czwartek, 12 kwietnia 2012

"Pierwsze foto".


Długo się zastanawiałam, czy a przede wszystkim jak opisać tę historię... Jest to też historia mojego ponad dziesięcioletniego pobytu we Włoszech, dojrzewania, poszukiwania tego co jest moje własne i sprawia, że jestem tym, kim jestem. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowały mnie podróże, historia i jej poznawanie, poprzez życiorysy ludzi, których losy są cząstką  dziejów miejsc, w jakich niegdyś żyli. Być może, gdybym urodziła się nieco później i w innej rzeczywistości, dane by mi było te zainteresowania zmienić w pasję już wcześniej; jednak moje życie miało dla mnie scenariusz o wiele bardziej banalny. Szkoła, praca w szpitalu, później małżeństwo, narodziny dwójki dzieci i zwykłe, codzienne obowiązki w socjalistycznej rzeczywistości. Mimo rozlicznych zajęć zawsze byłam pasjonatką literatury, czytałam dużo i w każdych okolicznościach. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę siebie, kiedy jako młoda matka stoję przy kuchni i jedną ręką mieszam w garnku zupę żeby się nie przypaliła, jednocześnie czytając książkę, od której nie mogę się oderwać. Lektura była moim nałogiem, drugim życiem, doskonalszym, równoległym światem, jaki miałam na wyciągnięcie ręki. Z biegiem czasu zaczęłam czytać nieco mniej, być może dlatego, że rozziew pomiędzy otaczającą mnie rzeczywistością i  tym, co znajdowałam w książkach, stał się zbyt duży i nie widziałam już żadnego związku pomiędzy nimi? A może po czasach, kiedy czytałam wszystko co mi wpadło w ręce, był to po prostu przesyt a po nim przyszło rozczarowanie i znużenie?

Dziś, kiedy o tym myślę, mam wrażenie, że w latach mojej wczesnej młodości, gdy kształtował się mój światopogląd i charakter, zabrakło mi wsparcia ze strony osób, które powinny mi powiedzieć, jak należy żyć
"w realu" i jakimi zasadami się kierować... Życia nauczyłam się z książek, ale czy dobrze na tym wyszłam? Czasem myślę, że były to "książki zbójeckie" dały mi one fałszywy obraz rzeczywistości i w pewnym sensie zostałam przez to okaleczona. Z głową pełną wzniosłych myśli, pragnieniem świata rządzonego przez uczucia szlachetne i prawdziwe, wylądowałam na mieliźnie; sama, z rozdartym sercem i poczuciem, że nic nie zależy ode mnie... Jednak, jak to zwykle bywa, to co wywołało  chorobę, stało się też moim ocaleniem. Jest to pewien rodzaj "życiowej homeopatii" i w tym wypadku trucizna stała się również moim  lekiem... Kiedy przyjechałam do Włoch była wokół mnie pustka, którą musiałam czymś wypełnić, aby nie popaść w duchowe rozterki, tak często  dręczące ludzi nagle oderwanych od środowiska, w jakim dotychczas żyli. Wiedziałam z całą pewnością, że nie będzie to okazjonalne towarzystwo, alkohol czy też  "miękkie" albo co gorsza "twarde" narkotyki, gdyż mój instynkt samozachowawczy kłóci się z takimi rozwiązaniami.

Zawsze dużo pracowałam, nawet nie tyle z potrzeby co z konieczności, ponieważ  uprawiając wolny zawód musiałam być dyspozycyjna. Jednak siłą rzeczy utrudniało mi to kontakty przyjacielskie i towarzyskie a tak zwanych kontaktów męsko - damskich, zwłaszcza przygodnych, nigdy tam nie szukałam. Początkowo samotność była dla mnie nieznośnym ciężarem, później do niej przywykłam a z biegiem czasu zaczęłam ją akceptować i doceniać. Zrozumiałam, że przyszedł czas, abym zajrzała w głąb mojego "ja" i jest to okazja, której nie mogę zaprzepaścić...

Z trudem przyzwyczaiłam się do tego, że moje rozmowy z bliskimi odbywają się jedynie za pomocą telefonu, zaś Dario i Patrycja właściciele małego apartamentu, gdzie zamieszkałam, są dla mnie na co dzień tym wsparciem, jakie z reguły daje nam nasza własna rodzina. Zresztą dobrze trafiłam, ci wspaniali ludzie byli dla mnie zawsze niczym opoka; bliscy bez natręctwa, zawsze gotowi do pomocy zanim o to poprosiłam. Ich dwie córki - Ilenia i Federica, przez te lata na moich oczach z dzieci stały się dwiema młodymi kobietami, które wciąż mają swój ciepły kącik w mym sercu.


Kiedy zaczęłam poznawać Włochy, naturalną koleją rzeczy zapragnęłam podzielić się z moją rodziną tym, co tu zobaczyłam. A nowych wrażeń miałam mnóstwo, bo niemal każdy wolny dzień przeznaczałam na zwiedzanie lub wędrówki po okolicy.. Początkowo kupowałam popularne albumy, gdzie można znaleźć krótkie informacje i zdjęcia z najciekawszych miejsc w regionie, później wpadłam na pomysł, że przecież sama również mogę fotografować. Moje pierwsze, nieśmiałe próby odbywały się za pomocą turystycznego aparatu marki Kodak, jaki niektóre biura podróży dają w prezencie uczestnikom wycieczek. Aparat ten niegdyś należał do Lawinii, matki Patrycji; niczym nasz "Druh" był bardzo prosty w obsłudze i działał na tradycyjne filmy w rolkach. Pamiętam dzień, kiedy w punkcie usługowym zrzucono mi te pierwsze zdjęcia na płytę, którą po przyjeździe do Polski z dumą odtworzyłam rodzinie.

Byłam ciekawa, jaką opinię usłyszę, gdyż moje dzieci, Jakub i Marta, także fotografują (mają również inne zainteresowania i zdolności artystyczne) a do tego syn w owym czasie był studentem wychowania plastycznego, gdzie fotografia jest jednym z przedmiotów nauczania. Pamiętam zachwyty mojej mamy nad pięknem włoskiego krajobrazu i słowa syna,  że co prawda mam dobre oko do fotografii, ale powinnam  mieć lepszy aparat. Lepszy aparat wkrótce się znalazł, używany, lecz w pełni sprawny cyfrowy Nikon, ofiarowany mi przez Daria. Wtedy to, wraz z jego otrzymaniem narodziła się moja pasja. Teraz nie wybierałam się z domu jedynie dla zabicia czasu lub żeby zobaczyć coś nowego. Utrwalanie widzianych miejsc za pomocą fotografii stało się dla mnie równorzędnym celem a nie jedynie środkiem na zachowanie ich w pamięci.

Mimo to, nigdy  nie nauczyłam się fotografować w pełnym znaczeniu tego słowa, funkcje analogowe nadal są dla mnie jedną wielką tajemnicą, zapewne też brak mi było czasu i wrodzonych zdolności technicznych, aby zgłębić ich tajniki. Myślę jednak, że może kiedyś uda mi się ten brak nadrobić, gdyż chciałabym kontynuować moją pasję w innym wymiarze i na innym gruncie. Dość szybko postanowiłam zmienić Nikona na inny aparat i kupiłam sobie Canona, który ze swoimi licznymi funkcjami cyfrowymi dawał mi więcej możliwości. Tak, czy inaczej, abstrahując od artystycznej i technicznej wartości moich zdjęć, mają one dla mnie osobiście ogromną  wartość sentymentalną. Dzięki nim, moja pamięć zachowała to, co zapewne dawno by z niej uleciało lub stało się zaledwie cieniem wspomnienia... Zawsze też pragnęłam opisać  miejsca, jakie widziałam oraz emocje z nimi związane, więc siłą rzeczy musiałam zasiąść do komputera (kiedyś tego nie znosiłam, gdyż od patrzenia w ekran monitora starej generacji bolała mnie głowa i oczy). Laptop  stał się moim niezastąpionym towarzyszem, w jego pamięci są moje zdjęcia, mogłam też na nim pisać  bloga i szukać w internecie informacji niezbędnych do planowania następnych wypraw.

Teraz, gdy z perspektywy czasu patrzę na siebie, widzę kobietę, której młodość co prawda minęła, ale której chyba udało się ocalić młodość ducha, zainteresowanie dla otaczającego świata, chęć, aby wciąż odkrywać coś nowego i iść do przodu, mimo iż czasami zmęczone nogi odmawiają posłuszeństwa. To, co miało być w moim życiu "zamiast" niepostrzeżenie stało się po prostu moim życiem. Dziś wiem, że nigdy nie dotrę do tych wszystkich miejsc, jakie chciałam zobaczyć, że wciąż zostaną pejzaże i miasta, których widok  wprawiłby mnie w zachwyt a których nigdy nie poznam... Zostawiłam to wszystko, może z lekką nutą melancholii i niedosytu, ale bez zbytniego żalu, bo wiem, że mogę sama sobie dać jeszcze wiele prezentów i sprawić dużo pięknych niespodzianek. Dziś, kiedy otwieram komputer i widzę mój folder niegdyś nazwany roboczo "Pierwsze foto", patrzę na te zdjęcia, niczym matka oglądająca schowane przed laty obrazki, nieudolne bazgroły dziecka, które nie wiadomo kiedy dorosło i stało się poważnym człowiekiem.

Nie wiem, jak by wyglądało moje życie i kim byłabym teraz, gdybym wtedy nie wzięła do ręki żółtego Kodaka Lawinii...

To pytanie pozostanie bez odpowiedzi, gdyż nie potrafię sobie wyobrazić tych długich lat spędzonych w inny sposób. Mimo wielkiego smutku, jaki mi przyniosła emigracja, to właśnie narodzinom tej pasji zawdzięczam, że udało mi się zachować równowagę psychiczną i zdrowie fizyczne. Powiem więcej, dzięki niej zrozumiałam, jaką wartość ma moje życie dla mnie samej, kim jestem i co sama sobie mam do zaoferowania...

7 komentarzy:

  1. Elu dziękuję Ci za ten bardzo wzruszający i inspirujący post. Każdy z nas ma własną drogę do przejścia, od nas często zależy w którą stronę pójdziemy, a nieraz nie mamy prawie na nic wpływu i pozostaje nam zaakceptować to co przynosi los. Ty chyba odkryłaś to co najcenniejsze w życiu, poradziłaś sobie sama i dotarłaś w głąb siebie. Najtrudniejsze lekcje są jednocześnie najcenniejsze.Dziękuję Ci, bo to co u Ciebie przeczytałam idealnie wpasowuje się w moją obecną sytuacje ducha i umysłu. Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewuniu, wiem że i w Twoim życiu nadejdzie taki moment i wszystko wróci na swoje miejsce. Mnie ono nauczyło cierpliwości, wtedy kiedy najbardziej pragnęłam zmian nic się nie układało, a nadeszły w najmniej spodziewanym momencie, kiedy przed sobą widziałam tylko czarną dziurę...Cieszę się że nie przegapiłam mojej okazji, to mi dało wiarę,siłę, i chęć aby zaczynać wciąż od nowa. Muszę Ci się pochwalić, że mimo iż jestem na emeryturze właśnie skończyłam kurs pielęgniarek środowiskowych z czego się cieszę bo to praca która mi odpowiada, tym bardziej, że pracuję na wsi gdzie ludziom jest potrzebny taki kontakt. Bardzo, bardzo serdecznie pozdrawiam i życzę wiele szczęścia!

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najmocniej Cię przepraszam bo zamiast kliknąć "odpowiedz" kliknęłam "usuń" i skasowałam Twój komentarz! To było naprawdę nieumyślne! Ale pamiętam co napisałeś i muszę Ci powiedzieć, że ja też zaczęłam robić zdjęcia ze sporym, bo prawie czteroletnim opóźnieniem a pisać zaczęłam jeszcze później, Na szczęście wtedy miałam już dużo zdjęć więc łatwiej mi było przypominać sobie pewne rzeczy, pamięć też mam nie najgorszą, poza tym zbierałam wszelkie materiały informacyjne z miejsc, jakie odwiedziłam. Teraz od dwóch lat jestem w Polsce a wspomnień jest jeszcze sporo...Jestem bardzo ciekawa Twoich doświadczeń, gdzie byłeś i co robiłeś, jak będziesz miał ochotę napisz na maila, jest na górze po prawej stronie. Pozdrawiam!

      Usuń
  3. a już się zastanawiałem co tak niegodnego tu napisałem ;))
    też mam sporo "amerykańskich" zdjęć i z chicago, i z nowego yorku i z indianapolis, ale ameryka w żaden sposób z italią konkurować nie może, no i brak mi tego właśnie "oka". a z tygodniowej wycieczki do włoch przywiozłem ponad 2 tysiące różnych tam "pstryknięć". może też warto by było pokusić się o ich "upublicznienie na blogu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pewnością warto a jak się zdecydujesz daj znać. Siedem lat to kawał życia i szkoda żeby to zniknęło w odmętach niepamięci, więc bardzo namawiam i zachęcam. Czytałam parę wpisów na Twoim blogu i sądzę że masz dar formułowania myśli i ubierania ich w słowa więc do roboty! A dwa tysiące zdjęć to zasób, z którego też bez trudu wybierzesz warte pokazania, poza tym zawsze coś można wyprostować, przyciąć, dodać kontrastu itd.

      Usuń
  4. no tak, wszystko można, trzeba tylko czasu i oczywiście chęci.... jakos czasem trudno mi już to wszystko ogarnąć...

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.