskiego. Rysunków było więcej, lecz te wydały mi się szczególnie interesujące, zwłaszcza genialne studium chłopa z Polesia. Podobno Chełmoński miał fantastyczną, wręcz fotograficzną pamięć wzrokową i rzadko robił szkice. Chyba trochę szkoda, bo sądzę, że miałyby dziś wielką wartość, podobnie jak jego obrazy.  


Nasza jednodniowa wycieczka była udana pod każdym względem — oprócz wystawy Józefa Chełmońskiego widziałyśmy parę ciekawych zakątków Poznania, który bardzo wypiękniał od czasu naszych poprzednich wizyt. Poza tym pogoda nam dopisała, chociaż jak się dowiedziałyśmy z telewizji, w nocy po naszym wyjeździe nad miastem rozpętała się prawdziwa nawałnica. Dla mnie był to również sprawdzian mojej gotowości do podobnych wycieczek w przyszłości — jak się okazało, wszystko było w granicach normy, więc chyba jestem na dobrej drodze.