środa, 27 lutego 2013

Lombardia. Lago Maggiore, Santa Caterina del Sasso.


Zespół klasztorny Santa Caterina del Sasso leży na lombardzkim brzegu Lago Maggiore, w miejscowości Leggiuno. Jednak ze względu na jego specyficzne położenie, większość odwiedzających przybywa statkiem ze Stresy, miasta leżącego na przeciwległym, piemonckim brzegu jeziora. Podobnie jak całe Lago Maggiore, jest to miejsce nadzwyczaj malownicze. Klasztor zbudowano na wąskiej półce skalnej, wykutej w kilkudziesięciometrowym urwisku, w odległości piętnastu metrów od lustra wody a siedemdziesięciu od szczytu skały.

Mówiąc obrazowo, wzniesienie od strony lądu ma kształt łagodnego, zielonego pagórka, wyglądającego niczym przekrojony bochenek chleba, natomiast od strony wody  jest to pionowa skalna ściana,  schodząca wprost do jeziora, które w tym miejscu osiąga głębokość niemal dwustu metrów. Podobno obecnie można tam dotrzeć również pieszo, ponieważ z Leggiuno a właściwie jednej z jego frakcji, zwanej Reno, prowadzi  ścieżka wprost do klasztoru. Przez wiele lat była ona niedostępna z powodu prac remontowych, więc przybywającym pozostawała jedynie droga wodna. Erem  jest własnością Prowincji Varese, która powierzyła ten obiekt zakonowi dominikanów; w umowie zastrzeżono obowiązek utrzymania jego podwójnej funkcji - religijnej i muzealnej. Zarząd Prowincji postanowił też przeprowadzić tu poważną inwestycję, mającą udostępnić go szerszej grupie osób. Dotychczas zarówno z niewielkiej przystani, jak i od strony lądu, prowadziły do niego jedynie malownicze ścieżki z licznymi stopniami wykutymi wprost w  pionowej skale. Z tego powodu miejsce to było nieosiągalne dla osób niepełnosprawnych oraz w nie najlepszej kondycji fizycznej. 

Po kilkuletnim okresie walki z różnymi trudnościami natury technicznej, do użytku turystów oddano wygodną windę. Budowa szybu i instalacja urządzenia trwały dość długo, ponieważ w trakcie prac napotkano liczne pęknięcia, zarówno w skale, jak i w stojących na niej budynkach, co siłą rzeczy pociągnęło za sobą następne, niezbędne prace. Jednak te wszystkie starania znalazły swój pozytywny finał i w czerwcu 2010 roku dokonano uroczystego otwarcia. Z tego co czytałam w prasie, ofertę dla turystów wzbogacono również o rejsy statków z niedalekiego, leżącego na tym samym brzegu, Laveno. Dotychczas do klasztoru można było dotrzeć jedynie ze Stresy, leżącej na przeciwległym brzegu jeziora, co pomimo niewątpliwej atrakcyjności rejsu bardzo wydłużało podróż. Turysta najpierw musiał przepłynąć promem na przeciwległy brzeg jeziora  do Intry a następnie wsiąść na statek zmierzający do Stresy, który dość długo krąży po tej części jeziora i zawija do kilku przystani. Ja sama, choć kilkakrotnie byłam w tych stronach, nigdy wcześniej nie dotarłam do klasztoru, właśnie z powodu braku czasu, gdyż zwykle kusiło mnie aby wysiąść na jednej ze ślicznych wysepek, Isola Bella lub Isola dei Pescatori. Wreszcie nadszedł dzień, który postanowiłam w całości poświęcić na zwiedzanie eremu i nie wysiadając po drodze popłynęłam prosto do Stresy, gdzie przesiadłam się na mniejszy statek do Santa Caterina del Sasso. Ponieważ przystań przy klasztorze jest mikroskopijna, więc mogą tam przybijać tylko łódki i inne, niewielkie jednostki. Z powstaniem tego niezwykłego miejsca wiąże się bardzo interesująca historia. Mówi ona, iż  w XII wieku żył w okolicy bogaty kupiec, Alberto Besozzi, który podobno nie stronił od uprawiania lichwy. Pewnego razu, płynąc łodzią po jeziorze, został zaskoczony przez burzę. Kiedy łódź się wywróciła, cudem udało mu się schronić na skałach, gdzie spędził straszne chwile, smagany deszczem i wichrem. Wtedy też złożył ślubowanie, że jeśli ocaleje, radykalnie zmieni  swoje życie. 

Udało mu się przetrwać nawałnicę, więc zgodnie z obietnicą, rozdał majątek i poświęcił swe życie modlitwie oraz pokucie. Na swe odosobnienie wybrał jaskinię na skalistym przylądku, miejscu  ocalenia. Z biegiem czasu, dołączyli do niego inni eremici a dzięki ofiarności okolicznej szlachty, zbudowano tu kaplicę pod wezwaniem Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej, na wzór tej, która znajduje się na Górze Synaj. Kiedy nasz statek zbliżył się do przystani i znaleźliśmy się nieopodal eremu, u podnóża skalnej ściany, tuż ponad lustrem wody, zauważyłam kilka niewielkich jaskiń i rozpadlin. Być może, to właśnie w jednej z nich schronił się dawno temu pazerny kupiec i późniejszy pustelnik oraz jego towarzysze? Zastanawiałam się  nad siłą ducha tych ludzi, którzy latami żyli w owych jamach, o głodzie i chłodzie, mając na pociechę jedynie modlitwę. Myślałam też o tym, że niejednemu z nas dobrze by zrobił wstrząs, podobny do tego, jaki przeżył Alberto uczepiony do skały, kiedy śmierć zaglądała mu w oczy. Po takim przeżyciu niekoniecznie trzeba zostać pustelnikiem, czasem wystarczy, że zobaczymy nasze życie i świat we właściwych proporcjach...

Lombardzka Santa Caterina del Sasso to bardzo piękny obiekt, godny uwagi zarówno z racji niezwykłego położenia, jak i architektury, może nie tyle wymyślnej, co pełnej smaku i w harmonii z otoczeniem, w doskonały sposób wtopionej w otaczający pejzaż. Składa się on z niewielkiego, lecz bardzo pięknego kościoła, ozdobionego freskami z różnych epok, gdzie znajduje się relikwiarz z doczesnymi szczątkami Błogosławionego Alberta Besozzi oraz kilku budynków klasztornych. Nad nimi góruje prosta, pozbawiona zbędnych ozdób dzwonnica a  pod nią znajduje się najstarsza część kościoła, pochodząca z XIII wieku. Całość powstawała na przestrzeni prawie czterystu lat; w tym czasie zmieniały się nie tylko style w architekturze i malarstwie, lecz również  zakony zasiedlające klasztor. Pod władzą Habsburgów, którzy zlikwidowali małe zgromadzenia, mnisi opuścili go definitywnie; to sprawiło, że erem zaczął chylić się ku upadkowi. Przed kompletną ruiną uratowało go dekret z 1914 roku, na mocy którego został zaliczony do pomników kultury i  przejęty przez państwo. Po niezbędnych, długotrwałych i żmudnych pracach konserwatorskich, w latach osiemdziesiątych XX wieku, po raz pierwszy umożliwiono jego zwiedzanie. Zarówno w kościele, jak i niewielkiej, dostępnej dla postronnych części klasztoru, można zobaczyć freski pochodzące z różnych epok oraz interesujące obrazy i witraże. 

Oprócz artystów, którzy  dziś są anonimowi, pozostawili tu swe dzieła zdolni, dobrze znający swój fach lombardzcy malarze: Giovanni Battista de Avocatis, Giovanni Crespi, znany pod przydomkiem  Cerano oraz syn Bernarda Luini, zwany "Bernardino". W jednej z kaplic znajdują się relikwie dwóch zakonnic, żyjących w XIV w okolicy Varese, Błogosławionych Giulliany z Busto i Katarzyny z Pallanza (są to dwie miejscowości położone w niewielkiej odległości od Leggiuno). O ich życiu i zasługach dla lokalnej społeczności pisałam przy innej okazji  tutaj.
Z kościołem wiąże się jeszcze inna, interesująca opowieść. Mówi ona o tym, iż  w XVII wieku ogromne głazy, które oderwały się od urwiska, zamiast spaść, co mogło by zakończyć się zniszczeniem budynku, zawisły tuż nad nim. Wtedy  uznano to za cud, lecz mimo tej wiary, w późniejszych czasach zostały one przezornie usunięte, z obawy, iż cud może się więcej nie powtórzyć...

 Jak zwykle zapraszam do Zdjęć Google gdzie można zobaczyć więcej zdjęć z tego przepięknego obiektu >


sobota, 23 lutego 2013

Piemont. Arona, "Sancarlone" - monumentalny pomnik św. Karola Boromeusza.


Stany Zjednoczone mają swoją słynną Statuę Wolności, lecz Włochy też mogą się poszczycić podobnym kolosem; do tego ten włoski jest dużo starszy, choć o wiele mniej znany. W niewielkim miasteczku Arona, na piemonckim brzegu Lago Maggiore, znajduje się  statua przedstawiająca św. Karola Boromeusza, zwana przez Włochów "Sancarlone". Rodzina Borromeo od wieków  zaliczająca się do lombardzkiej arystokracji, posiadała (i posiada nadal) liczne włości w tej okolicy. Między innymi należał do niej nieistniejący już zamek  w Aronie, gdzie 2 października 1538 roku, urodził się przyszły arcybiskup i święty. Zmarł on w wieku 46 lat, już za życia ciesząc się opinią człowieka o nadzwyczajnych walorach moralnych, pełnego miłosierdzia i oddania dla pracy kapłańskiej. Świętym został ogłoszony 25 lat od chwili śmierci, w 1610 roku, zaś Federico Borromeo,  kuzyn i następca Karola Boromeusza na stanowisku arcybiskupa Mediolanu, był pomysłodawcą stworzenia  Sacro Monte w Aronie, miejscu jego narodzin.

Jako lokalizację wybrano wzgórze nad brzegiem jeziora, nieopodal zamku, gdzie przyszły święty przyszedł na świat. Pomysł nie został doprowadzony do końca z przyczyn ekonomicznych oraz toczących się wojen, a  po śmierci arcybiskupa Federico, całkowicie zaniechano prac nad jego realizacją.  Wzniesiono jedynie część kaplic
( do naszych czasów zachowały się  trzy z nich) oraz kościół, zaprojektowany przez zdolnego architekta Francesco Richini. Jednak mimo wszystkich przeszkód ambitny pomysł uczczenia świętego kolosalnym pomnikiem nabrał realnego kształtu, a efekt końcowy jest naprawdę imponujący. Projekt posągu i szczegółowe rysunki są dziełem utalentowanego malarza i rysownika Giovanniego Battisty Crespi'ego, zwanego Cerano, natomiast jego wykonaniem zajęli się dwaj rzeźbiarze: Siro Zanella z Pavii  i Bernardo Falconi z Lugano. Posąg powstał z tłoczonych miedzianych płyt, spojonych za pomocą nitów i metalowych "szwów". Prace zakończono w 1698, czyli ponad sto lat po  śmierci św. Karola Boromeusza. "Sancarlone" stoi na wzniesieniu, więc jest bardzo dobrze  widoczny podczas rejsu statkiem po Lago Maggiore. Od wiosny do jesieni kolosa można zwiedzać także "od wewnątrz". Po wykupieniu biletu wstępu należy przejść do parku, gdzie stoi statua. Pierwsza, zewnętrzna część schodów, jest umieszczona z tyłu postumentu i sięga stóp kolosa. Po wejściu do jego wnętrza, początkowo wspinamy się  po spiralnych schodach a następnie po stalowej drabinie; jej  wysokość jest doprawdy imponująca. Nie ukrywam, iż nieco mi zrzedła mina na widok wyślizganych, metalowych szczebli, lecz postanowiłam nie odpuszczać, wychodząc z założenia, że skoro inni ludzie tu wchodzą, ja również dam radę...

W związku z tym, starając się nie myśleć o wysokości posągu, ilości stopni, klaustrofobii, (przejście jest dość ciasne i przypomina rurę) zaczęłam się wspinać, a po kilku minutach dotarłam do niewielkiej półki na wysokości ramion kolosa. Znajduje się tu małe okienko, przez które można wyjrzeć aby popatrzeć na panoramę północnej części  jeziora i jego okolicę. Następnie należy wejść jeszcze wyżej, do głowy posągu, co też zrobiłam bez ociągania, bowiem za mną wspinała się grupa gimnazjalistów. Ze względów bezpieczeństwa do wnętrza może wejść jednocześnie jedynie dziesięć osób, nie wpuszcza się też dzieci mających mniej niż sześć lat. W głowie są otwory w miejscu źrenic oraz dziurek  nosa, więc można wyjrzeć przez nie na zewnątrz. Otwory są niewielkie, lecz mimo to, można popatrzeć na piękny pejzaż otaczający wzgórze. Wszyscy po kolei wchodziliśmy tam aby przez chwilę spojrzeć na świat oczami świętego (jeśli można tak powiedzieć). Byłam mile zaskoczona karnością szkolnej wycieczki, gdyż wśród dzieciaków nie było żadnych przepychanek i każdy cierpliwie czekał na swoją kolej. Może był  to wpływ "pani" która trzymała towarzystwo w ryzach, a może młodzież miała się nieco nieswojo (część zrezygnowała z wejścia, nie czując się na siłach). Mimo zaproszenia opiekunki grupy, nie skorzystałam z przywileju starszeństwa i propozycji, abym zeszła jako pierwsza, częściowo z obawy, iż ktoś mi spadnie na głowę, a po części dlatego, że chciałam zrobić zdjęcie schodów wewnątrz posągu. ...Jak to zwykle bywa, schodzenie nastręczało mniej trudności niż wspinaczka. Jednak idąc w dół należało również bardzo uważać i nie schodzić zbyt szybko, aby nie poślizgnąć się na stopniach drabiny. Gratulowałam sobie, że do Arony pojechałam zanim zaczęły się letnie upały; zważywszy, że miedź jest dobrym przewodnikiem ciepła, wnętrze posągu zapewne zmienia się wtedy w rozgrzany piekarnik.

Na zakończenie przytoczę kilka wymiarów kolosa:


wysokość całkowita      35,0  m

wysokość postumentu
11,5  m

wysokość posągu          23,5  m

długość twarzy                2,4  m

długość ramienia             9,1  m

długość palca
wskazującego                  1,95 m


Jak już pisałam, posąg jest wykonany z płyt miedzianych, natomiast jego głowę i prawe ramię odlano z brązu. Ponieważ jest on narażony na działanie dość silnych wiatrów, rzeźbiarze zastosowali półelastyczną konstrukcję ramienia, co jak widać, skutecznie zapobiega ewentualnym uszkodzeniom.
Kolos, wysokością porównywalny z dziesięciopiętrowym budynkiem, stoi na niewielkim wzgórzu, skąd doskonale widać najbliższą okolicę i sporą część Lago Maggiore, które w tym miejscu rozlewa się szeroko, w przeciwieństwie do północnego krańca, węższego, i otoczonego górami. Tu brzegi jeziora są bardziej płaskie, jedynie w niektórych miejscach widać  niewysokie pagórki, gdzie spod bujnej zieleni niespodziewanie ukazuje się skaliste urwisko. Do Arony pojechałam w pierwszych dniach kwietnia, kiedy wiosenne słońce walczy o lepsze z topniejącymi śniegami, nadal okrywającymi wyższe partie gór.

Wiosna nad Lago Maggiore jest prześliczna, wtedy w całej pełni można się cieszyć lekkimi powiewami wiatru wiejącego od jeziora, szafirowym kolorem wody i nieba oraz świeżą zielenią listków, które zaczynają się ukazywać na niektórych drzewach. Mocno przycięte platany jeszcze stoją nagie i bezlistne, prezentując swoje pstrokate gałęzie o łuszczącej się korze, za to magnolie i tarniny w pełnym rozkwicie cieszą nasze oczy chmurami delikatnych, bladoróżowych i białych kwiatów a zimozielone palmy i oleandry przywodzą na myśl pełnię lata. W zacisznych zakątkach ogrodów można  zobaczyć śliczne kwiaty gardenii, ukryte wśród sztywnych, połyskliwych liści a na ulicach i skwerach cieszą oczy drzewka japońskiej wiśni z bujnymi kiściami strzępiastych kwiatków, wyglądających niczym tiulowe spódniczki tancerek z baletu. To piękny czas i choć moją ulubioną porą roku jest wczesna jesień, nigdy nie mogłam pozostać obojętna na te uroki lombardzkiej wiosny, kiedy po zimowych szarościach wszystko zaczynało się zielenić a w rześkim powietrzu unosił się delikatny zapach ziemi budzącej się do życia...
Sama Arona również zasługuje na wzmiankę. Jest to niezbyt duże miasto, cieszące się zasłużoną popularnością wśród zagranicznych turystów,  zwłaszcza niemieckich i angielskich, którzy tu chętnie przyjeżdżają na wakacje a nawet osiedlają się na stałe. Arona, ładna i spokojna o przyjemnym klimacie, dobrze wentylowana przez wiatr wiejący od jeziora, jest bardzo dobrym wyborem na relaksujący wypoczynek.

Oprócz tego, w okolicy jest wiele innych malowniczych miejscowości i atrakcji, dostępnych zarówno drogą lądową, jak i wodną z zamkiem będącym własnością rodziny Boromeuszy w leżącej po drugiej stronie jeziora Angerze, na czele. Nosi on nazwę Rocca Borromeo i  jest dostępny dla zwiedzających. Znajdują się tam min. interesujące zbiory zabawek dla dzieci pochodzące z całego świata. Nieco dalej na północ, można zobaczyć piękny klasztor Świętej Katarzyny na Skale i trzy prześliczne wysepki, również należące do hrabiów Borromeo a także wiele innych ciekawych miejsc, które postaram się opisać w następnych postach.

Wszystkich czytelników zapraszam do obejrzenia albumu, gdzie jest więcej zdjęć (również z wnętrza posągu) >

niedziela, 17 lutego 2013

Lombardia. Boarezzo, malowana wioska.


W poprzednim poście pisałam o maleńkiej Gannie, uroczej miejscowości zanurzonej w zieleni lasów porastających gminę Valganna, górzystą okolicę, leżącą wzdłuż drogi łączącej miejscowości Varese i Ponte Tresa. Jest to mała gmina składająca się z zaledwie czterech miejscowości, które w sumie liczą około 1700 mieszkańców. W jej obrębie znajdziemy dwa niewielkie jeziorka Ganna i Ghirla a na  południowym krańcu, w miejscowości Iduno, można podziwiać wspaniałe kaskady spływające ze skalnego nawisu. Atutem gminy jest przepiękna przyroda, jedynie w niewielkim stopniu skażona poprzez ludzkie działania. Jest tu także szczególny mikroklimat -  letnie upały mniej dają się we znaki (co jest dużą zaletą w dusznej i wilgotnej Lombardii) natomiast zimy są bardziej surowe, dzięki czemu mówi się o niej, że jest "małą Syberią w okolicy Varese".

Wycieczka do Valganny była jednym z moich ostatnich wypadów przed definitywnym powrotem do Polski. Ta historia właściwie zaczęła się dużo wcześniej, kiedy to wybrałam się  w okolice Varese, aby zobaczyć liczący sobie niemal dziesięć wieków romański klasztor w Voltorre. Lokalny pociąg przywiózł mnie wtedy do niewielkiej miejscowości Gavirate. Kiedy wysiadłam z pociągu, zobaczyłam tuż przed sobą tablicę Informacji Turystycznej, więc postanowiłam tam wstąpić żeby "zasięgnąć języka" i jak się później okazało, był to bardzo dobry pomysł, który w przyszłości
zaowocował wieloma interesującymi wyprawami. Przemiła pani z informacji przyjęła mnie z otwartymi ramionami a widząc mój ekwipunek łazika, prawdopodobnie doszła do wniosku, że zwiedzanie okolicy traktuję z należytą powagą i wprost zasypała mnie informacjami na temat klasztoru, do którego się wybierałam. W trakcie rozmowy oznajmiła mi, że ma coś, co może mnie zainteresować. Na chwilę zniknęła na zapleczu, gdzie z przepastnej szafy wydobyła mnóstwo materiałów promocyjnych. Były to różnego rodzaju mapy, przewodniki oraz ulotki. 

Wszystko pięknie wydane, w poręcznym formacie i do tego gratis. Podziękowałam z całego serca miłej pani, po czym z radością zapakowałam te skarby do plecaka. Ponieważ było tego mnóstwo, czekał mnie kilkukilometrowy spacer z dodatkowym obciążeniem, jednak warto było się potrudzić, gdyż dzięki tym materiałom zdobyłam wiele cennych informacji o okolicy Varese. Jak już pisałam wcześniej,  jest to bardzo piękny region Lombardii, położony na zachód od Como a od północy graniczący ze Szwajcarią. W obrębie prowincji znajdują się dwa duże jeziora: Maggiore oraz Lugano (lub Ceresio, jak je nazywają Włosi). Granica przebiega przez wody jezior, dzieląc je na część włoską i szwajcarską. Choć prowincja Varese  jest jedną z bogatszych i bardziej uprzemysłowionych, w dalszym ciągu zalicza się do najbardziej zalesionych. Są to przepiękne tereny z niewielkimi górami, (ok. 1000 - 1200 m n.p.m.) porośniętymi kasztanowo- bukowym lasem. Co do lasu kasztanowego - pamiętam, jak wiele, wiele lat temu, w jednym z opowiadań Iwaszkiewicza przeczytałam o takich lasach porastających Góry Harzu. Wtedy w swojej w naiwności sądziłam, że mówi on o kasztanach, jakie znamy z naszych parków.




Oczywiście, słyszałam też o kasztanach jadalnych, jednak nie sądziłam, że w tej części Europy rosną one w tak wielkiej ilości, jako całkowicie naturalna, dzika roślinność. Dopiero kiedy zamieszkałam w Północnych Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam las kasztanowców o jadalnych owocach, które w okresie wegetacji otulają zbocza gór swoim gęstym, zielonym płaszczem. Później, pod koniec września kolor liści zmienia się na brązowo- złoty, co sprawia, że jesień w lombardzkich górach to jeden z najbardziej malowniczych widoków. Już wcześniej, w innych postach, kilkakrotnie pisałam o tym, że okolica Varese do lat 50-tych XX wieku, stanowiła popularną mekkę turystyczną, zwłaszcza dla mieszkańców niezbyt odległego Mediolanu.

Jednak w późniejszych latach, kiedy Włosi zaczęli masowo jeździć nad morze i za granicę, mocno straciła na znaczeniu. Hotele się wyludniły a żyjący z turystyki mieszkańcy górskich wiosek masowo zaczęli je opuszczać.  Obecnie widać, że pomału coś się zmienia na lepsze - osoby, które tu pozostały, to często ludzie darzący ogromną miłością swój region, starający się kultywować jego tradycje lub tworzyć nowe; wspólnymi siłami organizują liczne festyny i zdarzenia kulturalne, promujące małe miejscowości. Wiele górskich domostw, zbudowanych dawno temu tradycyjną metodą z lokalnego kamienia i drewna, otrzymało nowe życie, dziś po niezbędnych remontach są wykorzystywane jako domy weekendowe i letnie. Wertując moje przewodniki, natrafiłam na informację o „malowanych wioskach”. Są one efektem wspaniałego przedsięwzięcia kulturalnego, jakie w prowincji Varese zainicjowano latach 50-60-tych XX w. Wtedy to po raz pierwszy zaproszono artystów - malarzy do niedalekiej miejscowości Arcumeggia, aby swoimi freskami ozdobili budynki tej niewielkiej, górskiej wioski.

Z tego co widziałam, malowanie na zewnętrznych ścianach domostw jest dość popularnym zwyczajem, takie freski spotyka się w wielu włoskich, szwajcarskich i austriackich miejscowościach. Tym razem jednak chodziło o zorganizowaną, celową akcję, mającą podnieść atrakcyjność regionu. Później również inne wioski poszły za przykładem Arcumeggii a ja dotarłam do jednej z nich, zwanej Boarezzo, leżącej w gminie Valganna, gdzie także zrealizowano taką permanentną wystawę pod gołym niebem. Boarezzo jest bardzo małą wioską, położoną na wysokości niemal 800 metrów nad poziomem morza a od Ganny dzieli ją odległość pięciu kilometrów. Część drogi, jak zwykle przebyłam pociągiem jadącym do Varese, później autobusem do Ganny a następnie poszłam pieszo, asfaltową drogą, biegnącą serpentyną po zalesionym zboczu góry. 

Spokojnie pokonywałam jej kolejne zakręty, aż doszłam do niewielkiej polany wśród drzew, gdzie wzniesiono pomnik upamiętniający mieszkańców wioski, poległych na wojennych frontach. Zatrzymałam się na chwilę, aby go dokładnie obejrzeć, gdyż interesują mnie podobne monumenty, jakie można spotkać w prawie każdej miejscowości i będące bardzo interesującym przyczynkiem do poznania lokalnej historii. Niebawem doszłam do pierwszych zabudowań w Boarezzo, które sprawiło na mnie wrażenie kompletnie wyludnionego. Zobaczyłam przed sobą szare, kamienne domki, parterowe lub z jednym piętrem, uliczki i podwórka wybrukowane "kocimi łbami" a w centrum wioski maleńki kościółek. Tam też napotkałam pierwsze freski. Inaczej je sobie wyobrażałam, gdyż sądziłam, że tak, jak to widziałam w innych miejscowościach, są one malowane wprost na tynku pokrywającym mur. Te w Boarezzo namalowano na specjalnie przygotowanych panelach; są one wykonane w stylach bardzo różniących się od siebie a za tematykę mają rzemiosło i życie na wsi. 
Oprócz tego cyklu, na murach domów widniały mniejsze panele, na nich przedstawiono wizerunki ptaków i zwierząt żyjących w regionie, co sprawiało wprost bajkowe wrażenie.

Muszę przyznać, że całe przedsięwzięcie (abstrahując od jego wartości artystycznej) wzbudziło mój szczery podziw. Znalezienie czegoś takiego w maleńkiej miejscowości zagubionej w górach, nie zdarza się codziennie! Chodziłam po wiosce oglądając oraz fotografując i coraz bardziej przepełniał mnie szacunek dla tej małej społeczności. W trakcie tego zwiedzania spotkałam zaledwie parę osób. Dwóch mężczyzn pracowało przy remoncie domu a nieco później wyszła do mnie starsza pani, która pokazała mi wnętrze kościółka. Podczas rozmowy dowiedziałam się, że jeden z malarzy (twórca cyklu ptaków i zwierząt) mieszka w wiosce na stałe. W ten sposób poznałam pana Mario Alioli, którego zastałam w budynku dawnej szkoły, gdzie prowadził wakacyjne zajęcia plastyczne z dziećmi w różnym wieku. Dzieciaki bez ograniczeń dawały upust swojej artystycznej fantazji a kilkoro z nich pomagało wykonać wizerunki motyli, które również miały się stać ozdobą wioski.

Szybko zawarliśmy znajomość i dowiedziałam się, że żadne z tych dzieci nie mieszka w Boarezzo na stałe. Jest to naprawdę bardzo mała miejscowość, licząca zaledwie czterdziestu czterech stałych mieszkańców. Więcej ludzi przebywa tu w lecie, gdyż przyjeżdżają, aby spędzić urlop lub weekend w swoich wakacyjnych domostwach. Później poznałam jeszcze kilka innych osób, między innymi panią Susannę, przewodniczącą Koła Przyjaciół Boarezzo oraz panią Ritę, żonę pana Mario. Pani Rita zaprosiła mnie do swego domu i przy kawie opowiedziała wiele interesujących historii. Moja rozmówczyni przypomniała mi pewną wiadomość, którą podawały dzienniki telewizyjne i prasa w 1995 roku, kiedy to po wielu latach ujemnego przyrostu naturalnego, urodziła się nowa mieszkanka, Giada. Od pani Rity dowiedziałam się też, iż poczyniono wstępnie pewne starania by Valganna znów stała się miejscem atrakcyjnego, czynnego wypoczynku. 

Bogactwem tego miejsca jest nie tylko piękna przyroda i wspaniały pejzaż z widokiem na niedalekie jezioro Lugano, są tu przede wszystkim ludzie, którzy chcą zrobić coś dla miejsca, gdzie żyją, żeby również ich egzystencja była dzięki temu piękniejsza, bardziej pełna i kolorowa. Kiedy opuściłam Boarezzo zrobiło mi się żal, że tak wielu pytań nie zadałam, mogłam przecież dowiedzieć się więcej o mieszkańcach, o tym jak i czym żyją... Może spowodował to natłok wrażeń, trudny do przetrawienia w tak krótkim czasie a może moja nieśmiałość połączona ze strachem przed posądzeniem o arogancję i wchodzenie z butami w ich sprawy?

Chodząc po tej uroczej miejscowości, byłam pod wielkim wrażeniem prezentowanych prac plastycznych i tych fragmentów życia, które niekiedy są już tylko historią... 


Niedaleko dawnej szkoły, na tyłach
kościółka, jest dawna pralnia publiczna, jaką można znaleźć w każdej włoskiej wiosce. Na jej ścianach szczytowych zobaczyłam dwa freski - po lewej, dziewczynka siedząca nad basenem w podobnej pralni, patrzy zamyślona na łódeczkę z papieru, zaś po prawej stara kobieta pierze bieliznę w takim samym basenie. Pomiędzy tymi wyobrażeniami znajdują się dwa kamienne koryta z wodą. To pierwsze, rzeczywiste i drugie, stworzone pędzlem malarza, są niczym strumień oddzielający dwie epoki i dwa bieguny istnienia...  Jest to najprostsza i najpiękniejsza alegoria ludzkiego życia, jaką zdarzyło mi się widzieć a jej autorem jest Pan Mario Alioli. Wszystkie freski w Boarezzo powstały w 1985 r w ramach przedsięwzięcia zainicjowanego przez maestro Alioli. Nadano mu  nazwę " Villaggio Artistico Giuseppe Grandi –Odoardo Tabacchi”  na cześć dwóch artystów urodzonych w pobliskiej Gannie. Wzięło w nim udział szesnastu artystów- malarzy, w tym także jego pomysłodawca. 

Wierna mojej zasadzie, aby (jeśli to możliwe) nie chodzić dwa razy ta samą trasą, postanowiłam zejść do Ganny starą mulatierą, jakiej używano zanim powstała nowa droga o asfaltowej nawierzchni. Ponieważ miałam jeszcze chwilę czasu, obejrzałam dawny hotel w Boarezzo i willę Chini. O ile ta ostatnia będąca wspaniałym przykładem stylu "liberty" jest nadal zamieszkana a nawet dzięki uprzejmości właściciela, czasami otwiera podwoje dla szerszej publiczności, to hotel w Boarezzo jest dziś w stanie opłakanym.

 Niegdyś, podobnie jak Grand Hotel znajdujący się na Campo dei Fiori,  link był luksusowym przybytkiem, oferującym gościnę najbardziej wymagającym osobom a dziś straszy powybijanymi oknami i zapadającym się dachem... Od pani Rity dowiedziałam się, że w czasach swego prosperity dawał on możliwość niezłego zarobku mieszkańcom wioski, których w owym czasie było około ośmiuset osób. O ile Grand Hotel chyba bez trudu można by rewitalizować, to w Boarezzo zapewne wymagałoby to o wiele większych nakładów. Wiem, że są takie plany w związku z zamiarem stworzenia w okolicy wyciągu narciarskiego, więc trzymam kciuki za powodzenie tego przedsięwzięcia, gdyż serce mi się krajało na widok ruin zarastających pokrzywami, ukrytych w okazałych chaszczach, w jakie zamienił się niegdyś piękny ogród.  

Mimo całej sympatii dla narodu włoskiego, dziwi mnie i denerwuje, powszechna chęć do szpanowania zagranicznymi wojażami, rejsami na ogromnych wycieczkowcach i wakacjami w renomowanych nadmorskich miejscowościach. Pomijając fakt, że większość z nich kupuje się na kredyt, to niejednokrotnie słyszałam też narzekania, że te luksusy są przereklamowane a ludzie wracają do domu jeszcze bardziej zmęczeni. Nie raz rozmawiałam na ten temat ze znajomymi i przy okazji opowiadałam o wspaniałych miejscach na terenie Lombardii i Piemontu. Zawsze przy tym słyszałam zachwyty nad moją znajomością regionu, lecz nie wiem, czy udało mi się kogoś przekonać do idei spędzenia urlopu niedaleko od domu. Włosi z północy, zwłaszcza ci należący do młodego i średniego pokolenia, często żyją w ogromnym napięciu i w pogoni za wyższym standardem życia. Chyba z powodu wewnętrznego chaosu, wywołanego nieustanną presją, potrzebują silnych bodźców, których nie może im dać spokojny wypoczynek w znanej okolicy.

Ta ogromna zmiana wartości, kultury życia codziennego i obyczajów, jest tym bardziej widoczna na tle małych społeczności, które w dalszym ciągu starają się podtrzymywać szacunek dla dawnego stylu życia, nie odżegnując się jednak od zdobyczy nowoczesności. Podczas moich wędrówek spotkałam wielu takich ludzi i muszę powiedzieć, że zawsze były to kontakty ogromnie satysfakcjonujące, gdyż większość tych zupełnie przypadkowych osób nie tylko odnosiła się do mnie z ogromną sympatią, ale również udzielała mi  wyczerpujących informacji i cennych wskazówek. Zapewne było w tym dużo typowej, włoskiej otwartości i wrodzonej gościnności, jednak czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że obecność kogoś obcego, kto nie szczędząc fatygi dociera do ich małej i po części zapomnianej miejscowości, była dla nich swego rodzaju dowartościowaniem i potwierdzeniem słuszności wyboru...

Więcej zdjęć Boarezzo można obejrzeć w albumie >

czwartek, 14 lutego 2013

Lombardia. Opactwo Ganna, romański zakątek w morzu zieloności.


Okolica leżąca na północ od Varese, to jeden z najpiękniejszych terenów w Lombardii. Uwagę przybysza zwraca przede wszystkim rozległe wzniesienie Campo dei Fiori, o czym pisałam przy innej okazji tutaj. Jest to teren górzysty, łańcuch zielonych Prealp rozciąga się pomiędzy jeziorami Maggiore i Lugano, przez które przebiega włosko - szwajcarska granica. To spokojna okolica, tutejsi ludzie cenią wysoko swój styl życia, daleki od wielkomiejskiego zgiełku a przede wszystkim czyste powietrze i wspaniałe lasy, porastające zbocza gór. Kiedyś było to miejsce, gdzie wielu mieszkańców Mediolanu przyjeżdżało na wypoczynek. W niewielkich wioskach zatopionych wśród bujnej zieleni powstały piękne wille, pensjonaty i hotele, oferujące gościom obsługę na najwyższym poziomie a tutejszej ludności liczne miejsca pracy. Jednak ogólny wzrost poziomu życia, zmiany we włoskiej obyczajowości i rozwój komunikacji spowodowały odpływ turystów, bezrobocie stałych mieszkańców oraz ich stopniową migrację do okolicznych miast oferujących zatrudnienie. Mimo to, nadal pozostało sporo osób, które do tego stopnia są przywiązane do tej  pięknej okolicy, że nie wahają się codziennie dojeżdżać do pracy w innych miejscowościach, w tym również na terenie Szwajcarii. Nie jest to zbyt duży wysiłek, zważywszy, że Varese i Lugano dzieli odległość około czterdziestu kilometrów a do przejścia granicznego w miasteczku Ponte Tresa jest ich niewiele ponad dwadzieścia. Pokonując tę trasę, mniej więcej w jej połowie dojeżdżamy do malutkiej Ganny.




Droga biegnie pomiędzy niewysokimi górami porośniętymi gęstym, liściastym lasem. Przejeżdżając przez tę miejscowość, widzimy zaledwie kilka domostw stojących bezpośrednio przy drodze, jednak ktoś, kto zatrzyma się w tu na dłużej nie pożałuje, gdyż w głębi znajduje się kilka bardzo malowniczych uliczek. Oprócz tego jest tu zabytek, którym szczyci się nie tylko to maleńkie miasteczko, ale również cały region, ba, całe Włochy. Jest to romańskie opactwo pod wezwaniem San Gemolo, zwane Badia di Ganna. Podanie głosi, że ów święty, który żył w X wieku, poniósł męczeńską śmierć z rąk rabusiów grasujących w okolicznych lasach. W miejscu jego pochówku powstało opactwo, zarządzane przez zakon benedyktynów. Klasztor wzniesiono na przełomie XI i XII wieku, jego zadaniem było udzielanie gościny i ochrony pielgrzymom wędrującym z północnej Europy do Rzymu. Jest to bardzo piękny kompleks budynków, ze wspaniałym, arkadowym dziedzińcem o masywnych, ceglanych kolumnach i kwadratową wieżą w najczystszym romańskim stylu. W niewielkim, trójnawowym kościele przechowywane są relikwie świętego, można tu też zobaczyć interesujące, gotyckie freski. Moją szczególną uwagę zwrócił ten, na którym jest wyobrażona Matka Boska Miłosierna.

Wizerunek przedstawia Madonnę unoszącą  poły  płaszcza, pod którym szukają schronienia grzesznicy. Fresk zrobił na mnie ogromne wrażenie, zarówno ze względu na piękną twarz Marii, jak i bardzo subtelne kolory oraz delikatny rysunek. Podobne wyobrażenia Madonny można zobaczyć również w innych miejscach, chyba najbardziej znany jest ten namalowany przez Piero della Francesca, znajdujący się w muzeum w Sansepolcro; inny, również bardzo piękny, pędzla Simone Martini jest ozdobą sieneńskiej Pinakoteki. 

Moje zdziwienie wzbudził  widok wielkiej, czarnej jamy w dolnej części malowidła, wyglądającej niczym wylot komina. Zastanawiałam się, czemu miał służyć ów otwór i jak to się stało, że zniszczono ten cenny XV wieczny fresk? Ponieważ w opactwie prowadzone są prace konserwatorskie, mam nadzieję, iż z biegiem czasu również i ta część muru zostanie naprawiona i doprowadzona do dawnej świetności.
Opactwo przez wiele stuleci było siedzibą zakonu benedyktynów i spełniało swą posługę prawie do końca XIX wieku. Mnisi nie tylko dawali schronienie podróżnym, zajmowali się również osuszaniem mokradeł w okolicy jezior Ganna i Ghirla oraz uprawą ziemi. Ta podwójna rola znalazła odbicie w architekturze opactwa, gdzie jest wyraźnie wyodrębniona część z zabudowaniami gospodarczymi, będąca niegdyś klasztorem, od tej, która służyła pielgrzymom. Choć w przeszłości wielokrotnie podejmowano tu prace konserwatorskie, z biegiem czasu opactwo zaczęło podupadać. Od 2000 roku jego właścicielem jest Prowincja Varese i w związku z tym, część  pomieszczeń  przeznaczono na cele świeckie i muzealne. Odbywają się tu wystawy, koncerty oraz przedstawienia teatralne w czym bardzo aktywnie uczestniczy miejscowe Koło Przyjaciół Opactwa Ganna. Jego członkowie nie żałują czasu i trudu, aby wypromować swoją miejscowość, pokazać to, co jest interesujące w jej przeszłości a także realizują nowe pomysły. Natomiast świątynia w dalszym ciągu spełnia swą funkcję religijną, jako kościół parafialny.

Oprócz tego wspaniałego zabytku Ganna ma także inne powody do dumy. W tej niewielkiej miejscowości, w połowie XIX stulecia urodzili się dwaj uznani artyści - Odoardo Tabacchi, zdolny rzeźbiarz, absolwent mediolańskiej Akademii Brera, twórca wielu pomników oraz Giuseppe Grandi, rzeźbiarz, malarz i rytownik. Nazwiska tych artystów upamiętnia inicjatywa podjęta w pobliskim Boarezzo, nosząca nazwę  "Villaggio Artistico G. Grandi, O. Tabacchi" o którym napiszę w następnym poście. W najstarszej części Ganny, zwanej Campobello, odkryłam kilka naprawdę ślicznych zakątków, w tym malutki placyk z pięknym, barokowym kościółkiem. Niestety, był on zamknięty, lecz  mogłam zajrzeć do wnętrza przez zakratowane okienko. Zaskoczył mnie widok fresków zdobiących jego ściany, gdyż widać było, że wyszły spod pędzla malarza o niepoślednim talencie. Nieco później, szperając w internecie, dowiedziałam się, że moja ocena była trafna, gdyż stworzył je Antonio Busca, którego prace można oglądać w kościele San Marco w Mediolanie oraz w kaplicach na Sacro Monte w Varese i  Orcie (link). W swoim czasie cieszył się on sporym uznaniem, jednak z powodu wola będącego skutkiem choroby tarczycy, musiał zrezygnować z uprawiania malarstwa naściennego.

Na małym placyku koło kościoła znalazłam dom, w którym urodził się Giuseppe Grandi. Na budynku umieszczono pamiątkową tablicę, a nieopodal stoi jego pomnik. Niestety, podczas pobytu w Gannie zabrakło mi czasu, aby poszukać także śladów Odoardo Tabacchi, który miał tu swą willę i gdzie podobno można zobaczyć gipsowe modele jego rzeźb. Zresztą całe miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego a w wąskich uliczkach nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji na ten temat...
Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby ponownie udać się w te strony, tym bardziej, że jest tu kilka pięknych szlaków wycieczkowych. Jednak zawsze stawałam w obliczu trudnych wyborów, jakie mi się nasuwały w związku z ogromnym bogactwem podobnych, małych miejscowości, niespodziewanie odkrywających przed turystą swoje skarby. Tak się złożyło, że mimo chęci nigdy już nie wróciłam do Ganny, ani nie zobaczyłam jeszcze wielu innych miejsc, które  umieściłam na mojej liście. Ale cóż, życie niesie nam różne niespodzianki, więc może, kiedyś...


Więcej zdjęć z Ganny można zobaczyć pod linkiem>

niedziela, 3 lutego 2013

Włochy - Szwajcaria, czyli Monte Generoso.


Ten tytuł nie nawiązuje do międzynarodowych zawodów sportowych, lecz do jednej z pierwszych i chyba piękniejszych wycieczek, jakie zrobiłam w okolicy Como. Monte Generoso wznosi się na wysokość 1704 metrów ponad poziom morza i 
zalicza się do najwyższych gór w okolicyLeży w szwajcarskim Kantonie Ticino; pomiędzy nią i niedaleką Monte Bisbino przebiega włosko-szwajcarska granica. To bardzo piękna góra a jej charakterystyczną sylwetkę o dwóch szczytach widać nawet z dużej odległości. Podobnie jak inne góry w tym rejonie, mogłam ją widzieć z okien, kiedy byłam w pracy.

Ta piękna panorama niezbyt odległych gór zawsze mnie nastrajała bardzo optymistycznie, choć z drugiej strony, budziło to moją nieprzepartą tęsknotę do zielonych stoków i górskich ścieżek. Zresztą podobnie było w okresie zimowym, wtedy widok jej wierzchołka pobielonego śniegiem sprawiał, że nie mogłam się doczekać wiosny i dnia, kiedy znów podejmę moje włóczęgi... Nazwę tej góry zna chyba każde dziecko mieszkające na północ od Mediolanu, ponieważ większość szkół organizuje wycieczki do wzniesionego tam obserwatorium astronomicznego. Dostęp do niego jest bardzo łatwy, gdyż z miejscowości Capolago kursuje kolejka górska, docierająca prawie na sam szczyt. Kiedy zamieszkałam w Lombardii, niejednokrotnie słyszałam o Monte Generoso od moich znajomych, jednak początkowo nie myślałam o wycieczkach z Włoch na teren Szwajcarii a tym bardziej o górskich wyprawach, choć pomiędzy przygranicznymi rejonami tych dwóch państw obowiązuje układ o swobodnym przekraczaniu granicy, obejmujący również cudzoziemskich rezydentów posiadających stałe zameldowanie.

Po wstąpieniu Polski do UE, wielokrotnie bez przeszkód korzystałam z tego przywileju, jednak byłam też świadkiem bardzo drobiazgowych kontroli osób, które z jakiegoś powodu zwróciły uwagę pograniczników. Jak już wspominałam, w pierwszym okresie pobytu we Włoszech skupiłam się na zwiedzaniu Mediolanu i najbliższej okolicy. Nieco później mój wolny czas zaczęłam poświęcać na wyprawy do dalszych miejscowości, aż wreszcie przyszedł dzień, że postanowiłam wyruszyć "na szwajcarską stronę". Pierwszym celem mojej podróży miało być właśnie Monte Generoso. Co prawda nieco mnie zbiła z tropu opowieść Michele (jednego z moich kolegów z pracy) który stwierdził, że cena biletu jest nieadekwatna do atrakcyjności podróży i że nigdy nie zapłacił tak dużo za nic. Nie była to najlepsza rekomendacja, ale ponieważ lubię sobie wyrabiać własny osąd, na przekór tej opinii, pewnego pięknego, czerwcowego dnia, wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku Lugano. Po wyjeździe z Como i przekroczeniu granicy przejechaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów, aż do chwili, gdy pociąg zatrzymał się w niedużej miejscowości Capolago.

Leży ona na krańcu jednej z licznych odnóg polodowcowego jeziora Lugano, którego dziwny i pokrętny kształt determinują otaczające je góry. Kiedy wysiadłam z pociągu i stanęłam na peronie było już prawie południe, po klimatyzowanym pociągu uderzyła mnie fala upału i oślepił mocny blask słońca. Nie miałam pojęcia, skąd odjeżdża kolejka, więc zapytałam panią kasjerkę; pani ta powiedziała mi, że przystanek jest tuż przed budynkiem dworca a jej odjazd nastąpi niebawem. Zakupiłam bilet z opcją „tam i z powrotem” i wyszłam na zewnątrz. Istotnie, nieopodal stały dwa niezbyt okazałe czerwono - niebieskie wagoniki przypominające tramwaj z kilkunastoma osobami wewnątrz. W samą porę wsiadłam i zajęłam miejsce przy oknie, bo po chwili ruszyliśmy w drogę. Już od pierwszego momentu jazda sprawiła mi przyjemną niespodziankę. Początkowy etap trasy prowadził po wiadukcie i estakadach wznoszących się serpentynami, co nieco przypomina jazdę kolejką górską w lunaparku z tą różnicą, że tu jedzie się wciąż wyżej. Po chwili wagoniki wjechały na tor biegnący po stoku wzniesienia i muszę przyznać, że w tej chwili skóra nieco mi ścierpła…Zbocze w tym miejscu jest bardzo strome i sprawia wrażenie niemal pionowego urwiska. Tory są ułożone na bardzo wąskim chodniku, co sprawia, że po jednej stronie widzimy skalną ścianę a z drugiej przepaść porośniętą drzewami i krzewami, które wczepiają się korzeniami w większe i mniejsze rozpadliny. Mimo tego mrożącego krew w żyłach wrażenia, kolejka oczywiście jest zupełnie bezpieczna, (porusza się na podobnej zasadzie jak ta na zakopiańskiej Gubałówce). Zresztą ten emocjonujący odcinek nie trwa zbyt długo i po kilku minutach wjeżdża się na dość rozległą połoninę; tu tory łagodnie wznoszą się w kierunku szczytu wśród zielonych łąk i świerkowych lasów. Mniej więcej w połowie drogi znajduje się stacyjka Bellavista, skąd jest wspaniały widok na jezioro Lugano i gdzie można zatrzymać się na piknik lub wyruszyć pieszo na jeden z górskich szlaków. Muszę przyznać, że od pierwszej chwili oczarował mnie widok tej okolicy, wprost nie mogłam się doczekać chwili, kiedy dotrzemy na miejsce i będę mogła wyjść z wagonika. Stacja końcowa mieści się nieopodal jednego z bliźniaczych szczytów Monte Generoso i nie wyróżnia  szczególną urodą. W klockowatym budynku mieści się również schronisko oraz restauracja, ale ja myślałam jedynie o tym, aby jak najszybciej pójść przed siebie jedną ze ścieżek. 

Choć we Włoszech byłam już od kilku lat, po raz pierwszy znalazłam się w górach. Do tej pory miałam  okazję oglądać je podczas wycieczki do leżącego na wysokości 1000 metrów miasteczka Brunate, spacerów po okolicy Canzo oraz rejsów statkiem po jeziorze Como. Jednak tym razem dotarłam dużo wyżej, znalazłam się na otwartej przestrzeni a do tego pogoda była po prostu wspaniała. Nieco później przekonałam się, że nie zawsze tak bywa, gdyż foschia niejednokrotnie uniemożliwia nacieszenie się pięknem tej wspaniałej okolicy. Miałam to szczęście, że powietrze było kryształowo czyste, więc patrząc w stronę północy widziałam w głębi dalekie łańcuchy Alp, pobielone śniegiem. Kiedy dotarłam na szczyt skąd jest niczym niezakłócony widok w promieniu 360 stopni, mój zachwyt sięgnął zenitu. Przede mną na południu leżała lombardzka równina, skąpana w błękitnej poświacie a poza mną oraz po mojej prawej i lewej ręce wznosiły się zielone Prealpy. Mimo woli pomyślałam o moim koledze, na którym podobna wycieczka nie zrobiła żadnego wrażenia a nawet uważał ją za stratę czasu i pieniędzy. W tym okresie już nie pracowaliśmy razem i nie miałam okazji, aby z nim porozmawiać na ten temat, więc nie wiem, czy po prostu jak większość Włochów był zblazowany podobnymi widokami, wśród których wyrastał, czy też pogoda mu nie dopisała? Za to mnie ogarnęło uczucie prawdziwej euforii, kiedy patrzyłam na ten pejzaż pełen nieopisanej urody. Jak już wspominałam przy innych okazjach, Lombardia widziana w słoneczny dzień z dużej wysokości, ma kolor zielono-błękitny i najczęściej otula ją delikatny welon wilgoci, drgający od rozproszonego światła. Choć bywałam w naszych przepięknych, polskich górach, nigdy dotąd nie oglądałam podobnego widoku, gdyż to, co tu zobaczyłam, było zupełnie odmienne od znanej mi panoramy Tatr i Karkonoszy.


Zielona Dolina Padu z licznymi miasteczkami i widocznym w oddali Mediolanem, poprzetykana błękitem jezior, lśniła w słońcu. Wokół mnie ciągnął się pofalowany obszar Valle d'Intelvi, zamknięty pomiędzy jeziorami Como i Lugano z białymi kreskami dróg i ścieżek, szmaragdowymi plamami lasów i wioskami o czerwonawych dachach. Jeszcze dalej, na horyzoncie widać było szczyty alpejskich czterotysięczników w śniegowych czapach. Dość długo stałam na niewielkim tarasie widokowym, gdzie dla wygody turystów ustawiono cztery fotograficzne panoramy z nazwami poszczególnych gór. Dzięki nim można lepiej poznać najbliższą okolicę a także odszukać charakterystyczne sylwetki Matterhornu, Monte Rosa, Grigni, Berniny, czy Monte Disgrazia. Po zejściu z tarasu udałam się na drugi szczyt góry, wznoszący się nieopodal. Wąska ścieżka poprowadziła mnie wśród traw i kwitnących ziół, tak bujnych, że owce pasące się na zboczu nurkowały w nich niczym pływacy w morskich odmętach i chwilami widać było jedynie ich białe grzbiety. Jednak mój entuzjazm dopełnił się na widok orła bujającego w błękicie; wydawał on ostre, ostrzegawcze krzyki, gdyż w jego przestrzeń niespodziewanie wdarł się człowiek na paralotni...Nieco niżej fruwały chmary jaskółek, które niespodziewanie zapadały w trawie, żeby po chwili znów wzbić się w powietrze.

Bez końca krążyłam po licznych ścieżkach, oglądając panoramę okolicy z różnych miejsc. Szczególnie zafascynowała mnie ta część, gdzie w dole widać było meandry jeziora Lugano i długi most 
u podnóża Monte San Salvatore, przerzucony nad jego wodami. 
Podziwiałam piękne kształty wzniesień porośniętych gęstym lasem, które wyglądały niczym spowite fałdami szmaragdowego aksamitu. Na wschodnim stoku góry, napotkałam dziwne skalne formacje, wyglądające niczym młode grzyby o masywnej nóżce i małym, przylegającym kapeluszu. Wszystko to sprawiło, że ta pierwsza wycieczka bardzo mi zapadła w pamięć, co więcej, chyba właśnie wtedy poczułam, że jest to miejsce, gdzie zechcę wrócić, gdyż zawsze będę pragnęła tego widoku, kolorów i przestrzeni. Tak się złożyło, że nigdy więcej nie stanęłam na Monte Generoso, jednak ilekroć widziałam ją w oddali, niezmiennie wracałam pamięcią do tego czerwcowego dnia.

Jej widok zawsze napełniał mnie optymizmem i nieodpartą ochotą, aby ruszyć przed siebie, samotnie stanąć gdzieś wysoko, aby odetchnąć pełną piersią, ze świadomością, że jestem tylko ja, i nieogarniona przestrzeń wokoło mnie... Jeszcze wiele razy otwierała się przede mną ta panorama, co prawda widziana z innych miejsc i innych szczytów, ale tego dnia chyba nigdy nie zapomnę…Jeśli ktoś będąc w Lombardii miałby ochotę na podobną wyprawę, to bardzo ją polecam, jednak po warunkiem, że powietrze będzie dość przejrzyste, gdyż w przeciwnym razie można mieć niedosyt wrażeń, chyba że jest się miłośnikiem dłuższego trekkingu, za to niekoniecznie nastawionym  na fotografowanie. W takim wypadku co prawda trudno zobaczyć odległe, alpejskie szczyty, ale wyprawa w góry i tak zawsze daje mnóstwo pozytywnych wrażeń. Warto też się zastanowić nad kupnem biletu w jedną stronę i zejść do którejś z wiosek na terenie Włoch, a stamtąd autobusem wrócić do domu. Jest to z pewnością wyprawa na cały dzień, więc należy wyruszyć dość wcześnie. Można też zrobić trasę odwrotną, wejść na górę pieszo i zjechać w dół kolejką do Capolago a później pojechać pociągiem do Como. Miałam kiedyś taki plan, ale ponieważ od Como dzielił mnie jeszcze spory kawałek drogi, trudno mi było zgrać wszystkie środki komunikacji; innym razem pogoda nie była odpowiednia, albo ciągnęło mnie w strony, gdzie jeszcze nie byłam, więc ostatecznie mój zamiar spalił na panewce. W letnich miesiącach zdarza się, że foschia bardzo ogranicza widoczność a wtedy (jeśli komuś zależy na fotografowaniu lub pięknych widokach) nie warto robić podobnych wycieczek, ani rejsów statkiem. Najlepsza widoczność zwykle jest w dniach, kiedy po burzy przychodzi ładna pogoda a wiatr przegania chmury i oczyszcza powietrze. Jednak w okolicy jest wiele innych atrakcji, więc czas można spożytkować na zwiedzanie jednej z historycznych willi rozrzuconych wokół jeziora Como, muzeum w Como lub Mediolanie, że nie wspomnę o zakupach mediolańskich sklepach.

Kiedy wracałam do Capolago, w kolejce zauważyłam pewnego pana z trójką dzieci, które chyba podobnie jak ja, nie miały ochoty rozstawać się z tym miejscem, gdyż tęsknie wyglądały przez okno, rzucając ostatnie spojrzenia na ten piękny zakątek świata. Ukradkiem zrobiłam im zdjęcie, które zaliczam do moich ulubionych, a może nawet najbardziej udanych w sensie przekazu, choć nie widać ich twarzyczek. W  sylwetkach dzieci i w przechyleniu ich głów jest tęsknota za uciekającym krajobrazem, jaka chyba towarzyszyła  nam wszystkim ...

Jak zwykle podaję link do albumu, gdzie można obejrzeć więcej zdjęć z tej wycieczki >