niedziela, 17 stycznia 2016

Wenecja Wenecjan i wiatr od morza.

Podczas trzeciego dnia spędzonego w Wenecji, zobaczyłyśmy miasto z zupełnie innej strony. Nie było ani tak pocztówkowo piękne i kolorowe, jakie widziałyśmy pierwszego dnia ani takie, jakim je widziałyśmy w drugim dniu, romantycznie zatopione w deszczu i popielatym świetle tłumiącym jego barwy. Ponieważ miałyśmy wyjechać po południu, postanowiłyśmy, że tym razem nie pójdziemy w stronę placu Świętego Marka, lecz pozostaniemy w okolicy, gdzie był nasz hotel. Dzielnica ta nazywa się Cannaregio i leży w północnej części miasta, pomiędzy dworcem
Santa Lucia i Ponte Rialto.

Podobnie jak w innych dzielnicach  Wenecji, także i tu można spotkać turystów. Mimo to, ma ona zdecydowanie inny charakter a na mostkach, placach oraz w zaułkach, można zobaczyć o wiele więcej stałych mieszkańców, niż przybyszów. Z tego powodu nazwałam ją Wenecją Wenecjan, bowiem na pierwszy rzut oka widać, że tu się mieszka i żyje dniem codziennym, chodzi na targ, robi zakupy w okolicznych sklepach, czy wyprowadza psa na spacer. Nasze zwiedzanie rozpoczęłyśmy od kościoła, gdzie są przechowywane relikwie św. Łucji. Można je oglądać w jednej z kaplic, leżą w kryształowej trumnie, odziane w haftowaną szatę koloru krwi, ze srebrną maską zamiast twarzy. Wcześniej św. Łucja miała swoją świątynię w miejscu, gdzie obecnie znajduje się wenecki dworzec, jednak do dziś pozostała z niej tylko nazwa, którą dworzec odziedziczył, natomiast relikwie przeniesiono na nowe miejsce, do nieodległego kościoła św. Jeremiasza. Szczerze mówiąc, widok trumny z widocznymi wewnątrz zwłokami, budzi we mnie mieszane uczucia; z jednej strony skłania mnie do refleksji nad życiem i jego przemijaniem, wierności sobie, swoim ideałom i temu co sprawia, że człowiek w ich obronie jest gotów ponieść katusze i śmierć. Z drugiej strony jest to swego rodzaju litość nad kruchymi doczesnymi szczątkami, które dawno powinny obrócić się w proch, z jakiego powstały i znaleźć wieczny odpoczynek... Niestety, relikwie świętej tego spokoju nie zaznały; z Syrakuz, gdzie poniosła męczeńską śmierć, trafiły do Konstantynopola. Po złupieniu tegoż przez krzyżowców podczas IV krucjaty, na polecenie doży Enrico  Dandolo przewieziono je do Wenecji, wraz z czterema rumakami i posągami tetrarchów, o których pisałam w pierwszym poście.



Później kościół, jaki dla nich zbudowano został rozebrany a relikwie przeniesiono, jednak  w roku 1981 nieznani rabusie wykradli je (podobno dla okupu). Zostały odzyskane 13 grudnia tego samego roku, w dniu tradycyjnych obchodów ku czci tej świętej i od tamtej pory nikt już nie popróbował zakłócać ich spokoju. Po obejrzeniu kościoła puściłyśmy się na dalsze zwiedzanie, idąc przed siebie bez planu i celu. Trafiłyśmy w miejsce, gdzie nad wąskim kanałem stało wiele niegdyś wspaniałych domów, dziś chylących się ku upadkowi o odpadających tynkach, z zamkniętymi okiennicami poczerniałymi i spaczonymi od wilgoci. Jednak także w tym obrazie opuszczenia i ruiny ni stąd ni zowąd można było zobaczyć jakieś okno z firanką albo doniczkę z kwiatkiem stojącą na balkonie, co mogło wskazywać na to, że mimo wszystko nadal ktoś tam mieszka. Od lat mówi się o tym, że Wenecja umiera powolną śmiercią a liczba jej ludności systematycznie spada. Ze 164 000 mieszkańców w 1931 roku pozostało niewiele ponad 60 000. Co prawda, ogromna ilość przybyszów z całego świata podwaja tę liczbę, lecz jeśli sprawy nadal będą się toczyć w tym kierunku, nie wykluczone, że z biegiem czasu Wenecja stanie się jedynie skansenem, do którego ze stałego lądu będą przybywać pracownicy świadczący usługi turystom. Jest to czarny scenariusz, lecz ta spadkowa tendencja budzi poważne zaniepokojenie Wenecjan. Chcieliby oni widzieć swoje miasto takim, jakie było niegdyś, co jest o tyle trudne, że poza sektorem usługowo-turystycznym brakuje tu miejsc pracy a remonty murszejących budynków są bardzo kosztowne. Z tego względu, ktoś szukający możliwości urządzenia się w miarę szybko i wygodnie, wybiera życie na stałym lądzie.



Byłyśmy bardzo poruszone tym, co zobaczyłyśmy,  lecz o ile mnie ten widok napełnił smutkiem i poczuciem beznadziei, Marta stwierdziła, że mimo wszystko, wiele by dała za to, żeby tu zamieszkać. Nie powiem, że ten obraz Wenecji nie odznaczał się malowniczością; tak to się jakoś dzieje, że kruszejące mury z liszajami zacieków, piękne kute kraty i balkony powoli pokrywające się rdzą, niegdyś biały wapień portali, dziś poczerniały, z zatartymi konturami płaskorzeźb, w łagodnym świetle odbitym od wody kanału nabierają trudnego do określenia, chorobliwego uroku. Przypomniał mi się jeden z moich ukochanych filmów "Śmierć w Wenecji" Viscontiego i scena, kiedy profesor Aschenbach z twarzą ukrytą pod tandetnym makijażem przypominającym karnawałowa maskę, nosi w sobie śmierć, chodząc po ulicach umierającego miasta. Widziałam ów film wiele razy, jednak te końcowe sceny będące przejmującą metaforą ludzkiego życia, zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Emocje jakie we mnie budzą są trudne do ubrania w słowa, ukazują mi ukryte prawdy, które się odgaduje intuicyjnie i pozostawia tylko dla siebie, gdyż wszelka dyskusja na ten temat jest zbędna, i może jedynie spłycić oraz strywializować to, co czujemy...



Jednak mimo wszystkich zagrożeń ze strony morza, Wenecja nadal żyje i są w niej Wenecjanie. Mogłyśmy się o tym przekonać wędrując przez place i uliczki Cannaregio, gdzie spotkałyśmy wiele osób bez wątpienia będących jego stałymi mieszkańcami, na co wskazywał zarówno ich strój, jak i zachowanie. Widać było, że są stąd, bowiem nie gapili się na okolicę, nie kontemplowali widoków, przemieszczali się z obojętnym wyrazem twarzy, spiesząc do swoich zwykłych zajęć a jeśli ktoś się zatrzymywał, to jedynie na widok znajomego aby sobie z nim uciąć pogawędkę. Znalazłyśmy tam wiele sklepów i punktów usługowych, które nie były nastawione na sprzedaż gadżetów i pamiątek, lecz na zaspokajanie potrzeb dnia codziennego. Szczególnie zafascynował nas widok pracowni kamieniarskiej, gdzie na podwórzu stało mnóstwo rzeźb, kolumn, fontann i rozmaitych ozdobnych detali wykonanych w tradycyjnym, włoskim stylu z marmuru i piaskowca, mogących służyć do uświetnienia pięknej rezydencji albo parku.



Po przekroczeniu jednego z mostków, stanęłyśmy przed wspaniałym, zabytkowym pałacem, w którym obecnie mieści się hotel "Antico Doge". Niegdyś należał on do arystokratycznej rodziny Faliero a jeden z jej członków, Marino, zapisał się w historii Republiki Weneckiej jako spiskowiec i zdrajca. Został on wybrany dożą, lecz urząd ów sprawował jedynie kilka miesięcy, gdyż zapragnął pójść o krok dalej, obalić Republikę i przyjąć tytuł  księcia. Dla swych poczynań zdołał skaptować stronników pośród przedstawicieli niższych klas, jednak spisek wykryto a Marina Faliero skazano na śmierć. Został  ścięty na zewnętrznych schodach  Pałacu Dożów, w tym samym miejscu, gdzie niedawno przysięgał wierność Republice Weneckiej. Oprócz śmierci fizycznej skazano go także na śmierć cywilną; w galerii pałacu, pośród 120 wizerunków tych najwyższych urzędników, w miejscu, gdzie powinien wisieć jego portret, widnieje czarna zasłona i napis przypominający o zdradzie, jakiej się dopuścił. Dość długo krążyłyśmy po uliczkach i placykach usytuowanych nieopodal Ponte Rialto, od czasu do czasu trafiając w miejsce, skąd nieoczekiwanie otwierał się przed nami widok na Wielki Kanał i pałace stojące na jego przeciwległym brzegu. Ten widok przypominał mi wszystkie piękne obrazy, jakie widziałam, wspaniałe "weduty" Carlevarisa, Guardiego czy Canaletta, pokazujące Wenecję z fotograficzną dokładnością, cudną, rozświetloną światłem odbitym od wody, statyczną a jednocześnie rozedrganą niczym fatamorgana.


Przebywając przez wiele lat we Włoszech, przestałam się dziwić, że na przestrzeni wieków ściągali tu malarze z całego świata, w poszukiwaniu jedynego w swoim rodzaju światła dającego niesamowite efekty, które w niezrównany sposób modeluje kształty i wydobywa kolory. Sądzę, że właśnie to zmieniające się światło stanowi o szczególnym uroku włoskiego pejzażu, gdyż często jakieś miejsce ukazywało mi się w zupełnie innej odsłonie, mimo że niejednokrotnie widziałam je już wiele razy i było mi ono doskonale znane. W takich chwilach chwytałam mój aparat fotograficzny, żeby uwiecznić ten magiczny i jedyny w swoim rodzaju moment, jednak efekt końcowy rzadko był satysfakcjonujący. Nie ma w tym nic dziwnego, bo czym jest martwa soczewka aparatu, wobec doskonałości ludzkiego oka, przesłoniętego łzą wzruszenia i serca bijącego szybciej na widok piękna natury? Wenecja także dała mi wiele okazji do zadziwienia i zachwytu, gdyż jak już wspominałam, wielokrotnie zmieniała swój wygląd na naszych oczach już od pierwszego dnia, kiedy to początkowo ostre słońce powoli chyliło się ku zachodowi, wydłużały się cienie a wszystkie kontury powoli zacierał zmierzch. Później, nocą w nikłym świetle latarni, kiedy domy wznosiły swe ściany wysoko ponad naszymi głowami, niemal stykając się na tle czarnego nieba, pokazała nam inną twarz, uchylając przed nami rąbka swych mrocznych tajemnic. Drugi dzień, to była Wenecja widziana przez delikatną zasłonę deszczu, spowita popielatym woalem, z kolorami nasyconymi, pociemniałymi i stłumionymi.



Trzeciego dnia, kiedy wyszłyśmy z domu, nad miastem snuły się poranne mgły; wszystko zadawało się parować a słońce, niechętnie przebijające się przez te zasłony sprawiało, że nieostre kontury budynków falowały i drgały, dając niesamowite wrażenie, iż miasto jest czymś nierzeczywistym, niczym obraz w lustrze, który jest, lecz wystarczy lekko poruszyć zwierciadło a wszystko zmienia się i odpływa...Choć w porównaniu do poprzedniego dnia pogoda poprawiła się zdecydowanie, deszcz nie dawał za wygraną. Od czasu do czasu nadciągała jakaś chmura i zaczynał padać drobny deszcz, lecz trwało to na tyle krótko, że nie zawsze miałyśmy ochotę na otwieranie parasola.  Zawróciłyśmy z okolic Rialto w stronę hotelu, ale nie poszłyśmy tą samą drogą wiodącą w pobliżu Canale Grande, lecz prosto przed siebie, w stronę północnego krańca lądu. Tu zobaczyłyśmy miasto bardziej zwyczajne, z domami jakich wiele, jedynie z tą różnicą, że także i tu było ono poszatkowane pasami wody, nad którymi przerzucono ceglane mosty, ozdobione ornamentami z białego kamienia z Istrii. Swego czasu, kiedy Istria i Dalmacja znajdowały się pod panowaniem weneckim, przywożono z tamtejszych kamieniołomów ten szczególny rodzaj stosunkowo lekkiego, lecz twardego wapienia, który choć bardziej matowy, po wypolerowaniu całkiem nieźle naśladuje marmur.



To z niego tworzono okładzinę dla weneckich pałaców, w nim wykuwano piękne portale, płaskorzeźby i ornamenty, które nadal można podziwiać chodząc po ulicach miasta. Pod tym względem Wenecja jest miejscem szczególnym, wzniesiona na bagnistym gruncie, w który wbito niewyobrażalną ilość drewnianych pali, będących niczym odwrócony, ukryty las, co zamiast wzwyż, rośnie w głąb ziemi, na zewnątrz pokazuje nam kamień wydobyty z trzewi wyrobisk, powstały z milionów morskich żyjątek...Czy takie miasto można porównywać z innymi? Wenecja była, jest i będzie jedyna w swoim rodzaju i nie ma tu nic do rzeczy fakt, że skutkiem nawały turystów stała się swego rodzaju samograjem, turystyczną Mekką, którą trzeba zaliczyć, ażeby później móc wyrazić swój zachwyt lub dezaprobatę.
W części miasta, do której trafiłyśmy, znowu miałyśmy okazję przyjrzeć się codziennemu życiu Wenecjan. Tu nie zawijały gondole, ich miejsce zajęły zwykłe, wiosłowe łódki i motorówki. Wiele z nich stało przy nabrzeżach, inne uwijały się po kanałach niczym pracowite mrówki, wożąc towary oraz swoich właścicieli. Mogłyśmy popatrzeć na codzienną pracę ludzi, pracowników firmy kurierskiej dostarczającej łodzią paczki, robotników budowlanych wywożących gruz, łódź należącą do zakładu oczyszczania miasta transportującą worki ze śmieciami i panią listonosz, która pływała motorówką w towarzystwie bardzo zdyscyplinowanego wyżła.







Domy w tej okolicy były mniej ozdobne, nie widziało się bogatych ornamentów i balkonów, lecz podobnie jak w starszej części miasta, wiele z nich miało na dachu dość rozległy taras. W perspektywie kanału widać było morze, skąd nadciągał powiew wiatru rozganiającego ciemne chmury i osuszającego ulice oraz place po przelotnych deszczach. Ponieważ dotarłyśmy do krańca miasta, skręciłyśmy w lewo, w stronę dworca i naszego hotelu. Droga niespodziewanie zaprowadziła nas do miejsca, które chciałyśmy zobaczyć, choć miałyśmy obawy, że nie zdołamy go odnaleźć. Tym miejscem było dawne weneckie getto, część miasta przeznaczona dla ludności żydowskiego pochodzenia, niegdyś całkowicie wyodrębnione i zamykane na noc. Zachował się niewielki portyk, gdzie niegdyś znajdowały się drewniane wrota, po których do naszych czasów pozostały jedynie wrzeciądze. Edykt wydany przez Napoleona zrównał wszystkich mieszkańców Włoch przyznając im te same prawa, więc od tej pory weneccy Żydzi mogli się osiedlać w dowolnym miejscu. Mimo to, w obrębie dawnego getta nadal jest sporo obiektów będących we władaniu społeczności żydowskiej, między innymi synagoga, wzniesiona nieopodal centralnego placu z trzema studniami.



Jedną z jego pierzei  zajmuje ceglany mur, na którym umieszczono tablice z brązu, mówiące o eksterminacji tego narodu w czasie II Wojny Światowej, kiedy to dwustu Wenecjan żydowskiego pochodzenia zginęło w obozach koncentracyjnych. Na murze synagogi znalazłyśmy jeszcze jedną tablicę, także poświęconą pamięci ludzi pomordowanych w trakcie Holocaustu. Ponieważ zbliżał się czas odjazdu, opuściłyśmy getto z poczuciem, że w tym mieście, tak przepełnionym świadectwami historii, niespodziewanie otworzyły się przed nami jeszcze jedne drzwi, prowadzące do świata, który minął...Chodząc po dzielnicy Cannaregio, prawdopodobnie (tak samo jak poprzedniego dnia w dzielnicy San Marco) zatoczyłyśmy wielkie koło, gdyż nieoczekiwanie znów znalazłyśmy się nieopodal mostu prowadzącego do kościoła św. Jeremiasza, gdzie rano byłyśmy w kaplicy z relikwiami św. Łucji. Zorientowałyśmy się że kościół jest niedaleko, widząc  na jednym z budynków pamiątkową tablicę, gdzie wyryto nazwiska mieszkańców tej parafii, poległych w czasie Wielkiej Wojny, w latach 1915-1918. W tym mieście o tysiącletniej historii z budynkami, będącymi jej świadectwem, te dwie straszne wojny upamiętnione w miejscach położonych tak blisko siebie, zdawały się niemal współczesne naszym czasom...




Gdybym miała wybrać moment, w którym zobaczyłam Wenecję żywą, to paradoksalnie było to wtedy, kiedy czytałam nazwiska zmarłych i poległych. To już nie było miasto będące zbiorem kolorowych widoczków, historycznych postaci i wspaniałych kostiumów z przeszłości, lecz żywy organizm, zajęty swą codziennością. Miejsce, gdzie być może ktoś nadal wspomina krewnych, których nazwiska wyryto na pamiątkowych tablicach i zapala znicze w rocznicę ich śmierci...
Późnym popołudniem wyjechałyśmy z Wenecji, po długim moście łączącym ją ze stałym lądem. Pogoda poprawiła się definitywnie i podobnie, jak pierwszego dnia, pokazało się słońce. Jego blask był niby cudzysłów dla tych trzech dni, kiedy tak dużo się działo i widziałyśmy tak wiele. Nie żałowałyśmy niczego - ani spacerów w deszczu ani nocnego błądzenia po opustoszałych zaułkach, perche', Venezia e' sempre Venezia....


Album ze zdjęciami jakie zrobiłam trzeciego dnia można obejrzeć tutaj>